Trudno sobie wyobrazić, by do tego transferu nie doszło. Trudno też zakładać, by finalizacji rozmów Barcelony z Bayernem nie towarzyszyło uroczyste przekazanie koszulki z numerem "9" najlepszemu napastnikowi świata. Nawet jeśli Memphis Depay nie będzie tym faktem zachwycony.
To numer szczególny nie tylko w Barcelonie. Nie otacza go co prawda magia zwyczajowo przynależna "dziesiątce", ale bez wątpienia to drugi co do ważności, kultowy numer w piłkarskim świecie. Od czasów Johana Cruyffa, w Katalonii to cyfra wyjątkowa; nawet jeśli przed Holendrem zakładali koszulkę z dziewiątką gracze równie wyjątkowi, a po nim - zdarzało się - trzecioplanowi.
ZOBACZ WIDEO: To będzie decydujący tydzień. Chodzi o transfer Lewandowskiego
W poprzednim sezonie należała do Depaya, lecz należy sądzić, że nawet powoływanie się na piękną, pomarańczową tradycję klubową, znaczoną występami Cruyffa bądź Patricka Kluiverta, nie uchroni ich rodaka od przekazania dziewiątki Robertowi Lewandowskiemu - o ile ten tylko w końcu zostanie zawodnikiem Blaugrany.
"9" bez oznaczenia
Ostatecznie marka RL9 zobowiązuje. Zmiany znaku towarowego kapitan reprezentacji Polski zapewne nie przewiduje, a jego status w świecie futbolu pozwala mu na podobną postawę i nikt nie powinien jej negować. Ten numer w Barcelonie to jednak swego rodzaju obciążenie - nie wszyscy unosili jego ciężar.
Cruyff również musiał wejść w czyjeś buty, nie był wcale pierwszą wielką dziewiątką na Camp Nou. Ale najważniejszą - nawet jeśli nie najskuteczniejszą. Pomocą w zgłębieniu fenomenu tego numeru na pasiastej koszulce okazało się zestawienie statystyczne w artykule "Parszywa dziewiątka?" na fcbarca.com.
Tamże autor przywołuje między innymi słowa Paco Closa, byłego napastnika Barcy: "We wszystkich drużynach, a w Barcelonie przede wszystkim, na dziewiątkę patrzy się nieco uważniej. Ludzie od takiego piłkarza oczekują najwięcej".
Będą zapewne oczekiwać również od Lewandowskiego. Polak łączy akurat przywiązanie do "dziewiątki" z cechami boiskowego łowcy, snajpera patrolującego określone sektory. Jest zatem syntezą idealną. Pomijając fakt, że w pewnym momencie charakterystyczną cechą filozofii boiskowej Barcy była gra fałszywą "dziewiątką" (Lionel Messi), to w katalońskim klubie występowało wielu znakomitych i rasowych środkowych napastników, których "9" na plecach wcale nie była znakiem rozpoznawczym.
Gary Lineker na wielkie sukcesy Barcy co prawda nie dojechał, ale zdobył dla tego klubu ponad 50 bramek. "Dziewiątki" nigdy nie nosił. Podobnie Brazylijczyk Romario. Co prawda transfermarkt.de utrzymuje, że w rozgrywkach 1993/94 przyszły mistrz świata zakładał "dziewiątkę", lecz mogło się tak zdarzyć incydentalnie - w słynnym El Clasico z Realem (5:0) w każdym razie na pewno grał ze zwyczajową dla siebie "dychą".
Podobne wątpliwości można mieć do Sandora Kocsisa. Genialny Węgier na tej samej zasadzie co Romario anonsowany jest w sezonie 1961/62 jako gracz Barcy z numerem "9", podczas gdy wcześniej i później grał jak zwykle z "ósemką" - trudno zresztą na archiwalnych nagraniach dostrzec go z innym numerem.
Warto podkreślić, że to jednak nie był czas numerów przypisywanych na stałe, te zwyczaje miały dopiero nadejść. Numery były związane wówczas z dniem meczowym, z pozycją na której zawodnik miał akurat występować. Na stałą numerację należało czekać do sezonu 1995/96 i – podajemy za fcbarca.com - pierwszym szczęśliwym posiadaczem stałej dziewiątki został Meho Kodro.
