Najpierw "wysokie ce", później nur w szambo rozmazanych marzeń - oto los polskiego kibica przy okazji wielkich turniejów. Jerzy Engel w 2002 roku wybrał się ze swoją drużyną do Korei po puchar, a dostał takie lanie, że - kto to pamięta - do dziś dzwoni mu w uszach.
Od tego momentu przed każdym kolejnym turniejem (mundiale i Euro) pragnienie sportowego sukcesu przysłaniało wszystkim nasze realne możliwości. Ekwador, Austrię, Grecję czy Senegal mieliśmy w meczach otwarcia lać bez większego trudu, a niemal zawsze - z miniwyjątkiem we Francji w 2016 roku - polski kibic dostawał palącego plaskacza, jeszcze zanim na dobre rozsiadł się w kanapie.
Nakręcanie atmosfery, publicystyczne i kibicowskie tuningowanie możliwości naszej drużyny, bagatelizowanie rywali, a później polowanie na czarownice i schodząca lawina krytyki - to wszystko było dla nas naturalną, nieodzowną częścią turniejów finałowych. Teraz, przed Katarem, takie zjawisko - przynajmniej na razie - nie istnieje. Powodów jest zapewne kilka, szukać ich można i w samym teamie Czesława Michniewicza, i w okolicznościach rozgrywania mistrzostw.
ZOBACZ WIDEO: Oni grali najmniej w reprezentacji. Eksperci wskazują dwóch piłkarzy
Ostatnie miesiące (lata) w wykonaniu Biało-Czerwonych trudno uznać za wybitnie udane. Mecze, o których można powiedzieć, że porwały publiczność, można liczyć na palcach jednej ręki. A i tak mielibyśmy spory zapas. Niepodważalny fakt: polska drużyna to na teraz po prostu zespół przeciętny. Ani wybitny, ani z potencjałem na robienie heavy metal show, ale też nie taki, że wstyd się do niego przyznawać i jedyne, co jest nam w stanie dostarczyć, to cierpienie przed telewizorem. Co przy tym ważne i ciekawe, my chyba przez ostatnie lata się z tym przeciętniactwem w jakimś zakresie pogodziliśmy, zaakceptowaliśmy je. To oczywiście w zależności od wyniku pierwszego meczu w Katarze szybko się może zmienić, znów pół Polski będzie miało poczucie, że jesteśmy jeden sprint od finału, ale bez dwóch zdań jest to sytuacja nowa.
Na godziny przed pierwszym gwizdkiem w meczu przeciwko Meksykowi ze spokojem o formę i poziom możemy mówić tylko o dwóch zawodnikach: Piotrze Zielińskim i Robercie Lewandowskim. Pierwszy - w końcu, po wielu latach - wskoczył na wysoki poziom zarówno w klubie, jak i reprezentacji. Drugi to po prostu potwór, nie ma się o nim co tutaj rozpisywać. Na wszystkich innych pozycjach mamy albo pożary, albo problemy, albo znaki zapytania o dyspozycję, albo - to dotyczy Wojciecha Szczęsnego - wspomnienia budzące obawy.
Czy Biało-Czerwonych stać na podjęcie walki? Tak. Wyjście z grupy? Również. Czy stanie się to z łatwością śnioną przed poprzednimi turniejami? Bez dwóch zdań nie. Drużyna ma braki, ale ma też indywidualności, niezłego selekcjonera (piszę to mimo bardzo krytycznego podejścia do przeszłości Michniewicza i choć wiem, że wielu moich kolegów po fachu się z tą opinią nie zgodzi) oraz osobistości powoli zmierzające do końca kariery, a wciąż nienasycone sukcesem z kadrą.
W ostatnim tygodniu Jacek Kurowski z TVP i kilku innych dziennikarzy pytało zarówno Roberta Lewandowskiego, jak i Wojciecha Szczęsnego o to, czy katarskie rozgrywki to będzie ich ostatni mundial. Pytania nasuwają się same, tak samo jak w przypadku Kamila Glika, Grzegorza Krychowiaka i kilku innych zawodników, stanowiących o sile kadry z 2016 roku. Tej, która we Francji była o włos od przedostania się do półfinału ME i dała nam tak wiele radości. Ale też tej, która przyniosła tak wiele rozczarowania dwa lata później podczas katastrofalnego mundialu w Rosji. Dla wielu ekspertów to "zmarnowane pokolenie" w kontekście reprezentacji. Katar to być może dla nich ostatnia szansa zapisania się w historii naszej reprezentacyjnej piłki.
Lewandowski ma dziś 34 lata. I dużo, i mało. Mało, bo przy jego zdrowiu jeszcze co najmniej kilka sezonów na najwyższym poziomie przed nim. Dużo, bo czas leci niesamowicie szybko, mgnienie temu biliśmy się przecież z Senegalem w Moskwie, a Francuzi w wielkiej ulewie odbierali puchar od Putina. Za kolejne czteroletnie mgnienie tego Lewandowskiego już w kadrze może nie być, doceniajmy jego obecność, dopóki jest to możliwe.
Swoją drogą, kto za dzieciaka zaczął liczyć czas mundialami, ten do końca życia będzie naznaczony tą specyficzną przypadłością. Nie ma przy tym znaczenia, czy akurat na tym turnieju wystąpi twoja ukochana drużyna, czy może skompromitowała się i przepadła w eliminacjach. Nie ma znaczenia, czy turniej rozgrywany jest pod nosem, w piłkarskich Niemczech, czy w najbardziej egzotycznym rejonie świata, gdzie głównym atrybutem kibicowania jest plastikowa trąbka. Mundial to coś więcej niż kilka meczów i strzelonych goli. Od lat niezmiennie i głęboko w to wierzę (gdybym nie wierzył, moja praca nie miałaby sensu), że to jednak coś więcej niż zwykła zabawa i rozrywka przynosząca miliony różnym biznesom. To prawdziwa pasja, styl życia, a czasem jeszcze coś poważniejszego. Doskonale mówi o tym między innymi reporterska książka Michała Kołodziejczyka i Anity Werner pt. "Mecz to pretekst".
Strony medalu są jednak dwie, to warte podkreślenia, szczególnie gdy od pewnego czasu słychać głosy: "dla światowych władz futbolowych to nie piłka jest ważna, a napchane kieszenie". To duża naiwność, bo zdanie sugeruje zmianę na gorsze, która miałaby nastąpić w kilku minionych latach. A prawda jest przecież taka (powstało na ten temat tysiące publikacji, dziesiątki na naszych łamach), że FIFA to organizacja przez dekady trawiona zgniłymi układami, na mafijnych fundamentach zbudowana, tkwiąca pośrodku korupcyjnej orgii.
Z tej orgii zrodził się tym razem mundial koślawy, sztuczny, wycięty z dobrze nam znanych realiów i jak plaster nalepiony na ranę łamania praw człowieka, niewolnictwa rodem z XXI wieku i wszelkich okoliczności, które powinny wykluczyć organizację mistrzostw w takim miejscu. FIFA żeruje na pasji, zachowania jej najwyższych przedstawicieli budzą największą odrazę. Trzeba o tym głośno mówić, pisać, krzyczeć. Nie zmienia to jednak faktu, że jak piłkę kochaliśmy, tak ją będziemy kochać. I gdy rozlegnie się pierwszy gwizdek, zasiądziemy przed telewizorami bądź na trybunach i będziemy zdzierać gardła.
To samo, jeśli chodzi o nasze podwórko: choć od lat nasz serwis należy do najzacieklejszych krytyków PZPN, to jednocześnie od zawsze powtarzamy, że piłkarska kadra to coś więcej niż Boniek, Kulesza, Sousa, Michniewicz czy jeden rozkapryszony piłkarz-milioner z drugim. Dziś są, jutro ich nie ma, a kadra pozostaje, rozgrywa kolejne mecze, zapewnia emocje.
Nie inaczej będzie w Katarze. Do boju, Polsko!
Paweł Kapusta, redaktor naczelny WP SportoweFakty
Czytaj również -> Świetne informacje ws. Lewandowskiego
Czytaj również -> Robert Pires: Temu Polakowi będę kibicował