Tomasz Dziubiński - pierwszy Polak, który strzelił gola w Lidze Mistrzów

Getty Images / Neal Simpson/EMPICS / Na zdjęciu: Tomasz Dziubiński
Getty Images / Neal Simpson/EMPICS / Na zdjęciu: Tomasz Dziubiński

Robert Lewandowski z 92 golami jest najskuteczniejszym Polakiem w historii Ligi Mistrzów. O pierwszym polskim strzelcu w Champions League mało kto dziś pamięta. Oto Tomasz Dziubiński, który przetarł szlak "Lewemu" i innym rodakom.

Miał zaledwie sześć lat, kiedy reprezentacja Polski grała na mistrzostwach świata w 1974 roku. Może nie rozumiał wszystkiego, co się wówczas działo na boisku, ale był pewny, że jest świadkiem czegoś wielkiego. Od tego momentu marzył, że pójdzie w ślady ówczesnych bohaterów i w przyszłości będzie piłkarzem.

Radom nigdy nie słynął z wielkich futbolowych tradycji. Jedynym reprezentantem miasta w Ekstraklasie jest Radomiak. Właśnie do tego klubu Tomek skierował swe pierwsze kroki. Miał wtedy osiem lat i nie zastanawiał się nad tym, że przyjmowano tam wówczas dzieci od lat 11.

Świniak w bagażniku

Dla trenerów było oczywiste, że nie ma on szans na przyjęcie w szeregi Radomiaka. Chłopiec był tym bardzo rozczarowany, ale szybko podjął kolejną próbę w innym klubie. Tym razem poszło trochę lepiej, ale szkoleniowcy Broni Radom też mieli pewne zastrzeżenia.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: bramkarz tylko patrzył, jak leci piłka. Co za gol!

- Zaczęliśmy grać, obok biegali chłopcy o cztery lata starsi. W pewnym momencie trener mnie zawołał i zapytał który ja jestem rocznik. 1964, odpowiedziałem. Po chwili zawołał mnie ponownie i znów zapytał z jakiego jestem rocznika, to uciąłem sobie rok i rzuciłem: 1965. Po treningu jeszcze raz mnie o to zapytał, więc uciąłem sobie jeszcze rok. Odpowiedział, że na następny trening mam przyjść z ojcem - wspomina Tomasz Dziubiński.

Ojciec przyszedł na kolejne zajęcia i podał prawdziwy wiek swojego syna. Dla trenera nie miało to już znaczenia. Mały Tomek kupił go swoją odwagą i odrobiną bezczelności, która jest przecież w piłce potrzebna.

Na zajęciach chłopiec musiał walczyć ze starszymi rywalami, ale nie stanowiło to dla niego większego problemu. Wcześniej trenował też inne sporty, w szczególności siatkówkę, dzięki czemu miał doskonałą koordynację ruchową oraz imponował ponadprzeciętną zwinnością. Gra z silniejszymi była cennym doświadczeniem, które zaprocentowało bardzo szybko.

W wieku zaledwie 15 lat trener Broni dał mu szansę gry w pierwszym zespole. Wówczas do swoich atutów młody Dziubek mógł dodać szybkość, która często pozwalała mu uciekać przed nieprzebierającymi w środkach piłkarzami z niższych klas rozgrywkowych.

Z czasem zaczął odgrywać w radomskim klubie coraz ważniejszą rolę. Szacunek u starszych partnerów wypracował sobie między innymi na zgrupowaniach przedsezonowych, na które klub często zabierał świniaka, żeby piłkarze mieli co jeść.

- Takie były czasy. W sklepach niewiele można było kupić. Trener Gałek miał jakieś kontakty i zawsze na te zgrupowania zabieraliśmy ze sobą jakieś świniaki. Tusze wieprzowe jechały z nami, upchnięte gdzieś w bagażniku - mówi.

Nic dziwnego, że po pewnym czasie zaczął rozglądać się za lepiej zorganizowanym klubem, który dawałby gwarancję dalszego rozwoju.

Do Krakowa przez Lubin i Warszawę

Młodym piłkarzem zainteresowało się Zagłębie Lubin. Miedziowi byli konkretni i zaoferowali mu korzystną umowę, więc sam zawodnik szybko się zgodził. Mecz z Ruchem Chorzów w ostatniej kolejce sezonu 1986/87 Dziubek oglądał nawet z trybun, po czym miał wrócić do Radomia, żeby się spakować i zameldować już na stałe w Lubinie.

Dzień później okazało się, że Zagłębie zostało ukarane zakazem transferowym. Temat stał się nieaktualny. Później zainteresowała się nim Legia. Młody zawodnik był już po słowie z osobami związanymi z tym klubem i zdecydował się na rozpoczęcie służby wojskowej w Radomiu, by później otrzymać przeniesienie do Warszawy.

Problem w tym, że była to służba w pionie gwardyjskim, a Legia była klubem wojskowym. Po meczu reprezentacji do lat 20 pomiędzy Polską a Związkiem Radzieckim, gdzie Tomek zagrał bardzo dobrze, zainteresował się nim trener krakowskiej Wisły, Aleksander Brożyniak.

W tym momencie pojawiły się pewne komplikacje. W owym czasie, za sprawą mającego bardzo mocną pozycję w PRL generała Jerzego Gruby, transfery pomiędzy klubami gwardyjskimi a wojskowymi były zablokowane. Dziubek znów musiał zapomnieć o zmianie barw klubowych. Był zły, bo chciał iść do Legii i początkowo nie w smak była mu gra w Krakowie. Z czasem zdecydował się jednak na grę w Wiśle i wiosną 1989 roku władze klubu załatwiły mu przeniesienie służbowe.

Radomianin jeszcze nie zdążył rozpakować się w nowym miejscu zamieszkania, a już stał się ulubieńcem kibiców: - W czwartek Wisła przysłała po mnie auto służbowe do Radomia, a w sobotę grałem już mecz ze Stalą Mielec. Walczyliśmy wtedy o utrzymanie. Ja w tym meczu już w 40 sekundzie strzeliłem bramkę i wygraliśmy 1:0.

Po takim wejściu do drużyny szatnia od razu go zaakceptowała. Niecały miesiąc później Dziubiński strzelił bramkę decydującą o zwycięstwie z Widzewem Łódź. Pierwszy sezon w barwach Białej Gwiazdy zakończył z dorobkiem 11 meczów i dwóch bramek.

Po zakończeniu rozgrywek grał też w Pucharze Intertoto, a w pojedynku z Beitarem Jerozolima po raz pierwszy jako piłkarz Wisły podszedł do rzutu karnego i z zimną krwią go wykorzystał. Później miał już abonament na strzelanie karnych w klubie z ulicy Reymonta.

Król Dziubek I

W kolejnym sezonie Wisła zajęła dopiero 9. miejsce, a nasz bohater strzelił siedem bramek w 22 meczach. Nie był to dla niego łatwy okres, bo musiał zaliczyć pierwszy okres przygotowawczy z klubem pierwszoligowym. Podstawą było bieganie po górach, co dla szybkościowca bywało nieraz zabójcze.

- Cały ówczesny system szkolenia był okropny. Treningi często trwały po cztery godziny. Kiedy pojechałem do Belgii, trener Hugo Broos zapytał mnie jakie są metody w Polsce podczas okresu zimowego. Jak zacząłem opowiadać o górach i kilkugodzinnych marszobiegach, to nie chcieli mi wierzyć - opowiada.

Warto odnotować, że w tamtym okresie z klubu odeszło kilku cenionych zawodników, jak Marek Motyka, Leszek Lipka, czy Kazimierz Moskal. Pomimo tego, sezon 1990/91 okazał się znakomity. Wisła w tabeli końcowej znalazła się na trzecim miejscu, a Tomasz Dziubiński został królem strzelców, mając na koncie 21 trafień.

Wiele osób później wytykało, że aż 10 z nich było efektem skutecznie wykonywanych rzutów karnych, ale sam zawodnik zbytnio się tym nie przejmował: - Niech sobie mówią, co chcą. Mirek Waligóra i Rysiek Kraus, z którymi walczyłem o tytuł króla strzelców, też strzelali karne. Zresztą, na 11 jedenastek, z których 10 wykorzystałem, większość dyktowano po faulach na mnie.

- Miałem swój sposób - czekałem do końca na ruch bramkarza. W meczu z Zawiszą, w którym nie strzeliłem karnego, ktoś powiedział Andrzejowi Brończykowi, że Dziubek nie zmienia. Wiedziałem o tym i miałem moment zawahania. Ostatecznie rzeczywiście nie zmieniłem, ale Andrzej obronił - wspomina.

Ten sezon obfitował również w wiele innych przygód, które Dziubiński zapamiętał na długo. Jedną z nich był wyjazd na mecz ze Śląskiem Wrocław, na który nasz dzisiejszy bohater udał się tuż po weselu: - To było wesele mojego brata. Musiałem na nim być, ale nie wiedziałem, czy iść do trenera i mu o tym powiedzieć. Pewnie by mnie nie puścił. Pojechałem więc bez jego wiedzy z jednym z zawodników Wisły, który był moim kierowcą.

- Wesele, jak to wesele - nieco się przedłużyło. Mecz był o godzinie 15:00, a my wyjechaliśmy z Radomia o 11:00 czy 11:30. Byłem trochę zmęczony i niewyspany. Pierwsza połowa nie była zbyt udana, ale w drugiej strzeliłem dwa gole - opowiada.

Nie można jednak powiedzieć o ówczesnej drużynie Białej Gwiazdy, że była to ekipa rozrywkowa. Jak powszechnie wiadomo, w tamtych czasach za kołnierz się nie wylewało, lecz w Wiśle wszyscy mieli świadomość, że w klubie gwardyjskim tego rodzaju wykroczenia mogą wiązać się z poważnymi konsekwencjami. To oczywiście nie oznacza, że piłkarze nie wychodzili na miasto, czy nie integrowali się ze sobą poza boiskiem.

- W okresie przygotowawczym nie było mowy o takich spotkaniach, ale w trakcie sezonu po wygranym lub remisowym meczu spotykaliśmy się w Hotelu Forum. Najczęściej działo się to w lokalu, który nazywał się "U smoka", gdzie w szerszym gronie spędzaliśmy czas, często razem z żonami. Po poniedziałkowym rozruchu jeździliśmy sobie na śledzika i piwko do restauracji "U grubego", prowadzonej przez kibica Wisły. Nie było wielkich imprez, bo w Krakowie szybko robiło się o takich sprawach głośno - zapewnia.

Taka integracja pozwoliła zbudować w klubie świetną atmosferę. Niestety nie wystarczyło to do wywalczenia przepustki na arenę europejską, ponieważ wówczas w Pucharze UEFA mogła wystąpić tylko jedna polska drużyna.

Z Lubańskim na podbój Belgii

Znakomita skuteczność szybko przyniosła Dziubińskiemu nowe możliwości. Na początku lat 90. każdy marzył o wyjeździe za granicę. Po cichu zaczął o tym myśleć także Dziubek. Nie spodziewał się, że sprawy potoczą się tak szybko, a za jego transferem będzie stał jeden z jego idoli z dzieciństwa - Włodzimierz Lubański.

- W pewnym momencie, kiedy mieszkałem w hotelu klubowym, przyszła recepcjonistka i powiedziała, że mam telefon z Belgii od Lubańskiego. "Przestań żartować" - powiedziałem. Ona na to odpowiedziała, żebym się nie wygłupiał i poszedł sprawdzić. Poszedłem. Rzeczywiście był to Lubański. Powiedział, że ma dwa czy trzy kluby, które będą poszukiwały napastnika, tylko muszę wyrazić wstępną zgodę na transfer - wspomina Dziubiński.

Nie było to jednak takie proste, ponieważ państwo Dziubińscy nie znali języka i mieli małe dziecko. Ostatecznie postanowili zaryzykować. W Belgii nikt nie chciał kupować kota w worku, szczególnie w czasach, kiedy na boisku w jednym momencie mogło przebywać tylko dwóch obcokrajowców.

Lubański zabrał więc ze sobą belgijskich działaczy na mecz Wisły z GKS Katowice. Dziubek w tym spotkaniu już w 32. minucie miał na swoim koncie hat-tricka, czym przekonał działaczy Clubu Brugge do swojego talentu.

Wielu osobom wydawało się, że wyjazd na Zachód pozwala na odrzucenie wszystkich trosk i sprawia, że człowiek ustawia się na całe życie. Dla Dziubińskich ten wyjazd przyniósł poważne problemy z aklimatyzacją, które o mały włos nie zakończyły się szybkim powrotem do kraju.

- Początek był bardzo trudny, przede wszystkim pierwsze 3-4 tygodnie, kiedy mieszkaliśmy w hotelu. Żona chciała wracać. Nie znaliśmy języka, nie znaliśmy nikogo, a ona dużo czasu spędzała sama i była troszeczkę zagubiona. W hotelu zamawialiśmy jedzenie ze słownikiem. Przekonałem ją, żeby wytrzymała do momentu przeprowadzki do apartamentu w Blankenberge. Mieszkały tam trzy Polki, z którymi żona szybko nawiązała kontakt i od tej pory było super - mówi.

Potem było już z górki. Klub zadbał o to, żeby nowy zawodnik i jego rodzina mieli wszystko, czego im potrzeba. Trzy razy w tygodniu do rodziny Dziubińskich przyjeżdżał nauczyciel języka niderlandzkiego, dzięki czemu Tomasz już po trzech miesiącach mógł się porozumieć z trenerem i z kolegami z drużyny, a małżonka bez większych problemów radziła sobie na zakupach.

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła Polaka w nowym kraju, był pojedynek z jednym z najlepszych ówczesnych europejskich klubów, jakim była Barcelona. Właśnie w taki sposób władze klubu chciały uczcić stulecie klubu. Barcelona przyjechała z największymi gwiazdami, wśród których byli Ronald Koeman czy Christo Stoiczkow. Starcie zakończyło się bezbramkowym remisem, a sam Dziubek miał zaprezentować się w nim całkiem nieźle. Jeszcze ciekawiej było, kiedy Brugge w sezonie 1991/92 wylosowało w europejskich pucharach GKS Katowice.

Dziubiński zaliczył po jednej asyście zarówno w spotkaniu rozegranym w Brugii, jak i w Katowicach, ale uznanie swoich partnerów z drużyny zyskał przede wszystkim dzięki kibicom. Na stadionie przy ulicy Bukowej pojawiła się bowiem grupka fanów Wisły, która przez całe spotkanie dopingowała Dziubińskiego oraz drużynę gości.

Zawodnicy Brugge długo nie mogli zrozumieć, jak to możliwe, że Polacy im kibicują. Dopiero Dziubek musiał im wytłumaczyć, że to wszystko przez niego. Przy takim dopingu Belgowie łatwo poradzili sobie z GieKSą. Później dotarli aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie zbyt trudnym przeciwnikiem okazał się późniejszy triumfator - Werder Brema.

Polak już w pierwszym sezonie sięgnął ze swoim klubem po tytuł mistrzowski, a rok później rozpoczął walkę o awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie była to taka Liga Mistrzów, jaką znamy dziś.

Grać w niej mogli wyłącznie mistrzowie kraju, a żeby dotrzeć do fazy grupowej, to musieli pokonać dwie przeszkody, w których mogli trafić na bardzo silne drużyny. Los dla Brugge był łaskawy i w pierwszej rundzie wskazał jako rywala izraelski Maccabi Tel Awiw, z którym Belgowie wygrali 1:0 i 3:0.

Kolejny przeciwnik, Austria Wiedeń, postawił znacznie trudniejsze warunki, lecz dzięki wygranej u siebie 2:0 i wyjazdowej porażce 1:3 zespół prowadzony przez trenera Hugo Broosa zameldował się w grupie, będącej wówczas fazą półfinałową.

Tomasz Dziubiński w barwach Clubu Brugge / fot. Paul Marriott/EMPICS via Getty Images
Tomasz Dziubiński w barwach Clubu Brugge / fot. Paul Marriott/EMPICS via Getty Images

Tam los skrzyżował ich z CSKA Moskwa, Rangers FC i Olympique Marsylia. W pojedynku z Rangersami Dziubiński strzelił gola, stając się pierwszym Polakiem, który wpisał się na listę strzelców w Lidze Mistrzów.

- Miałem tę bramkę na VHS, a dzięki znajomemu, który nagrywa mecze Broni Radom, udało się to przerobić na DVD. Dziś można ją zobaczyć na YouTube - mówi.

Na tym jednak jego zasługi dla Clubu Brugge się nie skończyły, ponieważ po spotkaniu z CSKA został wybrany najlepszym piłkarzem meczu. Ostatecznie jego zespół zajął trzecie miejsce w grupie za Olympique i Rangersami. Marsylia w finale okazała się lepsza od wielkiego Milanu.

"Piłka już nie jest dla Ciebie, bo możesz skończyć na wózku"

Od tego momentu kariera Dziubińskiego zaczęła pikować w dół. Trener nie ukrywał, że nie widzi go w pierwszym składzie. Tłumaczył, że zmienił koncepcję i zdecydował się sprowadzić piłkarza o innej charakterystyce - Rene Eijkelkampa.

- 3 lipca urodził mi się syn i po rozmowie z panem Lubańskim zdecydowaliśmy, że będę walczył. Miałem ofertę z Duisburga i Frankfurtu, ale nie chciałem przenosić się z dwójką małych dzieci - mówi.

W efekcie w sezonie 1993/94 Dziubek zaliczył tylko pięć gier. Częściej pojawiał się na boisku w drużynie rezerw, ale tam pod koniec sezonu doznał kontuzji, która wykluczyła go z gry na kilka miesięcy.

W Belgii przepisy nie pozwalały klubowi na pozbycie się kontuzjowanego piłkarza, więc kontrakt został przedłużony na kolejny rok, oczywiście na gorszych warunkach. Po powrocie do zdrowia Polak został wypożyczony do RWD Molenbeek, lecz tam nie udało mu się pokazać pełni swoich możliwości.

Przeszkodziła mu w tym zbyt duża waga, która była następstwem braku treningów. W ślad za tym pojawiły się też kontuzje mięśniowe. Po epizodzie we francuskim Le Mans i belgijskim Geel, Dziubek w końcu zadecydował o powrocie do Polski.

Początkowo miał grać w KSZO Ostrowiec, ale zakończyło się na wspólnych treningach. Zainteresowała się nim też Polonia Warszawa, lecz temat przestał być aktualny po zmianie trenera w ekipie Czarnych Koszul. Pojawił się też temat Ceramiki Opoczno, jednak tym razem zdrowie odmówiło posłuszeństwa.

- Zaczął się okres przygotowawczy. Byliśmy w Brennej i po jednym z marszobiegów poczułem potworny ból w lewej nodze, wchodząc do hotelu. Wróciłem do Radomia i umówiłem się z doktorem Machowskim w Warszawie, który powiedział wprost: - Dziubek, piłka już nie jest dla Ciebie, bo możesz skończyć na wózku - zdradza piłkarz.

Nie miał jeszcze 30 lat, ale zdrowie było ważniejsze. W ten sposób kariera pierwszego Polaka, który strzelił gola w Lidze Mistrzów, dobiegła końca, choć tak naprawdę po 1994 roku była to już tylko przygoda.

