Fernando Santos miał dać Biało-Czerwonym lepszą przyszłość, a zabrał nas w podróż w czasie do najbardziej mrocznej epoki w historii polskiego futbolu. W miejsca, do których drzwi już nigdy nie chcieliśmy znaleźć.
Sprawił, że cieszyliśmy się ze zwycięstwa nad Wyspami Owczymi (2:0), a do Tirany jechaliśmy przestraszeni. Nie atmosfery, tylko "siły" rywala. I, jak się okazało, słusznie. Albańskie orły udzieliły naszym nielotom surowej lekcji tego, jak się gra (0:2).
I jak się gra w reprezentacji, a nie jest się w niej przez zasiedzenie. Z przyzwyczajenia. Zamiast zaprosić to pokolenie polskich piłkarzy do "ostatniego tanga", okazał się jego grabarzem. Zapomnijmy już o tym, że pojedziemy do Niemiec na Euro 2024, a tym samym misja Santosa w Polsce dobiegła końca.
ZOBACZ WIDEO: "Przeszedł mnie dreszcz żenady". Mocne słowa o zachowaniu Polaków w meczu z Wyspami Owczymi
Można zrzucać na winę na piłkarzy i będzie to do pewnego stopnia zasadne, ale Sylvinho miał na pracę z Albanią tyle samo czasu, co Santos z Polską, a do dyspozycji ma znacznie słabszy jakościowo materiał. Tymczasem w niedzielę przekonaliśmy się na własne oczy, że zespoły podążają w odwrotnych kierunkach.
Santos bije Sylvinho na głowę pod względem CV, choć Brazylijczyk nie jest nowicjuszem. Ale może właśnie dlatego Albania wygląda tak, że - (jakich czasów dożyliśmy...) gdzieś w głębi duszy jej zazdrościmy?
Prowadzi ją trener na dorobku, który ma coś do udowodnienia. Dla którego Tirana to tylko przystanek w drodze na szczyt. A Santos zmierza już w drugą stronę. To tłusty kot. Zwyczajnie mu się nie chce. Nie jest to trener, którzy żyje drużyną, który natchnie piłkarzy. Wręcz przeciwnie, jego postawa mogła działać na zespół wręcz toksycznie.
Podczas zgrupowań, gdy patrzy na niego cała Polska, całym sobą daje do zrozumienia, jak bardzo jest zniechęcony do prowadzenia Biało-Czerwonych. Jest zmęczony, zupełnie "zTirany". Wygląda, jakby satysfakcję z pracy z reprezentacją Polski odczuwał tylko w dniu wysłania do PZPN faktury.
Lekceważenie przełożonych, lekceważenie obowiązków. Te reakcje na konferencjach, te reakcje przy linii bocznej. Gdyby tak zachowywał się polski selekcjoner, niechybnie podzieliłby los Franciszka Smudy czy Jerzego Brzęczka. Nie skończyłoby się na niegroźnych w gruncie rzeczy memach. Zostałby przemielony na wiór przez przemysł pogardy.
Te wszystkie obietnice bez pokrycia ze styczniowego expose. Przeprowadzka do Polski? Nauka języka? Penetrowanie ligi w stylu Leo Beenhakkera i jego współpracowników? Próba odciśnięcia swojej pieczęci na polskiej piłce? Polski trener-asystent do "wychowania"? Dobre sobie...
Im dłużej będzie trwała kadencja Santosa, tym większe szkody wyrządzi, bo kto nie idzie do przodu, ten tak naprawdę się cofa. Portugalczyk ma do dyspozycji kwiat polskiego piłkarstwa, ale przez niego to tylko bez. Bez planu. Bez tożsamości. Bez przyszłości. Bez nadziei.
Nieprzypadkowo Wojciech Szczęsny po meczu w Tiranie był zrezygnowany jak nigdy wcześniej. Nie wiem, na co czeka jeszcze prezes PZPN? Nie da się bardziej skompromitować reprezentacji Polski. To znaczy inaczej: da się, bo sam Cezary Kulesza ma w tym duże doświadczenie. Ale niżej sportowo upaść się już nie da.
Awans do Euro 2024 miał być formalnością. Jesteśmy teoretycznie najsilniejszym zespołem w grupie E, ale jednocześnie jesteśmy najsłabszym spośród tych najsilniejszych drużyn (losowanych z I koszyka) w całych eliminacjach Euro 2024. A w tej pozornie łatwiej grupie wyprzedzamy tylko Wyspy Owcze
W trakcie kwalifikacji Santos miał zbudować zespół na turniej finałowy. Tymczasem, abstrahując od tego, że zupełnie nie potrafił znaleźć sposobu na wykorzystanie Roberta Lewandowskiego i Piotra Zielińskiego, nie wprowadził do reprezentacji ani jednego nowego zawodnika, a teraz, na swoje mecze "o życie", sięgnął po Grzegorza Krychowiaka i oparł na nim drugą linię. Za sam ten pomysł powinien zostać pozbawiony licencji trenerskiej UEFA.
Po meczu z Wyspami Owczymi (2:0) pisałem, że drużyna narodowa puka w dno od spodu. Więcej TUTAJ. Po spektaklu w Tiranie jestem pewien, że Santos musi odejść. Gorzej już nie będzie. Trzymanie go na stanowisku będzie działaniem na szkodę polskiej piłki. I sportową, i wizerunkową, bo za kadencji Santosa reprezentacja po dekadzie znów stała się pośmiewiskiem.
Nie wiem, czy prezes PZPN, oglądał mecz z Albanią (0:2) "tak bez niczego". Ale to bez znaczenia, bo decyzja o rozstaniu z Fernando Santosem nie byłaby podjęta pod wpływem emocji. Powinna dojrzewać w Cezarym Kuleszy od czerwca i klęski w Kiszyniowie, a teraz wykiełkować.
Kto za Santosa? Ktokolwiek. Oczywiście, z określonej półki. Polskiej półki. Portugalczyk, niczym Paweł Janas, "nie w...trąca się" w życie drużyny. A może właśnie reprezentacji Polski potrzeba dziś kogoś, kto - poza posiadaniem odpowiedniego warsztatu - poświęci się jej bez reszty? Kto nie zgodzi się na bylejakość. Kto wprowadzi bezwzględną dyscyplinę? Nie chodzi o zamordyzm - chodzi o zasady. Identyczne dla wszystkich.
I kogoś, dla kogo prowadzenie reprezentacji Polski będzie życiową szansą. Kto potraktuje ją jak trampolinę, a nie bujany fotel w oczekiwaniu na emeryturę. W tej chwili Kulesza ma jedną opcję w zasięgu.
Marek Papszun już przebiera nogami, by zastąpić Portugalczyka. Niech obecny w meczowym studiu TVP nie wyłącza telefonu. Prezes PZPN nie powinien odwlekać tego, co oczywiste. Niech "Rzeźnik" z Kobyłki dostanie wszystkie narzędzia, znajdzie piłkarzy, dla których gra w reprezentacji będzie spełnieniem marzeń i otrzyma czas na przygotowanie zespołu do eliminacji MŚ 2026.
Kadencja Santosa to wielki zawód, ogromny wstyd i poczucie żenady. Ale brak awansu do Euro 2024 będzie niczym w porównaniu z kompromitacją, jak będzie nasza nieobecność na pierwszym w historii mundialu z udziałem 48 drużyn.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty