Andrzej Gliniak jest wiernym kibicem piłkarskiego Śląska Wrocław. Na mecze ukochanego zespołu chodzi od 1996 roku. Siedemnaście lat temu połączył miłość ze swoim kierunkiem zawodowym - dziennikarstwem. Został wtedy spikerem klubu, który w tym sezonie jest objawieniem PKO Ekstraklasy.
Jego głos świetnie znają nie tylko wrocławianie, ale też spora część sportowej Polski. Otwierał Stadion Narodowy w Warszawie, prowadził mecze Euro 2012 czy zapowiadał sporty walki na igrzyskach europejskich. Pracuje jako konferansjer na wielu galach, w tym m.in. federacji Fight Exclusive Night (FEN).
Ponadto ma nietypową pasję, którą jest podróżowanie w miejsca na świecie naznaczone konfliktami, ludobójstwem czy terroryzmem. Prowadzi jeden z najpopularniejszych podcastów na Spotify w dziale edukacja "Jak NIE zwiedzać świata".
ZOBACZ WIDEO: Co Polacy myślą o reprezentacji Polski i Michale Probierzu? "Oglądałem. Źle zrobiłem"
Mateusz Byczkowski, dziennikarz WP SportoweFakty: Jesteś spikerem aktualnie najlepszego klubu w Polsce?
Andrzej Gliniak, spiker Śląska Wrocław, konferansjer m.in. Fight Exclusive Night (FEN): Jestem spikerem najukochańszego klubu. Natomiast myślę, że najlepszego klubu na chwilę obecną. Śląsk Wrocław jest najukochańszym klubem, któremu kibicuję i uważam, że aktualnie jest najlepszy jeśli chodzi o grę.
Zapewne wielu kibiców wrocławskiego klubu nie dowierza w to, co się obecnie dzieje. Z czego to wynika?
Przede wszystkim siłą Śląska jest niesamowity "team spirit", czyli klimat, który panuje w zespole. To jest taka analogia do mistrzowskiej drużyny Oresta Lenczyka z sezonu 2011/12. Ci zawodnicy również byli w stanie pójść za sobą w ogień. Podobnie jest w chwili obecnej, co świetnie było widać w meczu z Cracovią, w którym Śląsk grając w dziewięciu, jednak zwyciężył 1:0. Każda udana akcja w defensywie i wzajemna mobilizacja pokazywały, jak bardzo drużynie zależy na sukcesie.
Czy twoim zdanie to jest ten sezon, w którym ta ekipa sięgnie po tytuł?
Nie ma co na razie zapeszać, podpalać się. Jesteśmy tak naprawdę na półmetku rozgrywek. Wiadomo, że teraz każdy liczy się ze Śląskiem i zespoły podwójnie się mobilizują na mecze z ekipą z Wrocławia. W kluczowych momentach dojdzie do głosu głowa. Kiedy w głowie tych chłopaków pojawi się myśl, że oni naprawdę mogą zostać mistrzem Polski albo walczyć o najwyższe cele, wtedy zobaczymy, czy to uniosą psychicznie.
Pamiętasz, żeby kiedyś było tak dobrze w klubie?
Od kiedy jestem spikerem, czyli od marca 2007 roku, nie przypominam sobie, żeby pod względem frekwencji, nawet w sezonie mistrzowskim, była taka rewelacja. Zdarzają się mecze w niedzielę o godz. 12:30, a mimo to jest przekraczana frekwencja 20 tys. widzów. Dodatkowo dwukrotnie bilety wyprzedane. Mecze z Legią Warszawa jak i Rakowem Częstochowa oglądał komplet.
Wyniki to jedno, ale co jeszcze wpływa na frekwencję?
Porównuję to do czasów mistrzowskich, bo wtedy kibice identyfikowali się z Sebastianem Milą, Marianem Kelemenem, Waldemarem Sobotą. Teraz też widzę, że młodsi ludzie bardzo mocno utożsamiają się z Erikiem Exposito czy innymi zawodnikami. Znowu od kilku miesięcy nastała moda na Śląsk Wrocław. Zawodnicy sami chcą uczestniczyć w życiu miasta. Było ostatnio spotkanie piłkarzy z kibicami, zawodnicy mają w planie odwiedzać szkoły, domy seniora, uczestniczą w akcjach charytatywnych. Śląsk wychodzi do ludzi.
Jak zaczęła się twoja przygoda?
Krzysztof Świątkowski, który był spikerem, zaczął zajmować się managementem piłkarskim. Zostawił to miejsce. Chłopaki robili casting, na który przyszło kilkanaście osób. Mieliśmy odegrać inscenizację na stadionie przy ul. Oporowskiej - przedstawić strzelca bramki, zrobić prezentację drużyn. Tego samego dnia zadzwonili, że udało się mi się wygrać casting. I to nie jest tak, że nagle się obudziłem, ponieważ chodziłem na mecze już od 1996 roku.
W sezonie mistrzowskim 2011/12 otwarto Stadion Wrocław, dziś Tarczyński Arena. Co czuje dziennikarz, który zapowiada spotkanie w obecności ponad 40 tys. widzów?
Niesamowite uczucie, ale też ogromna odpowiedzialność. Z jednej strony masz pełny taki stadion, ale z drugiej trzeba zdać sobie sprawę z tego, iż każde słowo waży bardzo wiele. "Odpukać" na razie takich sytuacji nie było, ale zawsze trzeba dmuchać na zimne i brać pod uwagę ekstremalne rzeczy. Atmosfera jest niesamowita, unosi się cały ten klimat. Życzę każdemu spikerowania takich meczów.
Przez kilka lat na wrocławskim stadionie była jednak posucha. Nie myślałeś, że warto byłoby wrócić na stary stadion przy ul. Oporowskiej?
Można mieć piękne wspomnienia, ale trzeba iść do przodu - nowoczesność, szatnie, wielkie zaplecze, praca, obsługa. To jest niebo a ziemia. Tarczyński Arena jest jednym z najnowocześniejszych stadionów w Europie. Są sentymenty, ale nie ma co się cofać.
A kiedy stadion świecił pustkami, czułeś pewien marazm?
Na pewno jest marazm. Pamiętam takie mecze, gdy była temperatura ujemna, śnieg, Śląsk walczył o utrzymanie i w kolejce grudniowej graliśmy z mało medialnym zespołem. Na stadion potrafiło przyjść 5-6 tysięcy ludzi. Wyglądało to jak jakiś trening. Ja przeżyłem lepsze i słabsze momenty ze Śląskiem - było dużo takich gorszych chwil. Jednak jestem kibicem na dobre i na złe. Nie wyobrażam sobie, aby spiker wykonywał pracę na "odwal się".
Jesteś jedną z tych osób z najdłuższym stażem w Śląsku. Trochę tych sukcesów było.
Przez siedemnaście lat zdobyłem mistrzostwo, wicemistrzostwo Polski, brązowy medal, Superpuchar Polski, Puchar Ekstraklasy, były również europejskie puchary. Śmieje się, ale jako spiker, też mam co nieco w swojej gablocie (śmiech).
A moment, który najbardziej zapamiętałeś przez te niespełna siedemnaście lat?
Spikerowałem mecz z Motorem Lublin w październiku 2007 roku. Śląsk grał w I lidze, (wtedy II liga - przyp. red) przegrywał 0:1 na początku i strzelił potem dziesięć goli. Wygrał aż 10:1 i dziesięciokrotnie krzyczałem do mikrofonu! Nie przypominam sobie, żeby którykolwiek zespół wygrał w takich rozmiarach na takim poziomie.
Jesteś też podróżnikiem, prowadzisz podcast. Zwiedziłeś wiele krajów. Nie ogarnia cię pewien niepokój, strach, gdy patrzysz na to, co się dzieje na świecie?
Rzeczywiście jeżdżę w różne niebezpieczne miejsca. Natomiast jeśli cały czas myślałbym, że lecę w niebezpieczne miejsce, to nie miałbym z tego żadnej przyjemności. Uważam, że na świecie zawsze było wiele konfliktów czy wojen.
A jakie masz plany na kolejne podróże?
Planuję polecieć do Libanu, a potem do Syrii. Takie są moje plany na styczeń, luty. Strachu nie czuję, mam taką adrenalinę.
