Dwóch starszych panów dzieli szyba. Niewielka wnęka przypomina kasę biletową na dworcu kolejowym. W środku siedzi mężczyzna z wąsem. - Ojciec podróżnik! Witam pana - wyraźnie się pobudza widząc, że ktoś go odwiedził. Sięga do pudełka, miesza dłonią. Po chwili wyjmuje kluczyk z breloczkiem.
W swoim magazynku ma wszystko na wyciągnięcie ręki. Na wysokości twarzy zawiesił tablicę korkową ze stertą wizytówek. Na brzegu biurka ustawił srebrną mikrofalę do podgrzewania obiadów. Z szafki nad głową, obok zdjęć rodziny, zwisa różaniec. W nogach stoi farelka wielkości wazonu.
W pomieszczeniu są jeszcze skórzana sofa, regał, mniejsza szafka i mnóstwo szpargałów. Trudno tam swobodnie wyprostować nogi. To wszystko zlewa się w jedno i ginie na tle ściany wyklejonej zdjęciami. W ramce, razem z gwiazdami piłki lat 90., jest portret bruneta z bujnym wąsem podpisany po angielsku "manager".
To człowiek z okienka, który siedzi za biurkiem na obrotowym krześle i właśnie przyjmuje kilka dwudziestozłotówek od mężczyzny z drugiej strony szyby.
Trzydzieści lat wcześniej Bogusław Łobacz pracował w Legii Warszawa, która doszła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów i ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Był kierownikiem zespołu. Dziś czasem rzuci jeszcze okiem na stare fotografie, bo wystarczy, że obróci głowę w prawą stronę. Ale najpierw musi wydać klientowi samochód.
W warsztacie na warszawskiej Woli ruch dawno zwolnił. Nie ma, jak kiedyś, piętnastu samochodów dziennie. Łobacz przyjmuje teraz może po dwa auta, a grudzień to już w ogóle przeklęty miesiąc dla mechaników.
Z warsztatu zrobił muzeum
- Najwięcej roboty mamy na Wszystkich Świętych. Teraz ludzie siedzą w sklepach i mało kto myśli o naprawie samochodu. Aż się nie chce myśleć, z czego zapłacę pensję i podatki - mówi były kierownik Legii Warszawa.
To miejsce, gdzie zapach smarów czuć już na posesji, a w środku wydycha się nosem parę od zimna. Na drzwiach wszystko jest wyszczególnione. "Klocki, oleje, filtry, układy". Na wejściu powiewa kartka: "Od 1 lipca roboczogodzina: 200 PLN".
Trzy dekady po pracy w piłce Bogusław Łobacz charakteryzuje się jak wtedy - wyraźnym zarostem pod nosem. Jest krócej ścięty, ma siwego "jeża". Porusza się swobodnie, choć po ataku padaczki narzędzia zamienił na tryb siedzący: składa zamówienia na części, przyjmuje towar, wydaje auta, ogarnia faktury. Z magazynku trzy na trzy metry stworzył centrum dowodzenia.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: o Polaku wciąż pamiętają. Zapisał się w historii klubu
Wygląda trochę jak trener. Chodzi ubrany w klubowe dresy Legii, a ze smyczy, którą nosi na szyi, wali po oczach drukowany napis: "Jesteśmy waszą stolicą".
Sam nie wie, czy to jego pierwszy czy drugi dom. W robocie spędza tyle czasu, że do mieszkania wraca spać. Może dlatego urządził tam małe muzeum.
Mijając bramę przy ulicy Skwer Wyszyńskiego 1 można odnieść wrażenie, że w głębi dużego placu znajduje się klub kibica. Ze środka zakładu wyłania się blask zawieszonej pod sufitem długiej jarzeniówki. Resztę przysłania duży plakat z napisem: "Legia albo śmierć". Obok jest graffiti nawiązujące do Powstania Warszawskiego i kilka innych ozdób. Wewnątrz są plakaty, szaliki, medale i fotografie z kibicowskiego życia Łobacza.
Pułkownik zdecydował: będziesz w Legii
Na kierownika Legii wcielono go z wojska. Najpierw należał do sekcji sympatyków klubu. Tworzył programy meczowe, sprzedawał breloczki, proporczyki i różnego rodzaju pamiątki z klubowym logiem. Był oddanym kibicem - na stadionie przy Łazienkowskiej gościł od lat 70.
