Przed laty Bartłomiej Pawłowski był uznawany za wielki talent. Regularnie występował w juniorskich reprezentacjach Polski, miał też pewne miejsce w kadrze młodzieżowej. W PKO Ekstraklasie zadebiutował, mając niespełna 18 lat, a trzy lata później był już graczem Malagi i debiutował w La Liga na Camp Nou.
Następnie zwiedził pół Polski. Grał w Lechii Gdańsk, Zawiszy Bydgoszcz, Koronie Kielce i Zagłębiu Lubin. W sezonie 2019/20 występował w Gaziantep FK, by najpierw wrócić do kraju, do Śląska Wroclaw, a potem do swojego Widzewa.
- Mogłem z kariery wycisnąć więcej. Człowiek uczy się na błędach, niestety najlepiej na swoich - przyznaje gorzko. Ale wiosną z czterokrotnym mistrzem Polski wywalczył awans do PKO Ekstraklasy, a na starcie nowego sezonu imponuje formą. Już w pierwszej kolejce zdobył bramkę, która na sto procent będzie nominowana do gola sezonu.
ZOBACZ WIDEO: Kto wejdzie w buty Lewego w Bundeslidze? Jego losy trzeba śledzić
Paweł Gołaszewski, "Piłka Nożna": Mam wrażenie, że po pierwszych kolejkach tego sezonu do Widzewa idealnie pasuje stwierdzenie: gra lepsza niż wyniki.
Bartłomiej Pawłowski, piłkarz Widzewa Łódź: Też tak czujemy. Gramy bardzo często atakiem pozycyjnym i chyba mało kto się spodziewał, że będziemy prezentować taki styl. Nie wiem, czy to my jesteśmy w tak dobrej formie, czy rywale podchodzą do nas ze zbyt dużym respektem. Gdyby ktoś mi powiedział przed startem sezonu, że po czterech spotkaniach będziemy mieli na koncie pięć strzelonych goli, brałbym taki wynik w ciemno. Gdyby jednak ktoś dodał, że taki dorobek bramkowy pozwoli nam zdobyć tylko cztery punkty, to byłbym w nieco gorszym humorze.
Kiedy wychodziłeś na stadion w Szczecinie w pierwszej kolejce, to wtedy realnie poczułeś, że Widzew wrócił do elity?
Awans przetrawiłem już dawno temu, więc takie myśli absolutnie mi nie towarzyszyły. Wychodząc na mecz w Szczecinie chciałem po prostu wygrać. Zaczęliśmy obiecująco, objęliśmy prowadzenie, później po interwencji VAR został anulowany gol na 2:0 i Pogoń doprowadziła do remisu w końcówce pierwszej połowy, a w drugiej zdobyła decydującą bramkę. Jest w zespole wielu zawodników, którzy mają doświadczenie gry w Ekstraklasie, ale kiedy spojrzy się na całą kadrę i wyliczy średnią na jednego piłkarza, ile meczów na najwyższym poziomie rozegrał, to na pewno będziemy poza pierwszą dziesiątką. Zawsze to boli, kiedy strzelasz pierwszego gola w meczu, a na koniec nie zgarniasz nawet jednego punktu... W spotkaniu z Lechią Gdańsk to my musieliśmy gonić wynik i to dwukrotnie. Koniec końców nie udało się, Flavio Paixao popisał się pięknym trafieniem i pozbawił nas choćby remisu.
Bartłomiej Pawłowski ma spokój na ulicach Łodzi?
W Łodzi nie ma spokoju. Każdego dnia coś się dzieje. Ludzie mnie zaczepiają, chcą chwilę porozmawiać, przybiją piątkę i dadzą wsparcie. Ostatnio byłem z żoną w restauracji na obiedzie i po kilkunastu minutach żartowała, że nikt mnie nie zagaduje i możemy spokojnie zjeść posiłek. Nie minęło pięć minut, a podeszły trzy osoby... Rozpoznawalność piłkarzy Widzewa jest naprawdę duża. Nawet jeśli kibice nie zagadują, to z daleka potrafią machnąć i po prostu pozdrowić. To dotyczy nie tylko samej Łodzi, ale także całego regionu, w którym Widzew ma mnóstwo sympatyków
.
Podoba ci się to?