Niespełniony kadrowicz

Dziubiński był królem strzelców ligi polskiej, grał w solidnym zespole europejskim i strzelał bramki w europejskich pucharach, jednak w reprezentacji Polski zaliczył jedynie krótki epizod. Zadebiutował w 1991 roku w meczu towarzyskim z Irlandią Północną w Belfaście. Wszedł wówczas na boisko po przerwie, ale nie pokazał nic godnego zapamiętania. Podobnie jak jego partnerzy z drużyny, ponieważ Polska przegrała to spotkanie 1:3.

Zupełnie inaczej miało wyglądać spotkanie z Finlandią, na które Dziubek został powołany po ponad dwóch latach przerwy. Zagrał pełne 90 minut, ale jak się później okazało, zamknął sobie drogę do kadry na dobre.

- Mogę mieć pretensje tylko do siebie. Wygraliśmy 2:1, a pierwsza bramka padła po moim podaniu do Marka Leśniaka. Marek chciał się później zrewanżować i dwa razy podał mi piłkę w znakomitej sytuacji, ale nie udało mi się strzelić. Jak byliśmy na kolacji, to trener Leszek Ćmikiewicz powiedział, że gdybym jedną wykorzystał, to dostałbym powołanie na mecz z San Marino. Powołano Furtoka, a ja już więcej w kadrze nie zagrałem - tłumaczy.

Na pocieszenie Dziubińskiemu zostają wspomnienia z tournee, na które pod szyldem kadry ligi polskiej reprezentacja wybrała się do Chin. W meczu z gospodarzami strzelił nawet gola, który do dziś jest przypisywany Tomaszowi Cebuli. Ta wycieczka miała jednak bardziej charakter turystyczny niż sportowy. Podobnie jak wyjazd z reprezentacją młodzieżową na turniej do Indii, o którym nasz bohater do dziś nie może zapomnieć.

- Turystycznie fantastyczna sprawa, chociaż muszę przyznać, że miałem mieszane uczucia. Lecieliśmy tam chyba 20 godzin i jedną noc spaliśmy w Bombaju. W hotelu było super, ale jak wyszedłem na zewnątrz, to zobaczyłem slumsy. Kobiety przechodziły, podnosiły spódnicę i zaczynały się obmywać, dzieciaki chlapały się wodą, a za chwilę obok się załatwiały. Dla mnie to był szok. Potem polecieliśmy do ośrodka nadmorskiego w Goa i wszystko wyglądało zupełnie inaczej - opowiada.

Tomasz Dziubiński w meczu belgijskiej ekstraklasy / fot. PAP/Belga
Tomasz Dziubiński w meczu belgijskiej ekstraklasy / fot. PAP/Belga

Piłkarz, trener, sędzia

Po zakończeniu kariery Dziubiński pozostał przy piłce. Zajął się trenerką i sędziowaniem. Przez pewien czas prowadził III-ligową Broń Radom, z którą walczył o awans. Najpierw jego zespół zajął 2. miejsce za Ursusem Warszawa, a rok później znalazł się oczko niżej, za Ursusem i Radomiakiem.

Obecnie pracuje w klubie Jodła Jedlnia-Letnisko. Jest też koordynatorem stowarzyszenia Jedlnia Dzieciom, w którym również zajmuje się prowadzeniem treningów piłkarskich. Oprócz tego jest też sędzią w niższych klasach rozgrywkowych.

- Po zakończeniu kariery jeden kolega namówił mnie, żebym spróbował kariery z gwizdkiem. Zaczynałem od najniższych lig, powoli piąłem się do góry, ale potem zmieniono regulamin i okazało się, że jestem za stary. Miałem 33 lata i parę miesięcy, a według nowego regulaminu sędzia, który miał skończone 33 lata, nie mógł awansować. Jako asystent jeździłem na spotkania dawnej drugiej ligi. Teraz to jest hobby. Robię to, żeby się poruszać - tłumaczy.

Piłkarze często go poznają i darzą go dużym szacunkiem. I słusznie, bo Tomasz Dziubiński przez te wszystkie lata zajmowania się małym i dużym futbolem na ten szacunek zapracował.

Komentarze (0)