Robert Lewandowski strzelił po golu w dwóch ostatnich meczach Barcelony. W niedzielę pomógł jej awansować do 1/8 finału Pucharu Króla, a w czwartek - do finału Superpucharu Hiszpanii. Faktycznie, to zalążek serii, jakiej nie miał od września, ale czy ludzie klaszczą, gdy listonosz wrzuci im list do skrzynki?
W Pucharze Hiszpanii "Lewy" trafił z IV-ligową drużyną półamatorską (więcej TUTAJ). I to z rzutu karnego. Z otwartej gry nie potrafił tego zrobić. Może stąd ten wybuch euforii po jego bramce z Osasuną? Po świetnym prostopadłym podaniu od Ilkaya Gundogana strzelił swojego pierwszego gola nogą z otwartej gry od... 23 września ubiegłego roku i meczu ligowego z Celtą Vigo (3:2).
Czekał na taką zdobycz 110 długich dni, 16 rozegranych meczów i 1188 spędzonych na boisku minut. Jeśli w tym czasie trafiał, to (niestety, wyliczenie nie zajmie dużo znaków), to głową po dośrodkowaniu z otwartej gry i z centrze rzutu rożnego oraz dwukrotnie z rzutów karnych.
Czy powinniśmy chwalić "Lewego" za przełamanie trwającej blisko 20 godzin (!) niemocy? Absolutnie nie. Taka seria w ogóle nie powinna przytrafić się napastnikowi tej klasy. Dobrze, że jest już za nim, ale to nie powód do tego, by strzelały korki od szampanów. Mówimy o dwukrotnym Piłkarzu Roku FIFA, pożeraczu strzeleckich rekordów i najdłużej panującym królu, jakiego widziała Europa.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: gola zapamięta do końca życia. Co tam się stało?!
Tym bardziej że mecz z Osasuną był kolejnym, który raczej każe wątpić w aktualną formę Lewandowskiego, niż potwierdzać jego wysoką klasę. OK, strzelił gola, ale "żeby te plusy nie przysłonimy nam minusów". Nie wszystko złoto, co w sieci.
Barcelona zamknęła Osasunę na jej połowie w hokejowym zamku. Oddała 20 strzałów, a sam "Lewy" pięć, więc na serwis Polak nie może narzekać. W światło bramki uderzył tylko dwukrotnie, a dwie dobre okazje zmarnował w stylu, na który lepiej spuścić zasłonę milczenia.
Był poza grą. Miał raptem 34 kontakty z piłką - najmniej z piłkarzy, którzy rozegrali (jak on) pełne 90 minut, a siedem z nich zakończyło się stratą. Na szarym końcu był też pod względem liczby podań: wykonał ich 17, w tym tylko 14 udanych. Jego wkład w grę zespołu pod tym względem wyniósł raptem dwa procent.
Owszem, Lewandowski nie jest kreatorem (choć ma niepodparte niczym ambicje, by być zawodnikiem tzw. "9,5"), ale jako egzekutor też się od roku nie sprawdza. W Rijadzie potrzebował pięciu prób, by w końcu pokonać Sergio Herrerę. Nie pomagał też drużynie utrzymać piłkę w inny sposób - wygrał tylko 4 z 10 pojedynków. W szczycie formy nie był tak przestawiany przez obrońców.
W ogóle Lewandowski w niczym nie przypomina dawnego siebie, a my żyjemy w iluzji. Jeśli chwalimy go za wykorzystanie rzutu karnego z IV-ligowcem i za przełamanie trwającej ponad kwartał niemocy, to w ostatnich miesiącach coś poszło bardzo, bardzo źle. I wszystko wskazuje, że droga bez powrotu.
Za wielkie plusy jego występów uznajemy rzeczy, które w Bayernie robił z zamkniętymi oczami. Upatrujemy nadziei w niewielkich przebłyskach, których jeszcze kilkanaście miesięcy temu nawet byśmy nie zauważyli, bo gwiazda "Lewego" świeciła wtedy pełnym blaskiem.
A teraz, gdy pojawiają się równie "często" co kometa Halleya, widzimy w nich zwiastun powrotu do formy. Albo chcemy widzieć... Nasze, mediów i kibiców reakcje po meczach "Lewego" najgorzej świadczą o samym Lewandowskim i mówią wszystko o jego drastycznym zjeździe w ostatnich miesiącach.
Nie traktujmy go w ten sposób. Nie zasłużył na to, by w akompaniamencie klaki tak bardzo zakłamywać rzeczywistość. Pogódźmy się z tym, że Lewandowski jest już po drugiej stronie rzeki. Niech kończy karierę z godnością. Nie reagujmy na jego zagrania, jak na popisy szefa na firmowej gierce w "januszeksie". Za chwilę dojdziemy do absurdu i będziemy chwalić go za to, że udało mu się nie wymachiwać rękami w trakcie meczu.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty