Jest listopad, ale za sprawą występu ekipy Marcina Włodarskiego na mistrzostwach świata do lat 17. mamy sezon grillowy w pełni. "Wszyscy nas kochają, kiedy wygrywamy / Nienawidzą, gdy przytrafi się Senegal" - rapuje Taco i tak mogą się czuć dziś Karol Borys, Krzysztof Kolanko i inni.
Owszem, młodzi Polacy w Indonezji zaprezentowali tradycyjny polski tryptyk: mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor. Ale - o czym chyba mało kto pamięta - ostatni raz na mundialu w tej kategorii wiekowej byliśmy ćwierć wieku temu (1999), a wcześniej tylko raz (1993).
Nie jeździmy na tę imprezę regularnie, więc warto docenić, że chłopcy z rocznika 2006 w ogóle się tam znaleźli. Nie natknęli się przypadkowo na zaproszenia ukryte w paczce czipsów - wywalczyli je sobie w trakcie mistrzostw Europy U-17, na których dotarli do półfinału.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: poznaliśmy bramkę roku?! Fenomenalny gol piłkarki
Dziś prześmiewcy prześcigają się w ubliżaniu najbardziej utalentowanym 17-latkom w kraju. Tym, których kilka miesięcy temu sami nosili na rękach, gdy cieszyli nas grą na ME U-17. Ci sami ludzie dawali drużynę Włodarskiego za przykład, że "Polak potrafi!" coś innego poza okopaniem się na swojej połowie i husarskimi jazdami.
Tytułem wyjaśnienia, a nie usprawiedliwienia: Biało-Czerwoni trafili w Indonezji do grupy śmierci z mistrzem Azji, mistrzem Afryki i trzecią drużyną mistrzostw Ameryki Południowej. - Jesteśmy "Nową Kaledonią" tej grupy - przemycił w przedturniejowej rozmowie z "Foot Truckiem" trener Włodarski.
Nikt go jednak nie słuchał. Balon rósł. Pompowali go dziennikarze, eksperci, komentatorzy i kibice. Powietrze uszło z niego dopiero po wydaleniu czterech reprezentantów, którzy dali się przyłapać na piciu alkoholu, ale o tym później.
0:1 z Japonią, 1:4 z Senegalem i 0:4 z Argentyną chwały Polakom nie przynosi, ale tego można było się spodziewać. Przede wszystkim jednak ten wynik nie ma żadnego znaczenia dla polskiego piłkarstwa. W juniorach liczy się "produkcja" piłkarza, a nie drużyny.
A jeśli ma znaczenie, to może mieć tylko zbawienny wpływ na kariery tych młodych zawodników. One nie zostały przetrącone. Wręcz przeciwnie, brutalne zderzenie z rzeczywistością pozwoliło im zobaczyć, jak wiele jeszcze im brakuje, by z kandydatów na piłkarzy stali się piłkarzami. Na miarę PKO Ekstraklasy najpierw.
Kubeł zimnej wody na głowę jeszcze nikomu nie zaszkodził. A jeśli komuś udział w tych mistrzostwach zaszkodził, to PZPN. Zacznijmy od tzw. "afery alkoholowej". Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla Oskara Tomczyka, Filipa Wolskiego, Filipa Rózgi i Jana Łabędzkiego.
Juniorski mundial to trampolina do wielkich karier, tymczasem czterech chłopaków, którym wydaje się, że są dorosłymi, postanowiło wskoczyć na nią na kacu. Zaszkodzili sobie, zaszkodzili drużynie, zawstydzili rodziców.
Abstrahując od tego, że "wersji prawdy" w tej sprawie jest - jak słychać w środowisku - tyle, co na temat "seniorskiej afery premiowej" na mundialu w Katarze, to decyzja o odesłaniu banitów do domów bez oglądania się na sportowe konsekwencje była słuszna.
To nie podlega dyskusji. Ale czy właściwe było puszczenie czterech 17-latków samych w podróż przez pół świata? Zgodne z prawem - tak. Ale czy odpowiedzialne? Zwłaszcza takich, którzy - jak im się mogło wtedy wydawać - nie mają już nic do stracenia? Że gorzej być nie może i właśnie zawalił się ich świat?