- Pamiętam wyjazd na pucharowy mecz do Sofii. Pojechaliśmy tam z kolegą Fiatem 126p - z bagażnikiem części zamiennych w razie awarii. W Budapeszcie walnął nam kondensator. Wymieniliśmy na poboczu - wspomina Łobacz wyprawę z 1980 roku.
- Na Węgrzech droga była wąska, jeździły wywrotki z masą bitumiczną. Przez parę kilometrów jechaliśmy w kawalkadzie kamazów. Oni grzali około stówy. Z jednej strony Dunaj, z drugiej barierki. Kierowca z tyłu zmienił światła na pozycyjne, żeby nas nie oślepiać, bo to była noc - opowiada z przejęciem, jakby znowu był nastolatkiem i bał się stłuczki.
- W Rumunii widzieliśmy śpiącego na stojąco żołnierza na granicy. Pół godziny staliśmy przed szlabanem. Podskoczył, gdy go dotknąłem - demonstruje unosząc się na krześle. - Po drodze zebraliśmy trochę pomidorów z plantacji, zrobiliśmy zupę. Przekonałem się wtedy, że na tylnej kanapie Malucha można spać zwiniętym jak kot. Lucjan Brychczy dziwił się, jak my tym fiacikiem dojechaliśmy do Bułgarii - lekki uśmiech i mieniące oczy zdradzają, że dalej są to dla Łobacza wyjątkowe chwile.
Po służbie wojskowej w Kielcach i Celestynowie pułkownik Bezpałko zwrócił się do Łobacza z krótkim przekazem: będziesz pracował u nas, w Legii. Z jednej strony było to dla niego duże wyróżnienie, ale w klubie nikt nie był zaskoczony. Łobacza traktowali jak swojego od dawna.
- Znali mnie tam z działalności klubowej, byłem blisko zespołu jako kibic i dość naturalnie trafiłem do Legii - opowiada. Ale mało brakowało, a z wojska wysłaliby Łobacza dalej: do jednostki w Lublinie. - W Celestynowie zostałem kierowcą wozu pożarniczego. Nie zna życia ten, kto nie jechał jelczem na sygnale, środkiem ulicy, pełnym wody, który szedł jak czołg i kołysał się na zakrętach - przypomina sobie. - Sprawdziłem się przy kilku pożarach i dowódcy kreślili mi już inną przyszłość, ale na szczęście podczas przepustki pojechałem na mecz, na stadionie spotkałem pułkownika i na służbę już nie wróciłem - precyzuje.
Biedaki z dalekiego kraju
Po pracy na taksówce i pobycie w wojsku, ówczesny szef sekcji piłki nożnej w Legii zaproponował Łobaczowi pracę kierownika drużyny. Niedługo, gdy dołączył do klubu, Legia rozegrała fantastyczny dwumecz z Sampdorią w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1991 roku eliminując Włochów z rozgrywek.
Były to złote czasy Sampdorii z Roberto Mancinim i Gianlucą Viallim w składzie. - Do końca życia zapamiętam tamtejszych dziennikarzy, którzy przyjechali do Warszawy zrobić materiał o Legii. Myśmy akurat trenowali wtedy nad Kanałkiem Piaseczyńskim, bo tylko tam było twardo. Każdy z zawodników biegał w innym stroju, umazany w błocie. Włosi zrobili zdjęcie i dali w gazecie kpiący tytuł: "Czy ta drużyna może pokonać Sampdorię?". Rozjuszyli nas - przypomina.
- Koniec meczu w Genui jest moim najlepszym wspomnieniem. Przyjechały biedaki z dalekiego kraju, z których się wszyscy śmiali. Za jedną furę Gianluci Viallego można było kupić pół naszej drużyny. Ale wyjechaliśmy jako zwycięzcy. Skopani, zmaltretowani. Nogi Jacka Cyzio widzę do dziś. Leżał na kozetce i miał jedną wielką ranę na obu goleniach, wszędzie sznyty od korków - Łobacz kroi ręką powietrze.
Drużyna doszła aż do półfinału rozgrywek i po emocjonującym dwumeczu odpadła z późniejszym zwycięzcą - Manchesterem United. A w sezonie 1995-96 Legia po raz pierwszy zagrała w fazie grupowej Ligi Mistrzów dochodząc do ćwierćfinału.
- Po awansie do Ligi Mistrzów wozili nas po generałach, do prezydenta miasta. Od szefa sztabu generalnego Wojska Polskiego dostaliśmy po zegarku z grawerunkiem. "Dziękujemy" - napisali. Mam go w domu, nie noszę - komentuje.
Łobacz w tamtych czasach musiał pełnić wiele funkcji. Robił z żoną w domu tak zwany suchy prowiant na wyjazdy do autokaru. - Była bieda, kasy brak. Mieliśmy dwa komplety ubrań na krzyż. Jeżeli zrobiła się dziura w stroju, pani magazynierka ją zszywała. Praliśmy z małżonką Halinką cały ten sprzęt u siebie w mieszkaniu. Śmierdziało, jak "skurw...n" - mówi.
- Po Pucharze Zdobywców Pucharów nie mogliśmy występować w lidze w koszulkach z reklamą "Mullermilch". Naprasowaliśmy na to biały flok, a później dodaliśmy napis: "Legia". Tak funkcjonował wtedy duży futbol w Polsce - obrazuje.
Farelki cierpliwie czekają
Łobacz przejął warsztat samochodowy od kolegi. Był rok 1999. Powoli mijał mu żal do Legii po okolicznościach, w jakich podano mu rękę na pożegnanie.
Wówczas na Wolę zjeżdżały gabloty z całej stolicy, bo biznes miał renomę, kręcił się od prawie trzydziestu lat.
W tamtych czasach tylko przy Skwerze można było naprawić w Warszawie rozrusznik i alternator. Cały plac z szutru wielkości mniej więcej połowy piłkarskiego boiska napakowany był autami jak parking pod stadionem w dniu meczu. Ludzie wpisywali się na listę oczekujących. Łobacz przejmował warsztat z ludźmi i klientelą. W gorącym okresie pracowali tam w siedmiu.
Wizualnie miejsce niewiele się zmieniło. To typowy zakład w starym stylu: blaszana hala z cienkimi szybami z kanałem na dwa samochody w środku. Wciśnięty jest pomiędzy blokowiska na Woli, średnio widoczny z głównej drogi. To chyba największa udręka tego miejsca, że nawigacja źle wskazuje je na mapie i trzeba główkować, gdy jedzie się tu po raz pierwszy.
Dziś "Elektroauto" prowadzą dwie osoby. Łobacz zarządza, a Marek reperuje. Były kierownik Legii mówi, że takiego jak Marek nie ma, bo "precyzyjny i uczciwy", a pamięć ma taką, że "pozna auto, które robił kilka lat wcześniej".
Pozmieniało się. Klienci coraz częściej wybierają samochody w leasing i korzystają z autoryzowanych serwisów. Na Wolę przyjeżdżają zrobić przegląd i zreperować pierdoły. Łobacz lubi powtarzać: "Może nie mamy marmurów, złotych klamek i ekspresu z kawą, ale robotę robimy". Jak trzeba, to naprawią traktor, silnik od kosiarki także.
A z tymi marmurami to trafna metafora. Żeby spiąć miesiąc, Łobacz musi kombinować. Nawet nie podłącza farelek do prądu jeżeli nie ma dużych mrozów.
W markecie zabrakło złotówki
Czas Łobacza w Legii skończył się po Lidze Mistrzów w 1996 roku. Były kierownik zespołu do dziś czuje dużą niesprawiedliwość.
- Paweł Janas nie do końca darzył mnie sympatią. Doszło między nami do różnicy zdań i dałem powód, by wdrożyli tryb: noga, dupa, brama - przyznaje. Ale nie z tego powodu ma żal. Chodzi o formę rozstania.
- Straciłem robotę w sposób paskudny. Jako jedyny będący przy Lidze Mistrzów nie zobaczyłem złotówki. Do tego się w klubie posunęli, że zmienili w regulaminie zasady premiowania. Podałem ich do sądu pracy, a oni tam przedstawili sfabrykowany regulamin, w którym nie istniał etat kierownika drużyny. Dokument był podpisany przez wszystkich generałów, księgowego i członków rady nadzorczej. Nie miałem kasy, by z nimi walczyć w sądzie. Prawnie wyegzekwowałem jedynie to, że nie mogli mnie wyrzucić z dnia na dzień i płacili mi jeszcze przez pół roku tzw. średnią krajową - wyjaśnia.
Kłopoty miały jednak dopiero nadejść. Wyrzucenie z pracy w klubie okazało się początkiem kryzysu finansowego w życiu byłego pracownika Legii.
- Będąc kierownikiem, każdą złotówkę odkładałem na mieszkanie. W sezonie Ligi Mistrzów zacząłem wykańczanie stanu surowego. Zamówiłem podłogi, płytki. Poczyniłem kilka pożyczek od znajomych, by później spłacić ich z pieniędzy z premii. Gdy dowiedzieli się z gazet, że nie jestem już kierownikiem zespołu, zaczął się lament. Jeden kolega szybko zmienił ton wypowiedzi. Powiedział, że mi mieszkanie spali, jak mu kasy nie oddam - mówi Łobacz. - Co mogłem sprzedać, to sprzedałem, żeby pospłacać zobowiązania - dopowiada.
Trudny czas trwał kilka lat. Łobacz pobierał zasiłek dla bezrobotnych. - Pamiętam sytuację z marketu, byliśmy z żoną w "Hicie". Przy kasie zabrakło nam dokładnie złotówki.
Zostawiliśmy siatki z boku, poszedłem na parking z pustym wózkiem na zakupy, żeby wyjąć z niego właśnie tę złotówkę i donieść ekspedientce. Człowiek miał już naprawdę dość takiego życia - opowiada.
Za stróżówkę w dziób
- Były i takie sytuacje, że musieliśmy brać kredyt na święta, bo nie mieliśmy za co wigilii zrobić - wymienia kolejne przykłady.
Choć ta nagła zmiana w życiu Łobacza była dość drastyczna, to nie chce marudzić i narzekać na swój los.
- Jak to w życiu: jesteś na piedestale, to masz mnóstwo osób wokół siebie, którzy klepią cię po plecach - twierdzi. - Po zwolnieniu nie chodziłem na mecze długi czas. Miałem żal. Okazało się, że życie toczy się dalej i nikt już nie zwraca na mnie uwagi. Nie miałem kolegów ani pracy. Miotałem się - opowiada.
Po Legii dostał kilka ofert z innych zespołów. Z propozycją zgłosiła się Polonii Warszawa, ale serce Łobacza od zawsze należało do innej drużyny ze stolicy. Pojawiła się oferta z Legionovii, lecz Łobacz po szorstkim zwolnieniu z Legii szukał czegoś z dala od piłki.
- Znajomy chciał mnie na stróżówkę, do ochrony. Myślałem, że mu w dziób dam. Jestem po studium samochodowym, z zawodu: technik-mechanik. Kolega prowadził warsztat i złożył propozycję. Wziąłem to i cieszyłem się, że mam robotę. Na początku hulało. A teraz? Jak to mówią: mam za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć - uśmiecha się Łobacz. - Potrzebowałem lat, by wyprostować swoje sprawy - dodaje.
Najgorsi są "szarpacze"
Po ataku padaczki, gdy w drodze do sklepu przewrócił się i oczy otworzył dopiero w szpitalnym łóżku, Łobacz już nie ryzykuje. Ma problemy neurologiczne, trudne do zdiagnozowania.
Przez kilkanaście lat dłubał w samochodach. Na pracy w warsztacie zjadł nie tylko zęby, ale też sporo nerwów. Dla mechaników najgorsi są "szarpacze" - uprzejmi klienci do czasu płacenia rachunku.
- "Kur...a, ile? Ja nie wiedziałem, że tyle to wyjedzie" - to dość często słyszany tekst w tej branży - kiwa głową Łobacz. - No tak, jakbyśmy kogoś chcieli oszukać. A części przecież kosztują. Nie sztuka kupić tani zamiennik, żeby za chwilę się popsuł - tłumaczy.
