Mówi o nim cały piłkarski świat. Kiedyś mył okna i czyścił baseny, dziś jest cudotwórcą

Instagram / herve.renard.hr / Na zdjęciu: Herve Renard
Instagram / herve.renard.hr / Na zdjęciu: Herve Renard

Wie, co to znaczy wstawać w środku nocy i ciężko harować, obsesyjnie dba o formę, biega maratony, ma polskie korzenie. Przed meczem mundialu Arabia Saudyjska - Polska o Herve'ie Renardzie mówi cały świat.

Bardzo łatwo jest go nie lubić. Zobaczyć w nim syna koleżanki twojej mamy, tego co to ma świetny charakter, doskonale wygląda, do tego zarabia krocie i w ogóle we wszystkim jest od ciebie lepszy. Ale drogę do wielkiej piłki wyrąbał sobie przez brudne baseny i kontenery na śmieci. Spędza długie godziny na siłowni, biega w maratonach.

Z drugiej strony ze wszystkich trenerów mundialu 2022 Herve Renard wygląda na takiego, z którym najfajniej byłoby iść na piwo. Powierzchowność ma srogą, ale jest w nim też coś, co z miejsca budzi sympatię. Bije od niego charyzma, w swojej szczęśliwej białej koszuli prezencję ma gwiazdorską. Nie ma za to gwiazdorskich manier, bo ciężka fizyczna praca nauczyła go skromności i pokory. Przy kufelku na pewno potrafiłby wyjaśnić, jak zrobić rzeźbę, która zawstydzi dyskoboli z greckich amfor, a o piłce można by z nim rozmawiać godzinami.

Najlepiej zna się na tej afrykańskiej. Selekcjoner Polaków Czesław Michniewicz stwierdził, że wody w wino zamieniać nie potrafi. A gdy spojrzeć na osiągnięcia 54-letniego Francuza, można nabrać przekonania, że jeśli woda pochodzi z Afryki i okolic, umie z niej wyczarować, co zechce.

Najpierw sprzątanie, potem piłka

Zanim jego magia zaczęła działać, przeszedł długą, naznaczoną harówką drogę, w czasie której wiele razy mógł nabrać przekonania, że w świecie piłki nożnej jest zwykłym mugolem. Jako piłkarz był przeciętny. Zagrał we francuskiej ekstraklasie, w Pucharze Francji i to tyle, jeśli chodzi o osiągnięcia. Przez całą karierę występował w klubach z Lazurowego Wybrzeża - najpierw w Cannes, potem w Stade de Vallauris i SC Draguignan. Przez kontuzję kolana zakończył karierę tuż po trzydziestce. Niedługo po tym, jak jego były kolega z Cannes Zinedine Zidane wbił Brazylii dwa gole w finale mistrzostw świata 1998.

ZOBACZ WIDEO: Cały świat patrzy na niego. "Kontrowersyjna i ciekawa postać"

Na boisku nie zdołał odłożyć na spokojną emeryturę, musiał więc znaleźć nowe zajęcie. Chciał być trenerem, ale w trzecioligowym Draguingan, gdzie zaczynał, zarobek był niewielki. Pomógł mu Pierre Romero. Były dyrektor FC Rouen dał mu pracę przy sprzątaniu bloków, którymi zarządzał.

Najpierw Renard pracował sam, z czasem założył firmę i zatrudnił kolegę z boiska Jamesa Hindmarcha. Zaczynali wtedy dzień o 3 rano, od wystawienia kontenerów na śmieci, potem zabierali się za sprzątanie. Myli okna, czyścili dywany i baseny. Kończyli około południa. Po pracy obecny trener Arabii Saudyjskiej miał czas na drzemkę, a o 17 prowadził trening Draugingan. Do domu wracał o 21, kładł się spać najwcześniej o 23. - Przez tamte lata spałem naprawdę niewiele. Ale nie żałuję tego czasu - wspominał w rozmowie z WP SportoweFakty. Dla niego to była szkoła życia, która pokazała mu, że ludzie piłki są uprzywilejowani, że mają wspaniałe życie. I nie mogą o tym zapominać.

Telefon, który zmienił jego życie

Z niższych francuskich lig wybił się dzięki jednemu telefonowi. Był rok 2002. Po jednym z meczów siedział w aucie razem z Pierre'em Romero, do jego przyjaciela zadzwonił Claude Le Roy, były selekcjoner reprezentacji Kamerunu, Senegalu i Malezji.

- Claude powiedział, że właśnie podpisał kontrakt z klubem z Szanghaju i potrzebuje asystenta. Zapytałem Herve'a czy jest zainteresowany. "Tak!" - odpowiedział. Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do Awinionu i tam podpisał kontrakt - opowiadał Romero w rozmowie z BBC. Znajomość z Le Roy będzie potem kluczowa dla przebiegu kariery Renarda.

W Chinach francuski duet popracował rok, a potem przeniósł się do Anglii. Dla występującego wtedy w League Two Cambridge United zatrudnienie Le Roy było wydarzeniem. Ten od początku zakładał jednak, że wszystkim będzie dyrygował jego protegowany, a on będzie jego wsparciem.

Celem klubu było obronienie się przed spadkiem do niższej dywizji i to zadanie Renard wykonał. Od lata 2004, po objęciu przez Le Roy reprezentacji Demokratycznej Republiki Konga, już oficjalnie został pierwszym trenerem. Na stanowisku wytrwał jednak tylko kilka miesięcy. Wygrał zaledwie trzy z dwudziestu jeden spotkań nowego sezonu i stracił posadę. Kiepskie wyniki nie oznaczają jednak, że w Cambridge uważają go za pomyłkę.

Grecki bóg w League Two

Były piłkarz "The U's" Shane Tudor twierdzi, że Renard w wielu wymiarach był dla klubu jak Arsene Wenger dla Arsenalu. Według innego gracza z przeszłością w Cambridge, Jermaine'a Eastera, Francuz był na zupełnie innym poziomie, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne i podejście do prawidłowego odżywiania. Zakazał na przykład stosowania sosów do potraw.

- Badania naukowe odgrywały w jego pracy trenerskiej istotną rolę, zanim to się stało modne. Herve już w 2004 roku robił rzeczy, których nie widziałem u innych moich trenerów przez kolejnych pięć albo sześć lat - mówił angielskim mediom Easter, gdy po wygranej Arabii Saudyjskiej z Argentyną (2:1) Renardem zachwycił się cały świat.

John Ruddy, który jako 17-latek był u Renarda pierwszym bramkarzem, kilka lat później został podstawowym graczem występującego w Premier League Norwich City i zadebiutował nawet w reprezentacji Anglii. Gdy wspomina swojego trenera z Cambridge, myśli przede wszystkim tym, jak ciężko wtedy pracował.

- Okres przygotowawczy z nim był i wciąż jest najcięższym, jaki kiedykolwiek miałem. Na siłowni bardzo dużo od nas wymagał. Kazał nam na przykład trzymać "deskę" przez dwie minuty. Trząsłem się jak pies, a on się tylko śmiał i krzyczał: "Dawaj, John!".

Ówcześni piłkarze "The U's" zapamiętali Renarda z jeszcze jednego - jego znakomitej formy. Wspominają, że na siłowni dzień w dzień mógł spędzać po trzy godziny. Robił brzuszki w pięciominutowych seriach, bez problemu biegał po 10 kilometrów dziennie, a ciało miał jak grecki bóg. I takie ma do dzisiaj. Ma 54 lata, a sprawności fizycznej i kondycji mogą mu zazdrościć dwa razy młodsi. Tuż po losowaniu grup MŚ 2022 wziął udział w maratonie w Rijadzie. 42 kilometry i 195 metrów potrafi przebiec w czasie poniżej czterech godzin, co jak na amatora jest świetnym wynikiem.

Afryka - ziemia obiecana

Po tym, jak angielska League Two okazała się niegotowa na metody Renarda i jego wizję piłki, Francuz na kilka miesięcy pojechał pracować do Wietnamu, a następnie na dwa lata zakotwiczył w Cherbourgu. Mógł się obawiać, że znów utknie na tym poziomie futbolu, na którym niewiele jest magii. Nie utknął, bo w 2007 roku przypomniał sobie o nim Le Roy. I otworzył mu drzwi do Afryki, która miała się stać jego ziemią obiecaną.

