Arkadiusz Bąk to trzynastokrotny reprezentant kraju, uczestnik mistrzostw świata w Korei i Japonii w 2002 roku. Bąk niemal całą karierę spędził w Polsce. Występował między innymi w Polonii Warszawa i Amice Wronki i na krótko trafił do Birmingham City.
Największe sukcesy odniósł z Polonią - zdobył mistrzostwo Polski w 2000 roku, a do tego także Puchar Polski, Puchar Ligi i Superpuchar.
Był też królem strzelców naszej ligi z 14 golami na koncie (sezon 1997-98). Profesjonalną karierę zakończył w 2008 roku jako zawodnik Floty Świnoujście.
Po karierze Bąk prowadził w Poznaniu sklep razem z żoną, a w 2015 roku wyjechał do Norwegii. Od prawie dziesięciu lat pracuje na stoku w Geilo - najbardziej popularnym narciarskim kurorcie w Norwegii.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Jak pan wylądował w Norwegii?
Arkadiusz Bąk: Prowadziliśmy z żoną mały sklepik sportowy w Poznaniu z asortymentem piłkarskim i po pięciu latach kończyła nam się umowa franczyzowa. Sprzedawaliśmy korki, getry, piłki i inne akcesoria dla dzieci i młodzieży, ale niestety - w dobie internetu i zakupów online, dalsze prowadzenie biznesu stacjonarnie nie miało sensu.
I trzeba było wyjechać aż tak daleko?
Od lat przyjaźnię się z Pawłem Kaczorowskim. Razem graliśmy w Lechu Poznań, razem mieszkaliśmy. Po karierze jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie, a Paweł był już w Norwegii od dawna, to gdy dowiedział się o naszej sytuacji, powiedział: "Przyjedź, spróbuj. Jeżeli ci się nie spodoba, wrócisz".
I pan spróbował.
To był 2015 roku, akurat w Norwegii trwały jesienno-zimowe ferie. Potrzebowali trenera na kilka dni. Miałem się trochę pobawić piłką z tamtejszymi dzieciakami. W Norwegii wszyscy jeżdżą na nartach, dzieci zaczynają już nawet w wieku 3 lat. Ale latem i jesienią jest trochę martwy okres, który trzeba wypełnić jakimś sportem, stąd praktykowanie zajęć na powietrzu. Głównie po to, by młodzież nie złapała przez te miesiące brzuszka.
Nie ma to nic wspólnego z akademią, bardziej z zajęciami WF-u, tak by dotrwać do zimy. Co prawda w moim regionie funkcjonuje lokalna liga, młodzież trenuje piłkę dwa razy w tygodniu, ale nikt raczej nie marzy o zrobieniu kariery w futbolu. W Norwegii liczą się przede wszystkim sporty zimowe, wszyscy są tu zakochani w nartach.
Pan też się zakochał?
Przez prawie dziesięć lat jeździłem na nartach raz, za namową dzieci. Było bardzo fajnie, ale niestety - ze względu na moje kolana szybko zrezygnowałem.
Ale został pan przy sportach zimowych.
Podczas pierwszej wizyty w Norwegii poznałem osobę pracującą na stoku. Poprosiłem, żeby się do mnie odezwał, jeżeli na miejscu znajdzie się dla mnie stała praca. Po jakimś czasie kolega wysłał maila i znowu przyjechałem. Nie zakładałem, że zostanę na dłużej. Wylądowałem w Geilo - małej miejscowości w górach, w której żyje trochę ponad dwa tysiące ludzi. To mniej więcej dwieście kilometrów od stolicy - Oslo. Na początku ruszyłem bez rodziny. Żona Kamila z córką Oliwią i synem Arkiem dojechali latem.
Czym się pan zajmuje?
Trafiłem do kompleksu stoków narciarskich. To jeden z najlepszych ośrodków w Norwegii - coś jak u nas Wisła czy Zakopane. Mamy tu ponad trzydzieści stoków - najczęściej obsługuję te mniejsze.
Jakie są pana obowiązki?
Otwieram stok w godzinach porannych i zamykam o 15.30. Podczas zmiany jeżdżę po obiekcie skuterem śnieżnym i patroluję, czy wszystko dobrze działa i nikomu nic się nie stało. Pomagam tym, którzy nie potrafią jeździć na nartach. Jeżeli na przykład dojdzie do wypadku, ktoś złamie nogę lub mocno się poturbuje, jestem pierwszą osobą, która przekazuje informacje dalej, przez radio, do ekipy interwencyjnej. Podaję dokładną lokalizację i szczegóły zdarzenia. W zależności od potrzeby wzywany jest normalny patrol na nartach lub skuterach, natomiast w tych poważniejszych sytuacjach przylatuje helikopter.
To trudna praca?
Na pewno odpowiedzialna, ale mamy fajny zespół, z którym spędzam czas także poza pracą. Gdy stok jest już zamknięty, można sobie pośmigać skuterem. Wyciąga ponad sto kilometrów na godzinę, ale aż tyle na lodzie lepiej nie jechać, to niebezpieczne. Przejażdżka skuterem jest dużą frajdą dla znajomych i rodziny, którzy nas odwiedzają. Czasem kogoś przewiozę i emocje są niezapomniane.
Potrzebował pan czasu na odnalezienie się w nowych realiach?
Tu zimy są naprawdę mocne. Temperatura schodzi do -25 stopni Celsjusza, wtedy jest najgorzej. Po pierwszym zetknięciu z takim mrozem nie czułem stóp i palców u rąk. Odmrożenia starałem się rozbić pod prysznicem, trzymałem ręce w gorącej wodzie, żeby ból puścił. Do pracy muszę założyć kilogramy ubrań: termiczne skarpety, bieliznę, wkładki do butów. Nie mówiąc oczywiście o specjalnych butach i generalnie grubych ciuchach.
Domyślam się, że przeprowadzka nie była łatwa dla rodziny.
Oj, początki były trudne. Bardzo trudne. Zamieniliśmy dom w Poznaniu na małą wioskę. Trudno stąd w ogóle wyjechać. Dookoła góry, wąskie, kręte drogi. Zimą ośnieżone i pokryte lodem. Nie ma tu wielu autostrad, a śniegu jest po pas. Widno robi się około 9 rano, a o wpół do czwartej jest już ciemno. Zima jest długa, trwa do kwietnia, ale dla mnie dobrze, bo mam, co robić. Na pewno sam klimat jest sprzyjający, bo odkąd tu jesteśmy, praktycznie nie chorujemy.
Da się funkcjonować w takich warunkach?
Najtrudniej było dzieciom. Oliwia miała niecałe 15 lat, gdy rodzina dojechała do mnie z Poznania. Trochę znała angielski, ale na miejscu trafiła do szkoły, w której lekcje odbywały się tylko w języku norweskim. Arek czuł to samo - nic nie rozumiał. Ile to razy słyszałem: "Tato, wracajmy". Ale przetrwaliśmy to.
Z żoną do dziś mamy problemy z miejscowym językiem, a zwłaszcza z różnymi dialektami. Dogadać się jednak potrafimy. Natomiast syn i córka mówią dziś biegle po norwesku i angielsku. Oliwia mieszka z nami i studiuje online, a zimą pracuje ze mną na stoku. Gdy mieszkaliśmy w Poznaniu, to syn trenował w Lechu, ale zrezygnował i chyba dobrze. Piłka nie jest dla wszystkich, Arek jest kibicem Manchesteru United i ogląda mecze. Do tego studiuje i jest szczęśliwy. Generalnie - dzieciakom bardzo podoba się w Norwegii i wszyscy są zadowoleni, że tu przyjechaliśmy.
Próbował pan innego zajęcia po karierze?
Był sklep, teraz praca na stoku. Zaraz po zakończeniu gry w piłkę byłem jeszcze na kursie trenerskim w Warszawie. Chciałem zajmować się piłką młodzieżową w Lechu, ale na rozmowie pan Pogorzelczyk powiedział mi, że on byłych zawodników nie potrzebuje w klubie. Tak myślę, że gdybym zaczepił się wtedy w trenerce, to pewnie robiłbym to do dziś. Ale zrezygnowałem, bo nie lubię się prosić: nie to nie. Wybrałem Norwegię i nie żałuję.
Wspominał pan o problemach z kolanami. Jest aż tak źle?