Jego szczęście nie było jednak szczęściem kibiców - Bośniak okazał się miernym napastnikiem i sezon zakończył z sumarycznym dorobkiem 15 goli. Nawiasem mówiąc, dużo więcej fani obiecywali sobie również po "swoim" chłopaku, choć też z bałkańskimi korzeniami, Bojanoe Krkiciu.
Cudowny dzieciak katalońskiego futbolu zdobył niemal tysiąc bramek jako junior dla młodzieżowych zespołów FCB, w wieku 10 lat udzielił pierwszego wywiadu klubowej telewizji. Frank Rijkaard dał mu możliwość debiutu w dorosłej drużynie w wieku 16 lat, wydawało się, że wcale nie za wcześnie. A jednak Krkić, obdarzony oczywiście koszulką z numerem "9", nie dał rady. Nie przebił się - Messi i inni okazali się w końcu zbyt mocną konkurencją.
Okazuje się, że największym goleadorem z numerem "9" był Hiszpan - Cesar Rodriguez, zdobywca niemal ćwierć tysiąca bramek dla katalońskiego klubu. Czy wszystkie zaliczył z "dziewiątką" na plecach - pewnie nie. Jednak jest klubowym symbolem. O tyle to istotne, że akurat Hiszpanie niespecjalnie zapisywali się w snajperskich kronikach FCB.
On był wyjątkiem. Późniejsi reprezentanci kraju - ani Jose Francisco Carrasco, ani rosły lecz nieco toporny Julio Salinas, ani nawet Quini, nie mogli marzyć, by zbliżyć się do osiągnięć człowieka, który przez kilkanaście lat ubierał koszulkę Azulgrany. Nawiasem mówiąc z Quinim wiąże się ciekawa historia jego uprowadzenia.
To legenda Sportingu Gijon, dla którego strzelił niezliczoną liczbę goli. Już po "trzydziestce" przybył na Camp Nou, a przeprowadzka z Asturii nie wybiła go z rytmu. Z czterech sezonów dwa pierwsze były wspaniałe. 1 marca 1981 roku Barcelona podążała po mistrzostwo, a Quini po tytuł króla strzelców. Tuż przed być może decydującym o tytule meczem z Atletico porwany został na lotnisku, gdzie czekał na rodzinę.
Żądania okupu, upływające dni i tygodnie, drużyna w rozsypce i wreszcie po trzech tygodniach uwolnienie. Policja złapała porywaczy, Quini mimo że stracił miesiąc, dokończył rozgrywki i zdobył Trofeum Pichichi. Rok później powtórzył sukces, a Barcelonie dał Puchar Zdobywców Pucharów.
Między amnezją a pamięcią
Ladislao lub Laszlo (urodzony w Budapeszcie, z pochodzenia również Polak po matce Annie Stecz) Kubala to postać szczególna. Bodaj najważniejsza dla Barcy do czasów Cruyffa. Czterokrotny mistrz La Liga, pięciokrotny zdobywca Pucharu, strzelec blisko 200 goli. Grał w reprezentacji Czechosłowacji, Węgier i w końcu oczywiście Hiszpanii.
To była "dziewiątka" godna klubu o aspiracjach Barcelony. Piłkarz kompletny. Wspaniały Michel Platini oglądał go jako ośmioletnie dziecko na żywo. Zaprowadzony na stadion przez ojca, obraz Kubali zachował na całe życie i było to jego największe piłkarskie przeżycie, wstrząs, o którym tak opowiadał w książce "Porozmawiajmy o futbolu": "Tamtego dnia Kubala poprosił gestem o piłkę na lewe skrzydło, a następnie, nim dotknęła ziemi, pozornie nawet nie spoglądając, jednym uderzeniem posłał ją na prawe skrzydło, na dobre 40 metrów, do kolegi, który przyjął ją w pełnym biegu.
Wtedy powiedziałem sobie, że futbol jest zdecydowanie mniej skomplikowany, niż się zwykło uważać, skoro jednym gestem, jednym zagraniem można pokonać wszelkie przeszkody. I ów gest, to zagranie nieustannie odtąd powtarzałem i celebrowałem. Idąc za rękę z ojcem, opuściłem stadion w Metzu, lecz to wspomnienie już mnie od tej pory nie opuszczało".
Jimmy Burns w książce "Barca. Życie, pasja, ludzie" rzuca na Kubalę nieco inne światło. Nie mając wątpliwości co do talentu i klasy sportowej przypomina o słabościach gwiazdy - głównie do alkoholu. Ponoć miał podpisać kontrakt z Realem, z tą myślą przyjechał nawet do Hiszpanii, ale - to słowa Enrique Llaudeta, byłego prezydenta Barcy - tak się upił, że nie do końca wiedział, co się wokół niego dzieje.
