W Pucharze Zdobywców Pucharu Lech nie mógł gorzej trafić. W drugiej rundzie wylosował Barcelonę. W bramce Andoni Zubizarreta, dalej Ernesto Valverde, Jose Mari Bakero, Gary Lineker. A na ławce trenerskiej legenda: Johan Cruyff. Wszystko działo się w sezonie 1988-89. Już pierwsze spotkanie było sensacją, bo z Camp Nou polski zespół przywiózł remis 1:1. Rewanż w Poznaniu zaczął się od prowadzenia "Kolejorza". Drużyna Henryka Apostela prowadziła po golu Jerzego Kryszczyńskiego. Później wyrównał Eusebio i o awansie decydowały karne.
- Czułem duży stres. Moja pomyłka przecież oznaczałaby nasze odpadnięcie - mówi nam Marian Głombiowski, pomocnik tamtego Lecha. - My przecież przed pierwszym meczem mówiliśmy sobie, że jak przegramy, to wstydu nie będzie - wspomina.
Głombiowski strzelał jako czwarty. Trafił. Niestety, w następnej serii jego kolega Damian Łukasik strzelił w poprzeczkę. "Kolejorz" odpadł. - Niedosyt był ogromny - komentuje nasz rozmówca. - Dziś fajnie wspomina się ten dwumecz. Rundę wcześniej ledwo przeszliśmy zespół z Albanii. A później prawie ograliśmy wielką Barcelonę. W każdym razie - plamy nie daliśmy - opowiada.
Płacili na karencji
Niedługo później, mając na koncie kilkanaście meczów w polskiej ekstraklasie, Głombiowski wyjechał do Francji. Nielegalnie. Nie otrzymał zgody Lecha na transfer, a chciały go dwa kluby: Lens i Lille, a później zainteresowanie zgłaszało FC Nantes. Dla gracza z komunistycznego kraju był to bilet do lepszego świata. Wolnego od politycznych układów, dającego ogromne perspektywy i nieporównywalnie lepsze zarobki.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: jak się żegnać, to z przytupem. Klopp nieźle zaszalał!
- Ruszyłem do Francji po przerwie zimowej. Pisałem stamtąd listy z prośbą o zgodę na grę dla nowej drużyny. Lech się uparł, zablokowali mnie i dostałem roczną karencję - tłumaczy. - Wysyłali mi telegramy do Francji, że mam natychmiast stawić się w Poznaniu. Wylądowałem ostatecznie w drugoligowym Le Touquet. Płacili mi za samo trenowanie, dali mieszkanie i samochód. Po dziesięciu miesiącach ludzie z klubu pojechali do Poznania i dogadali się z Lechem. Mogłem w końcu grać! - wspomina Głombiowski.
Najważniejsze było przeczekanie momentu kryzysowego. - Chciałem wracać do kraju, bardzo trudno żyło się bez meczów i znajomości języka, ale przez sprawy formalne żona nie dostała zgody na powrót. Dobrze się stało, że zostaliśmy. Kariery wielkiej nie zrobiłem, ale teraz żyje nam się bardzo dobrze - opowiada były zawodnik Lecha.
W drugiej lidze Głombiowski otrzymał wielkie pieniądze. - Płacili prawie trzydzieści tysięcy franków miesięcznie. W Lechu nie narzekałem na pensję, ale nie było z czym porównywać - mówi. To był także duży przeskok piłkarski. Zawodnik wcześniej grał w Jezioraku Iława czy Gedanii Gdańsk. Druga liga francuska okazała się dużo bardziej wymagająca. We Francji a później w Belgii Głombiowski występował między innymi dla RC Roubaix, RC Arras czy US Tournai.
Później był grającym trenerem na piątym poziomie rozgrywkowym. Przez rok jeździł z Francji do Polski, by zrobić kurs trenerski. Otrzymał też ofertę poprowadzenia drugiego zespołu kobiet w PSG, w drugiej lidze. - Wszystko było dogadane, ale jak się żona dowiedziała, że to drużyna kobiet... nie była zachwycona - wyjaśnia.
Po meczu zbieram się dwa tygodnie
Teraz Głombiowski prowadzi w Paryżu firmę zajmującą się wykończeniem mieszkań. - Robimy to od piętnastu lat. Zgłaszają się ludzie z kupionymi mieszkaniami, przedstawiają nam projekty wystroju, a my je realizujemy - opowiada nasz rozmówca. Między innymi tak poznał Evelino Pido, sławnego włoskiego dyrygenta.
- Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny temat, bo to wielki fan piłki i Włodka Lubańskiego, naszego wybitnego reprezentanta Polski. Ja się z Włodkiem przyjaźnię, a Pido świetnie kojarzył go z czasów gry. Spotkaliśmy się kiedyś na wspólnej kolacji - ja, on i Włodek. Evelino na chwilę wyszedł zadzwonić. Za chwilę wrócił do stolika i jego telefon zaczął wibrować. Wybrał tryb głośnomówiący. Okazało się, że na linii był jego dobry kolega, Fabio Capello. Gdy Capello dowiedział się, że jest z nami Lubański, zaczął go ochrzaniać. "Nie dało się ciebie upilnować, cztery gole mi strzeliłeś" - śmiał się.
Głombiewski ma dwie córki, które ukończyły prawo. Jedna jest sędzią, druga adwokatem. Z żoną mieszka na obrzeżach Paryża, kilka minut jazdy samochodem od Disneylandu. Oprócz nadzorowania firmy gra też w piłkę w drużynie "Black Stars".
W maju zespół złożony głównie z piłkarzy występujących w przeszłości we francuskiej ekstraklasie przyjechał do Polski, do Krakowa rozegrać spotkanie na rzecz dzieci chorych na mukowiscydozę. - Zaczęło się od tego, że wystąpiłem dla jednej fundacji w Paryżu. Trener "Black Stars" podszedł i zapytał, czy nie chcę dołączyć do nich. I tak minęło paręnaście lat - opowiada. - W tym roku byliśmy w Algierii. Udało się zebrać trzydzieści tysięcy euro dla byłych zawodników po przejściach. W tym roku lecimy do Brazylii, jeździmy też po całej Francji - wymienia.
W "Black Stars" jest zrzeszonych prawie dwustu pięćdziesięciu graczy, w tym tacy piłkarze jak Marcel Desailly, Sylvain Wiltord, Emmanuel Petit, Frank Lebœuf czy Laurent Robert, który był w Krakowie. Głombiowski gra z opaską kapitańską.
- Chłopcy byli zachwyceni wizytą w Polsce, pięknym Krakowem i organizacją meczu charytatywnego - śmieje się.
Dzięki ciągłej grze nadal trzyma formę. Zaraz po karierze przytył piętnaście kilogramów. - Źle to wyglądało. Zaprowadzałem dziewczyny do szkoły, wracałem do domu, oglądałem seriale, jadłem, szedłem na drzemkę i tak minęło pięć lat - opowiada. Jak mówi, o nowym fachu nie miał pojęcia. - Poznałem na szczęście ludzi, którzy poprowadzili mnie w branży wykończeniowej. Dziś pracuje ze mną sztab ludzi i jakoś się kręci, nie narzekam, a przy okazji dalej robię to, co kocham. Choć po jednym meczu zbieram się dwa tygodnie - puszcza oko.
Nie jestem Mariusz
Nasz rozmówca opowiada o warunkach życia w Paryżu. - Wiem, co się mówi o tym mieście na świecie. Nieraz siostra do mnie dzwoni i dopytuje: "Co tam się u was dzieje?!". To wygląda tak, że ludzie wychodzą na ulice, strajkują, są zamieszki, jak jest jakikolwiek problem. Dlaczego? Bo na Francję patrzy cały świat - tłumaczy.
- Oczywiście, bywa niebezpiecznie, ale Paryż to Paryż. Masa ludzi przewija się przez to miasto, w centrum zawsze jest tłok. Jak widać, nikt nie czuje strachu przed zwiedzaniem - komentuje.
Głombiowski twierdzi, że przed tegorocznymi igrzyskami olimpijskimi dużo się jednak zmienia. - Rząd robi wszystko, by Paryż nie był przyczółkiem dla bezdomnych. Każde mniejsze miasteczko ma przyjąć daną liczbę bezdomnych ze stolicy, by na czas igrzysk nie było ich w mieście, bo faktycznie, ulice przypominają legowiska - dodaje.
- Często bywam w Polsce, lubię. Od Lecha dostaję prezenty do dziś, co jest bardzo miłe i za to serdecznie dziękuję. Ale w Paryżu czuję się jak w domu - przekonuje Marian Głombiowski. Na koniec wyjaśnia kwestię swojego imienia. - Widziałem, że w kilku miejscach pomylono się i bywam nazywany Mariuszem. Otóż na imię mi Marian Marek Głombiowski, kłaniam się nisko - kończy nasz rozmówca.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty
Michał Probierz dla WP: Mówią, że go nie lubię? Śmieję się
Łukasz Skorupski opowiada o znakomitym sezonie w klubie i zmianach w reprezentacji. "Wróciła atmosfera"