Kolana są w opłakanym stanie, w piłkę już niestety nie mogę grać. Od czterech lat w ogóle tego nie robię. Jedno i drugie kolano nadaje się tylko do operacji, ale jeszcze się wstrzymuję. Dopóki nie biorę leków i kolana nie bolą mnie codziennie, to za namową lekarza jeszcze czekam z zabiegiem.
Szkoda, bo jako pracownik ośrodka mam dostęp do całego sprzętu i wszystkich stoków za darmo. Ale czuję za duży dyskomfort, żeby jeździć na nartach.
Co dokładnie panu dolega?
W lewym kolanie miałem zerwane więzadła krzyżowe tylne, jeszcze w czasie kariery, gdy grałem w Amice, przeszedłem skomplikowaną operację w klinice w Monachium. W prawym kolanie mam bardzo mocno uszkodzoną chrząstkę. Tak naprawdę to najcięższe schorzenia, jakie można mieć w kolanach. Zniszczone chrząstki są efektem gry na betonie, ze starszymi. W młodym wieku za mocno je obciążałem. Zastanawiałem się ostatnio, kiedy to wszystko zaczęło się sypać i wygląda na to, że bardzo wcześnie. Łękotkę uszkodziłem już w 1995 roku w Lechii/Olimpii Gdańsk, na samym początku kariery. Ale człowiek zamiast odpocząć i wyleczyć uraz - grał mimo bólu. Według starej, głupiej i złej szkoły: "nic mi nie jest, rozbiegam to". I się zebrało.
A co pan może robić?
Spacerować, czasem pobiegam, jeżeli nawierzchnia nie jest twarda. I regularnie jeżdżę na rowerze. W ogóle nie uczestniczę w sportach drużynowych, ból jest za duży, a poza tym - mógłbym sobie zrobić krzywdę. Szkoda, bo bardzo chciałbym pograć, choć trochę. Ostatnio byłem w Polsce na meczu charytatywnym dla Roberta Dymkowskiego w Szczecinie. Nowy stadion, super murawa i niestety, musiałem odpuścić, bo hamulce by mi puściły.
Mówił pan, że często wspominacie dawne czasy z przyjacielem Pawłem Kaczorowskim. Który etap najlepiej pan zapamiętał?
Niedługo mamy wspólną imprezę, więc znowu wrócimy do rozmów. Gadamy o trenerach, o poszczególnych spotkaniach. Mnie trenował nawet Grzegorz Lato w Lechii/Olimpii. Najwięcej zawdzięczam oczywiście Jerzemu Engelowi. W Polonii wygraliśmy wszystko, dodatkowo Engel dał mi szansę zagrania w kadrze Polski.
Ojciec mocno mi kibicował i często nagrywał moje mecze. Najpierw na kasety, a później na płyty. Problem w tym, że teraz nie mam tego nawet gdzie odtworzyć! Dziś laptopy rzadko kiedy mają napęd na płyty. Tata nagrał choćby mój występ z Portugalią w Korei i Japonii, ten kiepski mecz przegrany 0:4. Na 40. urodziny wręczył mi świetny prezent: grubą książkę z wycinkami z gazet z całej mojej kariery. Zbierał artykuły na mój temat i wklejał. Zawsze lubię wracać do jednego meczu na Legii.
Którego?
Wygraliśmy z Polonią na starym stadionie Legii 3:0. Wtedy można było się poczuć, jak król Warszawy. Mieszkałem akurat przy ulicy Czerniakowskiej, w rejonie fanów Legii. Koledzy wspominali, że jeżeli wygramy, to może lepiej zostać w domu. Ale z kibicami Legii nie miałem nigdy problemu. Nikt mnie nie zaczepiał, czasem były jakieś żarty, ale generalnie fani Legii zachowywali się wobec mnie w porządku, podchodzili z szacunkiem. W Polonii spędziłem najlepszy okres. Nikt nie spodziewał się, że po kilkudziesięciu latach zdobędziemy mistrzostwo. I to jeszcze w dobrym stylu. To był bardzo fajny etap dla klubu.
A mundial w 2002 roku jak pan wspomina?
Dla mnie sam awans na turniej i fakt, że znalazłem się w kadrze, były super osiągnięciem. Niestety, turniej przerósł nas pod względem piłkarskim. Treningi i atmosfera były fajne, ale po prostu odstawiliśmy od reszty.
Ale nie mentalnie.
Pod tym względem byliśmy tak mocni, że każdy miał wrażenie, że przyjechaliśmy do Azji tylko potrenować, rozgrzać się do finału i zaatakować puchar.
Naprawdę tak myśleliście?
Czuliśmy się mocni i wierzyliśmy, że jesteśmy w stanie wyjść z grupy. Później każdy zakładał, że drabinka dobrze się dla nas ułoży i kto wie, co się wydarzy.
Co pan pamięta z Korei?
Bazę treningową. Świetne boiska, ale w ośrodku byliśmy kompletnie zamknięci - mieliśmy wydzielone pomieszczenia, korytarze. Praktycznie nikt nie miał do nas dostępu. Pamiętam dojazd na mecz. Pusta ulica, tylko nasz autokar i policja. Kibice z Korei zagłuszali wszystko, tworzyli specyficzny tumult. Z ławki rezerwowych nie słyszeliśmy z chłopakami hymnu. Pani Edyta Górniak śpiewała, coś tam do nas dochodziło, ale dźwięk ledwo przebijał się przez kilkadziesiąt tysięcy kibiców gospodarzy. Mocno to nas zaskoczyło, bo przecież pani Górniak głos ma dobry.
Przez prawie piętnaście lat kariery był pan za granicą tylko raz - przez kilka miesięcy w Birmingham City.
Przyjechałem tam w grudniu czyli w okresie, w którym w Anglii gra się najwięcej. Wskoczyłem do składu przed sylwestrem i w sumie w ciągu trzech tygodni rozegrałem pięć spotkań. Już wtedy kolano mocno mnie blokowało. Złapałem kontuzję i wypadłem na prawie miesiąc. Źle to się dla mnie ułożyło. Nie ukrywam, miałem też problemy z językiem, bariera nie pomagała. Niby chodziłem tam na kurs, ale jednak Polacy mówili wtedy inaczej po angielsku niż lokalni mieszkańcy. Żałuję, że tam nie zaistniałem i że nie było mi dane pobyć w Anglii pół roku dłużej. Potrenowałbym, dostosował się do ligi, poduczył języka i mógłbym odpalić. Birmingham City grało wówczas w Championship, ale to i tak była przepaść w porównaniu do naszej ligi.
Ze swojej kariery wycisnął pan wszystko?
Prawda jest taka, że przez większość czasu byłem sprawny w osiemdziesięciu procentach, bo ciągle coś bolało, zwłaszcza kolana. Jak na taki stan rzeczy - w miarę mi się udało. Zawsze marzyłem o Anglii i tam trafiłem. Cieszę się, że miałem okazję zagrać przeciwko Liverpoolowi w Pucharze Anglii. Przyjechaliśmy na Anfield, w bramce Jerzy Dudek, w polu same gwiazdy: Steven Gerrard, Nicolas Anelka, Michael Owen. Kibice stworzyli niesamowity klimat, a naszych fanów przyjechało tam prawie dziesięć tysięcy. Nie mieliśmy szans, przegraliśmy 0:3, ale miałem okazję przekonać się z bliska, jak wygląda wielka piłka. Myślę, że w dzisiejszych czasach, przy obecnych realiach, czyli sprzęcie, medycynie i łatwiejszej możliwości transferu, zrobiłbym większą karierę.
Macie w planach wrócić z Norwegii do Polski?
Szczerze, to nie. Wszystko nam tu "hula", zarabiamy z żoną bardzo dobre pieniądze. Wiadomo - piłkarskich pensji nic nie przebije, ale żyjemy na dobrym poziomie. Mamy ciszę, spokój. Szkoda byłoby znowu wywracać wszystko o 180 stopni i zaczynać w Polsce od nowa. 60 kilometrów od naszej miejscowości mieszka Paweł Kaczorowski z rodziną, często się spotykamy. W Polsce pojawiamy się przeważnie w wakacje. Widzę się wtedy z Marcinem Zającem czy Igorem Gołaszewskim - z ekipą z dawnych lat piłkarskich.
Czyli mroźna aura jest lepsza od szarej, polskiej zimy.
Dla mnie właśnie zaczął się sezon. Od soboty stok już jest otwarty, więc do kwietnia nie schodzę ze skutera.
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
Poznajesz? Gwiazdor sprzed 20 lat usłyszał "wyrok śmierci"