Co ciekawe, przypadek uciekiniera z Europy Wschodniej stanowił ważny element propagandy uprawianej przez generała Franco. Nakręcono nawet film o losach uciekiniera Kubali, a on sam chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z roli, jaką odgrywał na politycznej scenie Hiszpanii. Sympatia jaką darzył go dyktator do dziś w pewnym stopniu uwiera Katalończyków.
Jednak o walorach piłkarskich Kubali Burns pisze dobitnie: "Wniósł do Barcy kombinację umiejętności, której ten klub nie widział wcześniej u żadnego piłkarza. Był szybki. Kiedy zaczynał dryblować, przejmował nad piłką oszałamiającą kontrolę, jego strzały zawsze były celne, a w dodatku był niezłym strategiem - wiedział dokładnie, komu powinien podać. Siał spustoszenie”
Jedynka wśród "dziewiątek"
Kubala i jego czas w Barcelonie są symbolami. Drugą erę, jeszcze bardziej spektakularną i jeszcze mocniej odciskającą piętno na klubie rozpoczął Cruyff. Powszechnie utożsamiany w świadomości kibiców z reżyserskimi umiejętnościami i numerem "14" na koszulce, równie często, jeśli nie częściej, występował z dziewiątką i był napastnikiem - innym co prawda od innych, ale napastnikiem.
60 goli w 180 meczach nie jest wynikiem, który gloryfikowałby gracza na superstrzelca (choć i tak wygląda imponująco przy groteskowych liczbach syna Jordiego, po latach również obdarowanego "dziewiątką"), ale też rola Cruyffa była dalece bardziej skomplikowana.
Nie był już tak zjawiskowy jak w Ajaksie, ale też - pamiętajmy - sam Ajax był zjawiskiem niepowtarzalnym. Jeszcze raz Platini, bo nikt tak jak on nie wytłumaczył pięknie tego fenomenu: "Byli wielcy. Byli chudzi. Mieli długie włosy. Ale umieli zrobić wszystko, i umieli to wszyscy... To było dziesięciu Kubalów, którzy odnajdywali się z zamkniętymi oczami. Na ślepo zagrywali jedni do drugich w imię nowego systemu gry, nacechowanego zarazem uporządkowaniem i improwizacją... Nie jestem pewien, czy tworzyli grupę koleżeńską. Tworzyli natomiast straszliwą drużynę. Bandę gotową łupić świątynie i kościoły".
A herszt tej bandy, w sierpniu 1973 roku, natychmiast po zniesieniu w Hiszpanii zakazu zatrudniania obcokrajowców, za kwotę 1,3 mln dolarów, został piłkarzem Barcelony, która starała się o niego już trzy lata wcześniej. Burns cytuje opis z magazynu "Dicen": "Cruyff jest liderem, człowiekiem, który inspiruje ludzi, by zanim podążali, samemu dając innym przykład połączenia dyscypliny i poświęceń".
To nie był transfer tylko piłkarza, Katalonia przecież kipiała od polityki. Cruyff miał być symbolem walki z Madrytem. Pierwszy ligowy występ - 4:0 z Granadą. Barca szła jak burza, Holender zarażał pewnością siebie. Mistrzowski tytuł anno 1974 oznaczał przełamanie hegemonii Realu i pierwszy tytuł od 14 lat. Cules pokochali Chudzielca, który podkreślał, że nigdy nie mógłby zagrać w Realu związanym z Franco.
Nikt nie spodziewał się wówczas, że kolejne sezony znaczone będą tylko wicemistrzostwami. Nikt jednak również nie sądził, jak wielki wpływ Cruyff wywierać będzie na klub w latach późniejszych.
4 maja 1988 roku "Boski Johan" wrócił do Barcy jako trener. Ściągnął go prezydent Josep Lluis Nunez. Ściągnął trenera, ale i wizjonera, który być może zadał kłam twierdzeniu, że nie ma piłkarza (trenera) większego od klubu. Barca była pod kreską, marzyła o wielkich sukcesach. Cruyff pracował w niej przez siedem lat. Zdobył cztery razy z rzędu mistrzostwo Hiszpanii, zdobył PZP i premierowy Puchar Mistrzów, by na najważniejszych osiągnięciach poprzestać.