Jestem do tego przyzwyczajony. Jako kilkuletni chłopiec pojechałem z tatą na pierwszy mecz i widziałem, ile osób żyje Widzewem i jak ważną część ich życia stanowi klub. Fankluby, pomalowane bloki w barwach RTS - ten klimat nie jest mi obcy. Na trybunach pojawiłem się jako ośmiolatek. Widzew grał z Orlenem Płock, dzisiejszą Wisłą, i wygrał 3:2. Była olbrzymia ulewa... Z tamtych lat zapadł mi w pamięć też mecz ze Szczakowianką Jaworzno, który Widzew wygrał 1:0, a gol padł na samym początku i jeszcze nie zdążyłem wejść na trybuny. Przeżywałem bardzo mocno, że nie widziałem tej bramki.
Jak to możliwe, że kibic Widzewa rozpoczynał karierę piłkarską w znienawidzonym ŁKS?
Od najmłodszych lat chciałem zostać piłkarzem. Kochałem grać w piłkę i oglądać mecze. Zbierałem plakaty gwiazd. W pokoju miałem na ścianie przyklejone zdjęcia Andy'ego Cole'a, Dwighta Yorke'a i Davida Beckhama. Tata kupił mi koszulkę Widzewa z nazwiskiem Artura Wichniarka na plecach. Później doszła jeszcze reprezentacyjna koszulka Emmanuela Olisadebe. Oczywiście nie były to oryginalne produkcje, tylko podróbki ze straganu. Treningi zaczynałem w Ozorkowie w klubie siatkarskim, bo piłkarski stał na niskim poziomie, dodatkowo tata był trenerem siatkówki, dla mnie to była jednak odskocznia od futbolu. Do ŁKS trafiłem przez kolegę. On już był w tej drużynie, zapytałem go, czy mogę z nim jeździć na treningi. Przyjechałem na pierwsze zajęcia w wieku dziewięciu lat.
Trener powiedział do taty, że nabór się kończy, zespół za chwilę wyjeżdża na obóz i żeby nie było rozczarowania, jeśli mi podziękują. Po treningu przybiegł i zapytał, czy nie mógłbym pojechać już na zgrupowanie, bo się nadaję do drużyny. Obóz był w Grotnikach, czyli w miejscowości położonej między Ozorkowem, a Łodzią. Daleko nie było. ŁKS miał najlepszą szkółkę w mieście i okolicy. Dominowaliśmy w regionie w swojej kategorii wiekowej. Wygrywaliśmy z reguły różnicą kilku goli. Pamiętam sytuację, kiedy połowa drużyny Widzewa przyjechała z rodzicami, aby przepisać się do akademii ŁKS. Poziom tej szkółki był wówczas dużo wyższy. Kiedy miałem 16 lat, to poziom akademii i całego klubu mocno podupadł. Składaliśmy się na wszystko. Kupowaliśmy wodę czy stroje meczowe za swoje pieniądze. Poszedłem do szkółki w Opalenicy, z której wyjechałem do Jagiellonii. Mogłem też trafić do Widzewa, przeszedłem pozytywnie testy, ale ostatecznie zdecydowałem się na Białystok.
Herb ŁKS na piersi ci nie przeszkadzał?
Nigdy nie żyłem w atmosferze konfliktu pomiędzy klubami. Na jeden trening w akademii ŁKS pojechałem nawet ze wspomnianą koszulką Wichniarka. Dostałem reprymendę, musiałem zmienić strój na trening, ale dopiero stawałem się świadomym chłopakiem.
Widzew zgłosił się po ciebie w 2013 roku po raz drugi.
Trenerem zespołu był wówczas Radosław Mroczkowski. Znał mnie doskonale. W czasach juniorskich był szkoleniowcem SMS Łódź, wiedział na co mnie stać. Najpierw przyszedłem do Widzewa na wypożyczenie, a następnie na zasadzie transferu definitywnego wróciłem do Łodzi. Generalnie Jaga mnie w tamtym czasie często wypożyczała, bym łapał minuty na niższym poziomie. Widzew był dopiero drugim ekstraklasowym klubem, właśnie po Jagiellonii...
... w której zadebiutowałeś w Ekstraklasie.
To była druga kolejka sezonu 2010/11. Graliśmy z Bełchatowem i trener Michał Probierz wpuścił mnie na końcówkę. Byłem tak podekscytowany, że kiedy trener wysłał mnie na rozgrzewkę, to w dziesięć minut zrobiłem tyle sprintów, że wchodziłem na boisko już zmęczony. Wszedłem za Tomka Frankowskiego. Byłem najmłodszy w zespole, szedłem do trzeciej klasy liceum.
Dało się połączyć naukę w szkole średniej z profesjonalną grą w piłkę nożną?
Nie. Pierwszy raz poszedłem do szkoły jakoś w październiku, kiedy byłem kontuzjowany. Powiedziałem trenerowi, że skoro nie mogę trenować, to dobrze by było zawitać w progach szkoły. Zgodził się. Poszedłem na lekcję języka niemieckiego. Nauczycielka przeczytała listę obecności i nie wymieniła mojego nazwiska. Zgłosiłem się i zwróciłem uwagę, a ona zapytała, kim ja w ogóle jestem. Przedstawiłem się, a nauczycielka powiedziała mi, że zostałem skreślony z listy i już nie zdałem. Nie dowierzałem. Powiedziała, że nie będę klasyfikowany, bo mam mnóstwo nieobecności. Może chciała wywrzeć na mnie presję, abym częściej bywał na lekcjach, nie wiem. Wyjaśniłem sytuację, bo wszystko było ustalone z dyrekcją.
W listopadzie kończysz trzydzieści lat. Masz jeszcze w głowie jakąś myśl o zagranicznym klubie?
W głowie mam najbliższy mecz ligowy. Co do moich zagranicznych wojaży: jeśli trafi się atrakcyjna oferta, która zadowoli klub, mnie i wspólnie z żoną ustalimy, że będzie to dobry pomysł, to wtedy się nad nią pochylę. Na pewno nie ma sensu wyjeżdżać zagranicę za wszelką cenę. Wszędzie pięknie, gdzie nas nie ma. Trzeba doceniać to, co się ma i gdzie się jest w danym momencie. Wiele osób odradzało mi przyjście do pierwszoligowego Widzewa. Słuchałem historie o tym, że mogę się zakopać na zapleczu na kilka lat, ponieważ awans do Ekstraklasy nie był pewny. Miałem oferty z innych ekstraklasowych klubów czy też opcje spoza Polski, ale stwierdziłem, że nie będę słuchał podpowiadaczy i pójdę za głosem serca. Pomogłem. Byłem pewny siebie, kapitalnie czułem się fizycznie i psychicznie, więc wiedziałem, że mogę dać sporo tej drużynie. Nie miało na mnie wpływu to, że wcześniej w Śląsku miałem grać z przodu, a byłem wystawiany jako wahadłowy. Czułem, że wymaga się ode mnie rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłem. Kiedy pytałem, dlaczego nie gram z przodu, to słyszałem, że w ofensywie jest dwóch piłkarzy na każdą pozycję, a dla mnie nie ma tam miejsca. Widziałem jak to wszystko wyglądało na treningach i mam swoje zdanie na ten temat.
Trener Magiera z tobą rozmawiał?
Miałem sporo analiz wideo z asystentem trenera. Otrzymywałem dokładne wskazówki, co mam robić, a czego nie na tej pozycji - przyspieszony kurs gry w defensywie. Z mojej perspektywy wyglądało to nieźle, ale klub lub trener widzieli to chyba trochę inaczej. Czułem sporą presję. Klub chciał sprowadzić środkowego obrońcę i środkowego pomocnika, ale trener dostał sygnał, że te transfery dojdą do skutku, kiedy ja zgodzę się na rozwiązanie kontraktu. Myślę, że to było kluczowe, dlaczego grałem jako wahadłowy, a nie jako ofensywny pomocnik lub napastnik. Pod koniec rundy jesiennej poinformowano mnie, że nie pojadę z drużyną na obóz. Przyjąłem to na klatę, poszedłem do drużyny rezerw i pracowałem. Ja sobie nie mam nic do zarzucenia. Na każdym treningu dawałem z siebie sto procent. Kiedy mi powiedzieli, że będę rywalizował o miejsce w składzie na prawym wahadle, to zacisnąłem zęby i to robiłem. Jakbym dostał informację, że mam założyć rękawice i stanąć na bramce, to też bym podjął walkę. Taki mam charakter. Wiedziałem, że jakakolwiek dyskusja z trenerem nie pomoże w tej sytuacji. Miałem natomiast duże wsparcie od chłopaków z zespołu.
Po powrocie do Łodzi wróciłeś na starą pozycję.
