Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały minionego roku.
Daniel Dubicki to były piłkarz między innymi ŁKS-u Łódź czy Wisły Kraków. Rozegrał ponad dwieście meczów w polskiej lidze, zdobył cztery mistrzostwa i jeden puchar Polski.
Będąc jeszcze czynnym zawodnikiem, Dubicki rozpoczął pracę jako selekcjoner w sopockich klubach nocnych. Przez kolejne lata łączył nowe obowiązki z grą w niższych ligach.
Były piłkarz wspomina okres kariery, czasy mocnej Wisły Kraków prowadzonej przez Henryka Kasperczaka, przypomina o golu strzelonemu Brazylii, ale też ponownie bije się w pierś za udział w korupcji.
Barwnie opowiada też o latach spędzonych na bramce w dyskotekach.
Dubicki ma 48 lat, jeszcze dwa sezony temu był grającym trenerem w Zatoce Puck - drużyny z A-Klasy. Obecnie trenuje młodzież w miejskim ośrodku kultury w Pucku.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Z jakiego wydarzenia najbardziej zapamiętali pana kibice?
Daniel Dubicki: Ostatnio biegłem po lesie nad zatoką, wyprzedzałem pana na rowerze. Spojrzał, kto go mija i krzyknął: "O! Dubicki!". Zatrzymaliśmy się, mówi: "Ja z Krakowa, byłem wtedy na meczu z Parmą".
W spotkaniu z Parmą strzelił pan gola w dogrywce i Wisła wygrała 4:1 w rozgrywkach Pucharu UEFA. To był piękny sezon Wisły w europejskich pucharach w latach 2002-03.
Poszedłem w ciemno do prostopadłej piłki, bo takie akcje trenowaliśmy. Z Maćkiem Żurawskim i Marcinem Baszczyńskim należeliśmy do najszybszych graczy w Wiśle. Z bramki wyszedł Sebastien Frey, podciąłem nad nim piłkę i pozostało tylko trafić do pustej bramki. Trener Henryk Kasperczak wpuścił mnie na boisko tradycyjnie, w okolicach 70. minuty. Podobno spojrzał na nas biegających z boku i powiedział do asystenta: "Dawaj Dubickiego, bo się najlepiej rozgrzewa ze wszystkich". Mam jednak innego ulubionego gola.
Którego?
Mało kto pamięta, ale zdobyłem bramkę z Brazylią. W 1996 roku przygotowywali się do olimpiady w Atlancie. Zostaliśmy zaproszeni do Ameryki Południowej jako kadra Polski do lat 23. To była drużyna między innymi z Jurkiem Dudkiem, Michałem Żewłakowem, Mariuszem Piekarskim oraz śp. Krzysztofem Nowakiem.
Z Argentyną w składzie Crespo, Ortegą, Sensinim, przegraliśmy 0:2. Po tygodniu mierzyliśmy się z Brazylią. Z Bebeto, Roberto Carlosem, Rivaldo, Ronaldo. I ja strzeliłem gola na 1:0. Oglądałem ten mecz niedawno w internecie. Przez pierwsze pół godziny byliśmy naprawdę równorzędnym rywalem. Menadżer chciał mnie wtedy wytransferować do Brazylii, ale nie zgodził się Antoni Ptak, właściciel ŁKS-u. W każdym razie chłopcy z Pucka, których trenuję w akademii, do dziś nie mogą uwierzyć, że strzeliłem gola przyszłym mistrzom świata. Mają namacalny dowód, że można wyrwać się z małej mieścinki.
Ciągle jest pan przy piłce.
Każdy po karierze piłkarskiej marzy, by zostać selekcjonerem. Mnie się udało.
To znaczy?
Przez dwanaście lat pracowałem na selekcji w sopockich dyskotekach. W Dream Club, Kongo Bar, Tropikalna Wyspa. Byłem tym niedobrym, który wpuszcza i nie wpuszcza ludzi chcących się pobawić.
Sportowe buty pan akceptował?
Musiała być koszula, jeansy i bardziej wyjściowe obuwie. Teraz czasy się zmieniły. W ostatnim okresie mojej pracy nawet bluzy z kapturem przechodziły. Na pewno na początku ludzie bawili się bardziej na wesoło. Lepiej niż ci w kapturach. Obecnie zmienił się profil klienta. Kiedyś kolejka do klubu tworzyła się już około godziny 21. Po latach ludzie zbierali się o północy, często już pod wpływem alkoholu.
Zacznijmy od początku: jak się pan znalazł na selekcji?
Bliski kolega ze szkoły podstawowej był właścicielem sieci dyskotek na "Monciaku". Na początku pracowałem jako menadżer lokalu, ale ciągle ktoś coś ode mnie chciał, musiałem stale coś załatwiać, notorycznie przynosiłem pracę do domu. To nie było dla mnie. Kolega stwierdził, że może przesunie mnie na inne stanowisko, ale nie chce ze mnie rezygnować, bo potrzebuje zaufanego człowieka w tym interesie. Na selekcji było mi zdecydowanie lepiej.
Przyjeżdżali do pana piłkarze?
Oj, bardzo często. Piłkarze po karierach, czynni zawodnicy. Bawiła się nie tylko Lechia Gdańsk. Sopot to jednak kurort, latem dużo się tu dzieje. Mogę powiedzieć, że sporo naszej ekstraklasy przewinęło się na "Monciaku", ale to zupełnie normalne - jesteś młody, to chcesz się pobawić.
Na boisku bazował pan na szybkości, a w dyskotece?
Zawsze lubiłem sobie pogadać, więc dobrze czułem się w rozmowach z klientami. Od napinania bicepsów byli "chłopcy" z ochrony. Jeżeli ktoś nie reagował na prośby i stawał się agresywny, wkraczali do akcji.
Jak rozumieć słowo "akcja"?
No, umieli się bić, widziałem na własne oczy. Jak to w dyskotece bywa - ktoś za dużo wypije, weźmie "towar" i szuka przeciwnika. Nigdy nie rozumiałem, jak można startować do wyszkolonej grupy ochroniarzy. Proszę mi wierzyć: na bramkach nie stoją ludzie z przypadku. To przecież ogromne konie ważące po 120 kilogramów, do tego od małego uprawiają sztuki walki. Chętnie też obalę pewien mit na temat ochrony.
Jaki?
Mówi się, że to przeważnie troglodyci walący maczugami. A większość z nich ma wyższe wykształcenie, potrafią walczyć i sami nie zaczepiają. Przychodzą do pracy, chcą wykonać swoją robotę bez żadnych afer. A niestety ludzie mają często tak, że potrenują kilka miesięcy i chcą się z kimś zmierzyć. Z zawodowcem nie masz jednak szans. To trochę jak z piłkarzem - trenujesz całe życie i nawyki zostają.
Kiedyś przed naszym lokalem grupka mężczyzn zaczepiła chłopaka z Ogniwa Sopot, zespołu rugby. A oni wtedy wyszli na miasto całą drużyną... Bili się jak zawodowcy, tamci źle trafili - tak to podsumuje.
A pan kiedyś "zarobił"?
Kilka razy mnie "zagazowali". Dostałem znienacka pieprzówką po oczach, bo nie chciałem wpuścić kogoś do lokalu. Nikt mnie nie uderzył, ale wydano na mnie kilka wyroków śmierci.
Jak to?
"Zabije cię! Już po tobie, gościu!" - mniej więcej w takich słowach zwracali się do mnie ludzie, którym powiedziałem "nie" na bramce. Ale w tej branży to normalne. Takie osoby czują frustrację i lubią straszyć w stylu: "Wiesz kogo ja znam?! Masz przerąbane!".
Co pan wtedy robił?
Trzeba przyjąć to z uśmiechem, jak w sporcie. Taki osobnik sobie pogada i mu przejdzie.
Kiedyś przyjechał do nas uczestnik jednego z programów telewizyjnych - chyba z "Warsaw Shore". - Mogę wejść? Jestem z telewizji - zaczął. Spojrzałem na niego, ale nie poznałem, bo nie oglądam takich rzeczy. - Proszę zapłacić 20 złotych i otwieram panu drzwi - puściłem oko. Długo negocjował, domagał się specjalnego traktowania, ale w końcu odpuścił. Dał te dwie dychy i wszedł.
Przychodzili do nas piosenkarze, aktorzy, ludzie z półświatka. Co śmieszne - ja do dyskotek nie lubiłem chodzić. Na pewno nigdy nie załatwiałem niczego na "piłkarza".
Kibice poznawali pana w nowej profesji?
Tak, wiele razy. Witali się, pozdrawiali i rozmawialiśmy o piłce. Kiedyś podeszło do mnie dwóch pijaczków. - Patrz, Dubicki stoi - jeden z nich rzucił na głos. - A kto to jest? - zapytałem. - No piłkarz, z Wisły Kraków - ciągnął temat. - Poważnie? Ale to nie ja - śmiałem się. - To on się pewnie już zapił na śmierć - speszony mężczyzna burknął i poszedł.
Przeżyłem świetny czas na Euro 2012. Odwiedziło nas w klubie prawie tysiąc kibiców z Irlandii, wszyscy ubrani na zielono. Śpiewali, pili piwo. Bawili się bardzo kulturalnie, nikt nikogo nie zaczepiał.
Domyślam się, że było także wiele przykrych historii.
Widziałem reanimację dwóch chłopaków po dopalaczach. Straszne, co się z nimi działo. Nagle zaczęło nimi telepać na ławce przed klubem. Na "Monciak" wjechały dwie karetki. Jednego odratowali, drugiego się nie udało - zmarł na ulicy, po godzinnej reanimacji.
Dopalacze to najgorsze g****. Jest dość tanie, a w połączeniu z energetykiem wywołuje okropne reakcje. Ludzie zachowują się bardzo nieprzewidywalnie. Po tylu latach pracy w zawodzie od razu rozpoznam osobę po środkach odurzających: po syndromie pianisty, czyli "chodzących" palcach, latającej szczęce, nie mówiąc już o powiększonych źrenicach.
Pamiętam też pewien lipcowy wieczór, to był 2014 rok.
Co się wtedy stało?
Stoimy z ochroniarzami na zewnątrz, było bardzo ciepło. Patrzymy: w dół "Monciaka" jedzie samochód, ale bardzo wolno.
Dostawy do lokali na "Monciaku" rozwożono zawsze do godziny 10 rano. Poza tym: z towarem można było jedynie wjechać od tyłu. "Co za debil się tu wpakował autem?" - dziwiliśmy się.
Kierowca czerwonej hondy nagle dał "dzidę" i na pełnej prędkości zaczął taranować ludzi. To były sceny jak z filmu - turyści przelatywali po masce auta, a on wjeżdżał w ogródki restauracyjne. Potrącił kilkadziesiąt osób. Zatrzymał się dopiero niedaleko Krzywego Domku, skasował samochód na drzewie. Przechwycili go ochroniarze z klubu i czekali z nim na policję, bo przerażeni i wściekli ludzie by go zlinczowali. Mógłbym napisać książkę pt. "Przygody selekcjonera z Sopotu".
Warto było?
Pracując w gastronomii, trzeba być naprawdę bardzo asertywnym, żeby nie popaść w alkoholizm i inne używki. Ja nigdy nie piłem, nie miałem z tym problemu. Ale przeżyłem też wiele śmiesznych historii. Nawet propozycje matrymonialne się zdarzały.
To znaczy?
Ale zawsze wracałem prosto do domu!
W to wierzę, ale proszę wyjaśnić.
Ktoś przychodzi na dyskotekę nie tylko się pobawić, ale też kogoś poznać. Powiem panu, że najwięcej radości sprawiały nam wieczory panieńskie. Gdy kobiety popiły, to robiło się wesoło. Bawiły się do upadłego, szły po całości. Przypuszczam, że zachowywały się wówczas nieco inaczej, niż w życiu prywatnym.
Mówił pan, że do biznesu wkręcił pana kolega. A dlaczego w ogóle zdecydował się pan na taką drogę po piłce?
Trzeba było dorobić, po karierze trudniej zarabia się pieniądze. Kiedyś grałem w piłkę, później przestałem i trzeba było iść do pracy. Nie zarobiłem tyle, by do końca życia móc odpoczywać, ale też nie uważam pracy za coś hańbiącego. Kwestia chęci. Przecież ja nawet warzywa rozwoziłem. Wstawałem o 2 w nocy i o 12 w południe miałem już wolne.
Kursowałem z towarem po półwyspie, dostarczałem produkty do hoteli i restauracji.
Jak na tamte czasy, bez inflacji i tak dalej - zarabiałem w dyskotece dobrą dniówkę.
Oczywiście były to mniejsze stawki niż w piłce, ale coś w stylu kontraktu w II lub III lidze. Nie wchodząc w szczegóły - w skali miesiąca mówimy o kilkunastu tysiącach złotych. Ale te 9 lub 10 godzin w nocy trzeba było wystać. Nieraz przez lokal przewinęło się 1500 ludzi. I co drugi coś ode mnie chciał.
Ile pan tak ciągnął?
Mniej więcej pięć lat temu skończyłem dwunastoletnią karierę selekcjonera. Zacząłem ją w wieku 31 lat, grając jeszcze na poziomie trzeciej ligi. Pracowałem od 21 do 5 rano. Potrafiłem zrobić pięć nocek z rzędu, do tego trenowałem i rozgrywałem mecze w trzeciej lidze. Akurat jestem z tych, którzy długo nie śpią.
Po nocce kładłem się spać o szóstej rano, wstawałem już o wpół do dziesiątej, a po południu grałem w meczu na stoperze. I człowiek dawał radę.