Le Roy, który dziś ma za sobą niewiele mniej podróży po afrykańsko-arabskim świecie od bajkowego Sindbada Żeglarza, prowadził wtedy kadrę Ghany. Potrzebny mu był nowy asystent i postanowił postawić na sprawdzone rozwiązanie. Renard oficjalnie dołączył do jego sztabu jako "instruktor przygotowania fizycznego".

Rok później Renard po raz pierwszy w karierze został selekcjonerem drużyny narodowej. Zambia, wtedy reprezentacja z kontynentalnej drugiej ligi, szukała kogoś, kto jeszcze nie pracował samodzielnie z żadną afrykańską drużyną. Młodego trenera, który ma coś do udowodnienia.

Zatrudnienie ucznia Le Roy na początku Zambijczycy oceniali sceptycznie. W swoim pierwszym wywiadzie w nowej roli Renard dostał pytanie: "Jak trener przygotowania fizycznego poradzi sobie z prowadzeniem reprezentacji?". Trochę się zagotował, ale w duchu powiedział sobie: "Pokażę wam, co potrafię".

Jak postanowił, tak zrobił. I to nie tylko w Zambii. Zaczął od wprowadzenia Zambii do pierwszego od 14 lat ćwierćfinału Pucharu Narodów Afryki (2010). Dwa lata później jego "Chipolopolo", co oznacza "miedziane pociski", sprawili wielką sensację. Na boiskach Gabonu i Gwinei Równikowej odnieśli pierwszy, historyczny triumf w PNA. Po drodze pokonali kontynentalne potęgi - Senegal, Ghanę, a w finale po rzutach karnych Wybrzeże Kości Słoniowej.

- Pracowaliśmy na ten sukces ponad trzy lata. Dla Zambijczyków tamten triumf był symboliczny. Tam wciąż była, zresztą jest do tej pory, wielka pamięć o tragedii ich reprezentacji, która zginęła w katastrofie lotniczej w 1993 roku. A finał w 2012 roku graliśmy w stolicy Gabonu, Libreville, bardzo niedaleko od miejsca wcześniejszej katastrofy - tak kilka miesięcy temu mówił Renard o swoim pierwszym dużym sukcesie w rozmowie z WP SportoweFakty.

Trzy lata później Francuz znów przeszedł do historii. Jako pierwszy szkoleniowiec wygrał PNA z dwoma różnymi drużynami. Sam mówi, że z Wybrzeżem Kości Słoniowej było łatwiej, niż z Zambią, bo piłkarzy miał znakomitych: chociażby braci Yayę i Kolo Toure, Wilfreda Bony'ego czy Gervinho. Tyle że iworyjskie gwiazdy i wcześniej, i później były wskazywane jako jedni z faworytów do zwycięstwa w afrykańskich mistrzostwach, a wygrały je tylko raz, właśnie z Renardem.

Pierwszy mundial bez szczęścia

Nie wszystko, czego dotyka, zamienia się w złoto. Przy każdej próbie zaistnienia w europejskiej piłce francuski szkoleniowiec tracił swoje magiczne zdolności. Z Sochaux, które prowadził przed objęciem WKS, spadł z Ligue 1. Ostatnią jak na razie próbę podjął w Lille, jednak w sezonie 2015/2016 przetrwał w ojczystej ekstraklasie tylko trzynaście kolejek, w których zdobył ledwie 13 punktów. Raz jeszcze wrócił tam, gdzie radzi sobie najlepiej. Tym razem do Maroka.

Drużynę "Lwów Atlasu" wprowadził na mistrzostwa świata po 20 latach przerwy. W Rosji trafił do bardzo trudnej grupy, z Hiszpanią, Portugalią i Iranem. Jego zespół grał dobrą, przyjemną do oglądania piłkę, ale brakowało mu szczęścia. Może dlatego, że rozgrywano go z dala od tak szczęśliwej dla Renarda Afryki?

Na początek Maroko przegrało z Iranem 0:1 po samobójczym golu w 94. minucie. - Gdybyśmy zremisowali to spotkanie, to byłoby w nas spore rozczarowanie. Możecie sobie zatem wyobrazić, co czujemy po porażce - mówił wtedy Renard. W kolejnym spotkaniu, z Portugalą, znów było 0:1, choć tym razem Francuz nie był rozczarowany, a dumny. Na koniec, gdy Marokańczycy grali już tylko o honor, zremisowali 2:2 z Hiszpanami. Na pocieszenie Renardowi i jego graczom zostały opinie kibiców, że jeżeli już odpadać z mistrzostw świata, to w takim stylu, jak Maroko.

Saudyjczycy go przekonali

- W Afryce czuję się wolny. Ten kontynent dał mi wielką rozpoznawalność. Nie wydaje mi się, bym mógł żyć gdziekolwiek indziej - powiedział swego czasu Renard, który z "Czarnym Lądem" związał się nie tylko poprzez pracę. Jego obecną partnerką życiową jest Senegalka Viviane Dieye, której pierwszym mężem był były selekcjoner kadry Senegalu Bruno Metsu, zmarły na raka w 2013 roku. Poznali się, gdy prowadził drużynę narodową Maroka. Jednak w tym samym czasie poznali się na nim także saudyjscy szejkowie i okrągłą sumką w kontrakcie przekonali do opuszczenia ukochanej afrykańskiej ziemi.

W Arabii Saudyjskiej, z której do Afryki Renard daleko nie ma, jego czary jak do tej pory też działają. Maroko przejmował na 81. pozycji w rankingu FIFA, zostawił na 47. Z Saudyjczykami póki co przeskoczył o 19 pozycji - z 70. na 51. W azjatyckich eliminacjach do MŚ 2022 przegrał tylko jeden mecz, a w pokonanym polu zostawił bardziej cenione w świecie drużyny Australii i Japonii. Ale to nie dlatego na świecie jest teraz o nim głośno.

Baczność! Generał w szatni

- Co my tu robimy? Weź telefon, może strzelisz sobie fotkę z Messim? - grzmiał w szatni Arabii Saudyjskiej w przerwie meczu z Argentyną. Mówił tonem trzygwiazdkowego generała. Podniesionym, pełnym złości głosem, chodząc przy tym między swoimi graczami ze złowrogo rozłożonymi rękami. Gdy krzyczał do nich, że mają za Messim biegać, sam zrobił przebieżkę po szatni. A jak już saudyjskich piłkarzy zrugał, podbudował ich ego. - Jesteście fantastycznym zespołem! A teraz jazda! - rzucił na koniec.

Pomocnik Abdulelah Al-Malki stwierdził, że pełna emocji przemowa tak podziałała na niego i kolegów, że byli gotowi zjeść z boiska trawę do gołej ziemi. Renard dał im 10 minut, żeby pokazali, co potrafią. Wystarczyło im osiem. W 53. minucie, po golu Salema Al-Dawsariego, Arabia Saudyjska prowadziła już 2:1. Potem było gryzienie trawy, wybijanie piłki z linii bramkowej, a po ostatnim gwizdku nieopisana radość.

Polska? Czemu nie?

Zwycięstwo skazywanej na porażkę Arabii z Argentyną jest symbolicznym końcem wędrówki Renarda do trenerskiej elity. Wędrówki, którą zaczynał wstając o 2:30 w nocy, żeby myć okna i czyścić baseny. Saudyjczycy wierzą, że do elity wprowadzi też ich narodowy zespół i dlatego jeszcze przed mundialem przedłużyli z nim kontrakt do 2027 roku i do tego czasu będą mu płacić 1,5 miliona dolarów rocznie.

Choć kibice innych reprezentacji już teraz widzą w 54-letniem Francuzie idealnego selekcjonera swoich zespołów narodowych, przez najbliższe pięć lat muszą o nim zapomnieć. A co potem? Może Polska? W końcu Renard ma duży sentyment do naszego kraju. Jego babcia od strony mamy przyjechała do Francji z Poznania w 1939 roku, jej panieńskie nazwisko to Kamińska. Jego mama, z domu Cybulska, będzie w sobotę na meczu z Biało-Czerwonymi.

O ewentualnym poprowadzeniu Polski mówi: "Dlaczego nie", choć to kwestia dalszej przyszłości. Jego teraźniejszość to kadra Polski w całkowicie innym wymiarze. W sobotę w Al-Rajjan Renard będzie używał swoich trenerskich czarów, by jego zespół pokonał ekipę Czesława Michniewicza.

Czytaj także:
Polak pracuje w klubie z Arabii Saudyjskiej. "Widzą nas teraz jako zespół, który z nimi przegra"
Zagramy odważniej? Czesław Michniewicz odpowiada Adamowi Nawałce

Źródło artykułu: WP SportoweFakty