Przede wszystkim jednak zaszczepił w klubie własną filozofię futbolu, która właściwie obowiązuje do dziś. Zbudował drużyną silną i grającą pięknie. Ściągnął piłkarzy, jakich wcześniej nie było. Między innymi Michaela Laudrupa - kolejną wielką "dziewiątkę" i kolejną na koniec znienawidzoną przez fanów. Najpierw jednak Duńczyk został ich idolem.
Trudno było nazwać go snajperem, środkowym napastnikiem. Był artystą gotowym pokazywać kunszt wszędzie tam, gdzie wymagała tego boiskowa sytuacja. Zaczęto nawet utrzymywać, że kiedy on gra dobrze, dobrze gra zespół. Co więcej, to ponoć właśnie starszy z rodzeństwa Laudrupów w największym stopniu wielu ekspertom przypominał boiskowego Cruyffa.
A to właśnie Cruyff uparł się na transfer, mimo że wielu kręciło nosem po nie do końca udanej włoskiej przygodzie Duńczyka. Przyszedł z Juventusu pod koniec lat 80. za marne 3 mln dolarów, może ciut więcej. Kwota brzmi jak żart, skoro w 1994 roku już za 30-latka Real musiał zapłacić przeszło trzy razy tyle. Cruyff wiedział co robi i kogo ściąga.
Takich piłkarzy lubił i cenił, nawet jeśli koniec końców na linii trener-gwiazdor pojawiły się chmury, których epilogiem były przenosiny piłkarza do Madrytu. Na Camp Nou razem z Romario i Christo Stoiczkowem Laudrup potrafił dawać bajeczny show, a na trybunach często powiewał baner ze stylizowaną czcionką coca-coli napisem "Enjoy Laudrup".
Tylko imię
Po Cruyffie długo nie było już nic. Nie było kogoś, kto na boisku tak magnetyzowałby tłumy. Barcelona kilka lat musiała poczekać, by sprowadzić gwiazdę tego formatu. Udało jej się to z Diego Maradoną, lecz wpływ Argentyńczyka na historię wielkiego klubu był znikomy, zgoła żaden.
Jeszcze mniejsze piętno odcisnął ten, kto miał przejąć po Cruyffie dziewiątkę. Szukając wielkiego transferu, działacze Barcy zagięli parol na Johanna Hansa Krankla. Był cenionym w Europie napastnikiem, nawet najlepszym strzelcem lig europejskich, lecz jednakowoż piłkarzem z ograniczeniami. Nie należał do światowej elity gwiazd.
Przechodząc do Barcelony, najpierw rozwścieczył fanów Valencii, gdzie pierwotnie miał stworzyć zabójczy duet z Mario Kempesem, a potem na dzień dobry rozczarował własnych, gdy ogłosił, że z Cruyffem wspólne ma tylko imię.
Okazało się jednak, że przynajmniej premierowy sezon w wykonaniu Austriaka był imponujący. Rok zamknął drugim miejscem w plebiscycie Złotej Piłki "France Football", sezon zaś tytułem króla strzelców i zespołowym triumfem w Pucharze Zdobywców Pucharów.
Piękną kartę zapisały "dziewiątki" z Ameryki Południowej, przede wszystkim z Brazylii. Począwszy od Evaristo - gwiazdy przełomu lat 50. i 60, a skończywszy na Ronaldo. Ten pierwszy, premierowy w dziejach klubu kanarkowy nabytek, nie miał łatwo - o miejsce w składzie musiał konkurować z naturalizowanym Paragwajczykiem Eulogio Martinezem. Koniec końców stworzyli duet, który dla Barcy zdobył ponad 200 bramek.
Znakomitą skutecznością popisywał się inny snajper rodem z Asuncion - Cayetano Re. Na pewno więcej spodziewano się po Chilijczyku Alexisie Sanchezie i Brazylijczyku Sonnym Andersonie, niczego zaś nie można było zarzucić Ronaldo. Przynajmniej dopóki grał na Camp Nou. Nigdy nie prezentował chyba lepszego futbolu jak podczas liczonego zaledwie w miesiącach pobytu w Katalonii. Nazwano go "Il Fenomeno" i był to trafny przydomek.
Ronaldo miał nie tylko wrodzony talent do piłki, ale i wspaniałe ciało - silny, dynamiczny, umięśniony, w dodatku niesamowicie szybki. Właściwie był jak wzorzec środkowego napastnika, praktycznie nie do zatrzymania. A potrafił z piłką zrobić wszystko.
Piłkarsko był więc niezrównany, dał Barcelonie Puchar Króla i PZP. Dał również miliony - przyszedł za niespełna 20, odszedł po roku za grubo więcej. Zdobył 34 ligowe bramki w 37 meczach, w sumie 47 w 49 grach.
O jego trafieniu z Compostelą układano wiersze i piosenki, Katalonia miała nowego idola. Idola, który jednak zamiast podpisać nową umowę, został skuszony przez Massimo Morattiego i zgodził się przejść do Interu za ustaloną w kontrakcie kwotę wykupu. Katalonia przestała go kochać. On zaś przestał kochać Katalonię - po powrocie z Mediolanu ubrał białą koszulkę Realu. Też z "dziewiątką".
Eto'o czy Suarez?
Wszystkich przybyszów z Ameryki Południowej nie warto wymieniać, o jeszcze jednym posiadaczu numeru "9" trzeba jednak wspomnieć, bo Luis Suarez, rodem z Urugwaju, był dość istotnym składnikiem tercetu tworzonego z Neymarem i Messim. Do dziś trwają rozważania, czy nie było to najbardziej zabójcze (skuteczne) trio w historii futbolu.
W każdym razie w Katalonii nikt nie żałował wydania ponad 80 mln euro na "dziewiątkę", która eksplodowała najpierw w Liverpoolu, a następnie potwierdziła swą jakość w Barcelonie. Blisko 300 meczów, blisko 200 goli, ponad 100 asyst, król strzelców La Liga, triumfator Ligi Mistrzów i czterokrotny mistrz Hiszpanii oraz zdobywca Pucharu Króla w granatowo-bordowych barwach - oto Suarez jakiego zapamiętali cules.
O miano najlepszej barcelońskiej "dziewiątki" XXI wieku mógłby z nim rywalizować wyłącznie Samuel Eto'o. Jako młody chłopak nie zaistniał w Realu, drogą okrężną trafił do Barcelony. Błyszczał w zespole prowadzonym przez Rijkaarda, był kluczowym zawodnikiem. Nawet jego statystyki - około 130 bramek w blisko 200 meczach - nie oddają do końca roli jaką spełniał w drużynie. I to mimo arcytrudnego charakteru.
Pierwszy sezon pracy Guardioli na stanowisku menedżera Barcy był jednocześnie ostatnim Eto'o na Camp Nou. Sezon, który Eto'o zwieńczył 30 ligowymi bramkami, mistrzostwem La Liga (trzecim) i triumfem w Champions League (drugim, znów z golem w finale). Pep nie widział go jednak w drużynie, zamarzył o innym napastniku.
- Powiedziałem Guardioli, że jeszcze będzie błagał mnie o przebaczenie, bo to ja sprawiałem, że Barcelona wygrywała, nie Messi. Oczywiście, era Messiego nadeszła później, ale w tamtym okresie to ja byłem główną postacią tego zespołu - opowiadał Kameruńczyk w rozmowie z beIN Sports.
Kiedy odchodził w lipcu 2009 roku do Interu, był częścią transakcji wiązanej - w przeciwną stronę powędrował Zlatan Ibrahimović. Szwedzka "dziewiątka", wielka jak ego właściciela, wytrzymała w Katalonii tylko rok. Niezły rok, znaczony 22 bramkami na różnych frontach, a mimo to tylko rok. Dłużej nie dał rady z Guardiolą.
- Czytałem, że to samo przydarzyło się Mario Mandżukiciowi i Samuelowi Eto'o. Nie był najgorszym trenerem z jakim pracowałem, ale na pewno najbardziej niedojrzałym, bo nie potrafił rozwiązywać swoich problemów - Szwed nie miał wątpliwości charakteryzując Guardiolę w rozmowie ze Sky Italia.
Ich konflikt był wielopłaszczyznowy - począwszy od samochodów, którymi Ibra jeździł, skończywszy na nieprzyswajalnej przez trenera szczerości zawodnika, który nie mógł się zgodzić na to, że w kadrze było zbyt wielu graczy - jak mówił - poświęcanych w imię korzyści Messiego. Leo Messiego, czyli najlepszego strzelca w historii Barcelony, który jednak nigdy nie założył koszulki z numerem 9.
Zbigniew Mucha, "Piłka Nożna"