Nie masz wrażenia, że podróże w niektóre rejony świata są pewnym ryzykiem?
Miałem rozmowę z himalaistką, która zdobyła 11 z 14 ośmiotysięczników. Powiedziałem jej, że nie da się zrozumieć mentalności himalaisty. To niepowstrzymywalna pasja. Myślę, że podobnie jest z moim podróżowaniem.
Jak odbierają to twoi bliscy, przyjaciele, znajomi?
Niektórzy nie mogą zrozumieć, że wolę jechać w jakieś getta, favele, miejsca naznaczone ludobójstwem, konfliktami, wojnami, a nie pić sobie drinka z palemką na leżaku. Gdy byłem w Sofii i pracowałem dla jednego z portali na turnieju tenisowym, mieliśmy jeden dzień wolny. Oficer prasowy zaproponował, że mają dla nas wycieczkę po Sofii - do zwiedzenia muzea, kościoły, cerkwie, takie zabytkowe pomniki.
Postanowiłeś odłączyć się od grupy?
Tam było pełno dziennikarzy z całego świata - z Kanady, ze Stanów Zjednoczonych, z Europy. Podziękowałem i powiedziałem, że jest takie getto, jedno z najniebezpieczniejszych w Europie - "Fakulteta" i tam jadę. Wszyscy zaczęli się śmiać, bo myśleli, że żartuję. Dziennikarz z Kanady zapytał "czy jestem p********?".
Udało się dotrzeć w zamierzone miejsca?
Tak, odwiedziłem dzielnice "Fakulteta" i "Filipovtsi" - romskie getta w Bułgarii na przedmieściach Sofii.
Dlaczego nie są one odwiedzane przez zwykłych turystów?
Te miejsca to siedliska biedy, dyskryminacji i przemocy. Nawet ekipy karetek ratunkowych przyjeżdżają tu z obawami. Powodem były powtarzające się napady na ekipy medyczne, które przyjeżdżały do romskich dzielnic w celu udzielenia pomocy - ale też do porodów, dziennie przychodzi tu na świat kilkoro dzieci. W ubiegłych latach dochodziło rocznie nawet do kilkuset napadów na ekipy pogotowia ratunkowego w romskich dzielnicach.
Jak zostałeś przyjęty przez tamtejszych mieszkańców?
Ludzie byli dla mnie mili i uśmiechnięci, nie spotkałem się tam z przejawem niechęci, a tym bardziej agresji, choć starałem się nie prowokować robieniem zdjęć czy kręceniem filmików.
Czyli było miło i spokojnie?
Niezupełnie. Na jednej z uliczek zaczepił nas mężczyzna - Rom. Zapytał ze zdziwieniem, co tutaj robimy. Po tym jak usłyszał, że zwiedzamy... popukał się w czoło i powiedział, żebyśmy jak najszybciej wracali do miasta, bo jest niebezpiecznie i może nam się coś złego stać. Gdybyśmy mieli jakiś problem możemy się powołać na niego i powiedzieć, że jesteśmy jego gośćmi.
A jak narodziła się ta nietypowa pasja do podróżowania?
Od filmu "Helikopter w ogniu". To było kilkanaście lat temu. Powiedziałem sobie, że niesamowitym miejscem jest pokazana w filmie Somalia i Mogadiszu. Kiedyś chciałbym tam pojechać i to jest moje największe podróżnicze marzenie - Mogadiszu. Somalia jest miejscem, które mnie ekscytuje. Jeśli chodzi o podróżowanie to często działa to spontanicznie.
Był moment, w którym podczas podróży bałeś się o swoje życie?
Staram się rozsądnie podróżować, nie pcham się tam, gdzie jest bardzo niebezpiecznie. Moim zadaniem jest to wypośrodkować, bo kocham swoje życie i uważam, że to jest największa wartość każdego człowieka.
Rozmawiał Mateusz Byczkowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz też:
PKO Ekstraklasa: koszmar beniaminka trwa, zmarnowana szansa Jagiellonii, zobacz tabelę
Aż siedem goli w starciu na szczycie Ligue 1. PSG ucieka