Nie lubiłem jedynie pracy zimą. Najgorsze, co może być, to brak klientów i ziąb. Całą noc jesteś śnięty. A latem tworzyła się fajna atmosfera.
Ze swojej kariery jest pan zadowolony?
Na pierwszym treningu w Pucku usłyszałem od trenera, że się "nie nadaję". Poszedłem na zajęcia z lekkoatletyki i wyprzedzałem sprinterów. Ale wróciłem do piłki, bo w Zatoce Puck zmienił się trener. Mając 15 lat zadebiutowałem w starej drugiej lidze, marzyłem o tym.
Później często jeździliśmy z Bałtykiem Gdynia na Śląsk. Obowiązkowym postojem była Łódź i bar "Trampek" na stadionie ŁKS-u, w którym jedliśmy obiad. Powiedziałem kiedyś chłopakom: "Zagram tu, zobaczycie". Nie minęły trzy lata i tak się stało. Trochę przy okazji wzięli mnie na testy, choć nie wiedzieli, kim jestem. Jedyne co miałem, to szybkość. Resztę nadrabiałem charakterem i determinacją.
Zdobył pan cztery mistrzostwa i puchar Polski.
W ŁKS-ie widziałem typową, starą szatnię. To była mieszanka młodych, czyli mnie, Marka Saganowskiego, Marcina Mięciela z zawodnikami, którzy mieli po czterysta występów w ekstraklasie jak Marek Chojnacki, Grzesiu Krysiak. Pamiętam derby z Widzewem - straciłem piłkę i dostaliśmy gola. Grzesiu lekko mnie skarcił. W przerwie, w szatni, wziął mnie za koszulkę, podniósł do góry i mówiąc delikatnie, powiedział, żebym już tak nie robił.
W Wiśle Kraków było światowo. Teraz to normalność, ale wtedy odżywki, dwóch masażystów, dwóch lekarzy, komplet dresów, sport testery - były czymś nowym, a na pewno drogim, dlatego mieli to nieliczni.
Szkoda, że wcześniej nie trafiłem na Henryka Kasperczaka. Powtarzał: grajcie w piłkę, cieszcie się. Nie chodziło o bezsensowne bieganie. Każdy przychodził na treningi z uśmiechem. To były francuskie treningi, z piłką, a nie żadna "laga" do przodu. I później w meczach wyglądaliśmy, jak zespół z innej planety. Miało być widowiskowo.
Na koniec był pan także zamieszany w aferę korupcyjną.
Moja głupota, że w ogóle poszedłem do Górnika Polkowice. Zrzuciłem się z resztą drużyny na sędziego, żeby nas "nie skręcił". Popełniłem błąd, bo uważam, że mogłem powiedzieć "nie". Od razu się do wszystkiego przyznałem, przyjąłem karę.
Nikt mi nie zarzuci, że sprzedałem mecz. W zeznaniach też mam to napisane. To były chore czasy. Płaciliśmy wtedy sędziemu, żeby prowadził nasz mecz uczciwie... W Wiśle nigdy nie było takiego tematu. Nawet gdyby sędzia wydrukował rywalom gola, to my byśmy im cztery strzelili. Mogę tylko żałować, że przytrafiło mi się coś takiego na koniec kariery. Z Polkowic odszedłem po kilku miesiącach.
Co pan robi teraz?
Jestem zatrudniony w MOSIR-ze, trenuje młodzież. Piłka cały czas sprawia mi przyjemność i pewnie zostanie ze mną do końca. Trzy lata temu miałem jeszcze epizody jako grający trener w A-Klasie - w Zatoce Puck. Dziś pracuję już tylko przy futbolu. Codziennie ćwiczę w siłowni, co drugi dzień biegam w lesie. Z synem, który trenuje w SMS-ie Łódź, gramy sobie w siatkonogę. Swoich ambicji na niego nie przelewam, bo jednak coś osiągnąłem.
Coś by pan zmienił?
Nie jestem z tych, którzy będą się użalać. Nie muszę być bogaty. Uważam, że mam cudowne życie. Cieszę się, bo nie mam "lenia". Poznałem życie z różnych strony. Wiem, co to znaczy walnąć pięć nocek z rzędu, albo sześć dni w tygodniu wstawać o 2 w nocy i rozwozić po półwyspie warzywa. Nigdy nie miałem myśli, że przecież "niedawno świętowałem mistrzostwo Polski". Nigdy nie narzekałem na swój los - zawsze brałem go w swoje ręce.
rozmawiał Mateusz Skwierawski
Tomasz Hajto zaskakuje. To zrobi z pieniędzmi za walkę w MMA