I opowiada historię sprzed paru lat, którą najchętniej wymazałby z pamięci. - Po dwóch tygodniach walki klient mnie wykończył. Trafiła mi się para emerytów, kupili auto z oszczędności. Z czterech cylindrów działały dwa, silnik był do remontu. Przychodzili do mnie, prosili, czy im po kosztach zrobię, w wolnej chwili. Sumienie mnie ruszyło. Auto jednak ciągle się "paprało". Chciałem, żeby zapłacili mi tylko za kupione części. Ich synowie, wnuki i dalsza rodzina przychodzili do nas na podwórko i wyzywali mnie od złodziei. W końcu wziąłem kluczyki, wrzuciłem im do auta i kazałem "wyp...ać". Po tej sytuacji miałem pierwszy atak i wylądowałem w szpitalu - wspomina traumatyczny moment.
Łobacz mówi, że obecnie odwiedzają go głównie starzy klienci, ich synowie i dzieci synów. Z byłych piłkarzy prawie nikt nie zagląda. W tym roku dwa razy podjechał Jerzy Podbrożny - gwiazda Legii z lat 90. Jakiś czas temu "Elektroauto" odwiedził inny były gracz zespołu Juliusz Kruszankin.
Łobacz żałuje jednego. - Kurde, kocham gotować. Miałem kursy porobione, ale samemu nie byłem w stanie wejść w gastronomię. Gdybym mógł coś zrobić jeszcze raz, to poszedłbym w "michę", a nie bawił się w naprawy - twierdzi.
Mięso w bagażniku
Ale Legia to dalej jego największa miłość. W warsztacie wisi pełno zdjęć Łobacza z zawodnikami i trenerami, z różnych etapów - dawnych i obecnych. Na stadion nie chodzi jednak od czasów pandemii.
- Nie szukałem wrażeń, mam swoje dolegliwości zdrowotne. Świat jest taki, że nie wiesz, od czego chorujesz. Mieliśmy raz klienta, który robi kebaby. W bagażniku miał wymieszanego kurczaka ze szmatami. Marek się mało nie zrzygał. Nie twierdzę, że wszyscy tacy są, no ale wolę być ostrożny - mówi.
Na swój ukochany klub patrzy surowo. - Nie trafił się jeszcze taki, który potrafiłby przekuć sukces w coś większego. Po półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów prawie spadliśmy z ligi. Później była Liga Mistrzów i długo, długo nic. Teraz też jest w kratkę - wymienia przykłady. - Bo jak można nie dopilnować meczu z Koroną Kielce i odpaść z Pucharu Polski?! - ciągle siedzi w nim niedawna porażka zespołu. - Były fajne mecze: w Wiedniu, z Aston Villą, z Midtjylland, ale Legia musi walczyć o wszystko - upiera się. - Najgorsze są te banialuki w wywiadach, że "taki jest sport" czy "wyciągniemy wnioski". Już lepiej nic nie mówić - uważa Łobacz.
[b]
Zostało jedno marzenie[/b]
Kierownikiem drużyny był w pięknych czasach klubu na arenie międzynarodowej. Teraz ma tylko jedno marzenie: wygrać w totka. - Gram na te same numerki już trzeci rok, ale podobno wygrywa się dopiero po dwudziestu latach - śmieje się.
Na pytanie, czy miesięcznie wychodzi na plus, od razu przerywa kręcąc głową. - Jeżdżę dwudziestoletnim Nissanem i samochodu nie zmienię. Mieszkania sobie nie kupię, działka na Mazurach również mi nie grozi. Dobrze, że kredytu nie mam - szuka pozytywów.
- Mam natomiast kochaną żonę Halinkę i wspaniałego syna Marcina - projektanta mody, po studiach w Londynie. Jest dumą rodziców. Widzimy się parę razy w roku. Czekamy z Halinką na te wspólne chwile tak jak teraz - na rodzinne święta - mówi Łobacz.
- Z pensji wystarcza na opłaty i jedzenie. Daje zatrudnienie sobie i Markowi. Nigdy nie płakałem i nie jęczałem. Grunt, by zdrowie było - dodaje.
I jeszcze raz wraca do swoich prób w loterii i marzeń. - Po wygranej postawiłbym nam 80 metrów za lasem, z dużym płotem, żeby mieć spokój. Chciałbym odpocząć i spokojnie dożyć śmierci bez tych wszystkich podatków i danin - kończy Bogusław Łobacz.
Polak mieszka w Chinach. Zdradza, co się teraz mówi o COVIDZIE