Do 20 roku życia grałem jako napastnik. To moje naturalne środowisko. Później byłem przesuwany trochę głębiej, występowałem jako skrzydłowy czy dziesiątka, ale dziewiątka nie jest mi obca. Trener Janusz Niedźwiedź zna moje atuty i wie, że musimy grać piłką po ziemi, aby je wykorzystać. Nie jestem typem zawodnika, który będzie wygrywał pojedynki fizyczne.
Hiszpania była szkołą życia?
Doświadczyłem na własnej skórze, że kiedy wyjeżdżasz zagranicę, musisz znać język. I to najlepiej ten, którym operują tubylcy, czyli w Hiszpanii język hiszpański. W regionie, w którym mieszkałem, ludzie praktycznie nie mówili po angielsku. Były trudności w życiu codziennym, dlatego błyskawicznie rozpocząłem naukę hiszpańskiego i po niecałych czterech miesiącach rozmawiałem już z dziennikarzami w tym języku. Kiedy mówiłem po hiszpańsku, koledzy w szatni płakali ze śmiechu. Najważniejsze, że nawet gadając głupoty, odbierali mnie bardzo pozytywnie. Widzieli, że chcę się do nich dostosować.
A mentalność?
Zupełnie inna niż w Polsce. Po moim debiucie i porażce z Barceloną, byłem bardzo wkurzony na siebie i na to, że przegraliśmy. Miałem ze dwie sytuacje, w których się źle zachowałem w decydującej fazie. Po zejściu do szatni rzuciłem butami i zakląłem pod nosem. Chłopaki byli w szoku. Podszedł do mnie jeden z bardziej doświadczonych zawodników - Roque Santa Cruz czy Willy Caballero - i zapytał mnie co się stało, czy mam jakieś problemy w rodzinie, jakąś chorobę czy coś w tym stylu. Spojrzałem zdziwiony, powiedziałem, że przecież przed chwilą przegraliśmy mecz, więc jestem zły. Odpowiedzieli mi, że przecież graliśmy z Barcą, daliśmy z siebie wszystko i się nie udało, ale to jest normalne. To mnie trafiło jakby ktoś mnie uderzył w głowę. Oprzytomniałem. W Polsce takie zachowania jak moje były normalne - rzucanie butami, trener kopał tablicę, wzajemne pretensje. Tam było odcięcie od tego, co było na boisku i tyle.
Santa Cruz jeszcze się odzywa do ciebie?
Nie mamy kontaktu. Zresztą teraz, aby się do niego dobić, musiałbym się ustawić w długiej kolejce. Zajął się polityką, obserwuję go na portalach społecznościowych.
Jesteś zadowolony z tego jak się potoczyła twoja kariera?
W stu procentach nie mogę być zadowolony. Mogłem z niej wycisnąć więcej. Człowiek uczy się na błędach, niestety najlepiej na swoich. Kiedy byłem w Hiszpanii, poszedłem na trening rocznika U-11. Obserwując tych chłopców, patrząc na ich trenera i na to, jak z nimi pracował, to widziałem, że oni w wieku 10-11 lat poznają takie rzeczy, jakich ja doświadczyłem dopiero w Ekstraklasie. Widziałem, że system szkolenia dzieci w Hiszpanii stał kilka półek wyżej niż w Polsce. Tutaj najwięcej nauczyłem się, grając w piłkę pod blokiem. Na pewne rzeczy ktoś musi ci zwrócić uwagę z boku, pokazać dokładne zachowania. Reagowałem na te same sytuacje na boisku, ale zdecydowanie wolniej. Pierwsze zajęcia taktyczne miałem w wieku 16 lat w Opalenicy. Wcześniej były treningi techniczne, fizyczne i tyle. Co do taktyki, to trener ustawiał nas tylko na pozycjach i nie tłumaczył szczegółów poruszania się w konkretnych sektorach boiska. To był jeden z głównych powodów, dla którego odszedłem z ŁKS.
Jako widzewiak możesz powiedzieć, że w jakimś klubie nigdy nie zagrasz?
Miałem dwa razy w życiu możliwość przejścia do Legii i za każdym razem odmówiłem. To znaczy raz odmówiłem, bo raz za mnie zrobił to mój tata. Nie wiedziałem o tym, dowiedziałem się po jakimś czasie. W domu wszyscy kibicowaliśmy Widzewowi i tata powiedział, że jesteśmy skażeni na Legię. No i do transferu nie doszło. Za drugim razem sam podziękowałem za ofertę.