I skoro już przy odpowiedzialności jesteśmy... Po pierwszym meczu z Japonią (0:1) Krzysztof Kolanko, piłkarz z Górnika Zabrze, opowiedział w rozmowie z TVP Sport o swoich problemach żołądkowych związanych z aklimatyzacją.
- Spałem trzy godziny, obudziłem się z dreszczami ok. 3 w nocy. Od razu poszedłem do doktora. Została podłączona mi kroplówka, nic nie jadłem, ale trzeba było zagrać - stwierdził kapitan młodej kadry. Czy rzucenie na boisko juniora po takich przejściach i w takich trudnych warunkach pogodowych było przejawem odpowiedzialności ze strony sztabu?
Łabędzkiemu, Rózdze, Tomczykowi i Wolskiemu zarzuca się, że dali się złapać i osłabili zespół przed turniejem. Ale czy ci chłopcy nie są równocześnie sprawcami, jak i ofiarami środowiska, w którym kult alkoholu jest wiecznie żywy?
W którym pijaństwo jest romantyzowane, a gra na kacu jest przekazywana z pokolenia na pokolenie w formie anegdotek? W których najbardziej poczytne biografie to te utopione w alkoholu? Bez względu na to czy ze szczęśliwym zakończeniem, czy bez.
A "rybka" nie tylko lubi pływać, ale też psuje się od głowy... Przecież ich zachowanie postanowił publicznie skomentować prezes PZPN Cezary Kulesza. Ten sam, który publicznie przyznał, że "nie wyobraża sobie, żeby zaprosić kogoś i siedzieć tak bez niczego" (więcej TUTAJ).
Co ciekawe, do Indonezji udał się Mieczysław Golba. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że wiceprezes PZPN wybrał egzotyczną delegację kosztem obecności na pierwszym posiedzeniu Senatu RP XI kadencji. Golba, wybrany z listy PiS, był jedynym nieobecnym senatorem na zaprzysiężeniu. Więcej TUTAJ.
Są sprawy ważne i ważniejsze, a piłka nożna jest najważniejszą z tych nieważnych, więc Golba wybrał juniorski mundial zamiast posiedzenia izby parlamentu. Z Polską do Indonezji poleciał jednak ktoś, kogo nie powinno tam być. Zwłaszcza w świetle deklaracji PZPN po tym, jak WP SportoweFakty ujawniły obecność skazanego za korupcję Mirosława Stasiaka w delegacji związku na mecz eliminacji Euro 2024 z Mołdawią (2:3) w Kiszyniowie.
"Zapewniamy, że stosunek PZPN do korupcji jest jednoznaczny - to niszczące piękno sportu zło, dla którego nie ma i nie może być żadnego pobłażania" - przekazał wówczas PZPN w oświadczeniu będącym reakcją na naszą publikację. Więcej TUTAJ.
Nie przeszkadza to jednak w tym, by członkiem sztabu szkoleniowego reprezentacji Polski U-17 na mundial w Indonezji był Dariusz Kołodziej. Ten były piłkarz Hutnika Kraków, Podbeskidzia Bielsko-Biała czy Górnika Zabrze jest dwukrotnie skazany w aferze korupcyjnej.
Zaglądamy na blog pilkarskamafia.blogspot.com Dominika Panka, który od blisko dwóch dekad dokumentuje przebieg afery korupcyjnej w polskim futbolu. I znajdujemy tam informację, że Kołodziej, jako piłkarz Hutnika, w 2005 roku sprzedał za 900 zł mecz Motorowi Lublin. A rok później, już jako zawodnik Podbeskidzia, uczestniczył w przekazaniu łapówki piłkarzom Radomiaka Radom.
W obu przypadkach dobrowolnie poddał się karze. Ma też roczną wyrwę w karierze. Nie grał od września 2011 do września 2012 roku ze względu na bezwzględną dyskwalifikację, którą nałożył na niego PZPN za ten pierwszy czyn.
Czy ktoś z tak zbrukanym życiorysem może być autorytetem dla 17-latków, w których buzują hormony? Nic dziwnego, że wydaje im się, że mogą robić, co chcą.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty