Z Kolonii Mateusz Skwierawski
Andrzej Rudy to były znakomity talent w polskiej piłce i szesnastokrotny reprezentant kraju. Był jedną z gwiazd ligi w barwach Śląska Wrocław - szybki, techniczny, z wizją gry. Później występował w FC Koeln, Lierse SK czy Ajaxie Amsterdam, zdobył mistrzostwo Belgii i Holandii oraz dwa Puchary Holandii. W Polsce został zapamiętany jako zdrajca.
Piłkarz w 1988 roku wykorzystał zgrupowanie reprezentacji we Włoszech i uciekł z hotelu w Mediolanie w dniu meczu kadry z gwiazdami ligi włoskiej. Nasza drużyna narodowa mierzyła się z zespołem, w którym zagrali między innymi Lothar Matthaus, Claudio Caniggia czy Diego Maradona.
Ale Rudy miał obmyślony inny plan. Wymknął się do taksówki i wyjechał do Niemiec, by tam kontynuować karierę po ponad pięciu latach gry w kraju. W komunistycznej Polsce piłkarze mieli zakaz transferów zagranicznych przed 28. rokiem życia. Rudy nie chciał czekać pięciu lat, poza tym pragnął czegoś więcej, niż funkcjonowania w szarej i smutnej rzeczywistości.
To była głośna sprawa, która została wykorzystana również politycznie. Ucieczka Rudego wstrząsnęła środowiskiem. Piłkarz został zawieszony przez PZPN na pięć lat występów w reprezentacji. Kibice nie mogli mu darować, że postawił na karierę kosztem kadry narodowej. Przez media, opinię publiczną i kibiców nazywany był dezerterem.
Po latach Andrzej Rudy mówi wprost: "Nie żałuję". Były piłkarz od 36 lat mieszka poza krajem, obecnie w Niemczech.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Co pan robi po karierze?
Andrzej Rudy: Mieszkam pod Kolonią, a pracuję w Duesseldorfie w sklepie ortopedycznym - z wkładkami do butów. Zbieram zamówienia, które później są realizowane. Przyjmuję klientów, doradzam im, a wkładki robi już ktoś inny. Dojeżdżam sobie do pracy na rowerze elektrycznym ponad trzydzieści kilometrów. Na ile mogę, to sam pedałuję. Jeżdżę codziennie.
Zniknął pan w ostatnich latach z pola widzenia.
Wykonywałem sporo różnych zajęć. Na początku pracowałem przy piłce, ale później zacząłem robić zupełnie nowe rzeczy. Zająłem się budowlanką. Trenowałem juniorski zespół i ojciec jednego z chłopaków zaproponował mi pracę w swojej firmie. Zastanawiałem się, czy podołam, ale sama praca z dziećmi nie przekłada się na duży zarobek. Starczało mi na dojazdy, jakieś zakupy. Ale dokładając do tego budowlankę, już się bardziej kalkulowało.
Czym się pan zajmował na budowie?
Najbardziej lubiłem układać podłogę, panele. Szpachlowanie też robiłem, ściany stawiałem. Przez dwa lata sporo się nauczyłem. Mieliśmy fajną grupę chłopaków, mieszankę kulturową. Byli chłopcy z Macedonii, przełożony z Niemiec był w porządku. Powiedziałem mu: "Na pewno nie będziesz się wstydził, że mnie zatrudniłeś". Wyjeżdżałem na robotę o piątej rano, podróż trwała godzinę. Do domu wchodziłem o dziewiątej wieczorem, po treningu z juniorami po południu.
ZOBACZ WIDEO: "Prosto z Euro". Nie podoba mu się wizja Szczęsnego. "Mam mieszane uczucia"
Co mówili koledzy z budowy?
Opowiadałem im trochę o piłce, ale ludzi najbardziej interesowało, ile zarabiałem.
Odpowiadał pan?
Najwięcej miałem w Ajaxie - ponad milion euro za sezon. W pracach, które później wykonywałem, no cóż, były to kwoty nawet czterdzieści razy niższe. Ja mam jednak całkiem inne kryteria, jeżeli chodzi o wartość człowieka. Często powtarzam: lepiej być Mercedesem, niż nim jeździć. Nigdy nie chwaliłem się swoimi osiągnięciami.
Budowa nie była pana jedynym zajęciem.
Później jeździłem po Kolonii lawetą. Mogłem przewozić auta do dwunastu ton. Czasem trafiało się ekstra zlecenia, woziłem na przykład luksusowe auta na pace do Aachen.
W mieście holowałem głównie źle zaparkowane samochody. Ludzie widząc mnie w ubraniach roboczych nic nie mówili. Później dowiedziałem się w jednym ze sklepów, że kilka osób dopytało ekspedientkę, czy to naprawdę byłem ja.
Kiedyś wciągałem na lawetę auto Cygana. Podszedł do mnie bardzo blisko i momentalnie zaczął płakać. Łzy spływały mu po policzkach. Błagał mnie, bym nie zabierał mu wozu. Szlochał, że nie ma pieniędzy, jest biedny i żeby mu odpuścić. Szkoda mi się go zrobiło. Strażnik miejski był jednak nieugięty. Odparł: "Płacisz, albo laweta odjeżdża z twoim wozem". Chodziło o 360 euro. Ten Cygan nagle pobiegł do bagażnika, wyciągnął torebkę, z niej pęk banknotów, przeliczył i od razu zapłacił.
Kto miał kiedyś odholowany samochód, ten doskonale zna to mało przyjemnie uczucie.
Zawsze szkoda mi było tych ludzi. Kiedyś odholowałem auto polskiej rodzinie, nie miałem wyjścia, choć chciałem przymknąć oko. Wnuk okłamał swoją babcię, źle zaparkował jej auto i odebrali je z parkingu policyjnego dopiero po dwóch miesiącach. Z doświadczenia wiem, że w Kolonii najlepiej zostawiać auta na parkingu podziemnym.
Innym razem wiozłem pięć nowiutkich, czerwonych i błyszczących ferrari. Tutejszy urząd skarbowy wydał nakaz ściągnięcia samochodów w ramach rozliczenia. Były też sytuacje poważne, po wypadkach. Ściągaliśmy kiedyś auto, które uderzyło w latarnię. Zwinęło się jak koło. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Młody chłopak się rozbił, miał 18 lat. Jego krew ciekła z siedzeń, gdy odkryliśmy szczątki auta od lampy.
Lubił pan tę pracę?
Do dziś mam kontakt z chłopakami, czułem się tam jak w drużynie. Jeździliśmy nawet w soboty, w niedzielę. Wiedziałem, że to dla mnie jedynie etap. Trochę dorobię i pójdę dalej.
Na przykład latać dronem?
W firmie transportowej z dużym sprzętem zrobiłem papiery na obsługę drona. Moim zadaniem było jeżdżenie na oględziny trasy, wykonywanie zdjęć i kompletowanie dokumentów. Latałem dronem nad miastem, w dość ciasnych miejscach jak skrzyżowania, zakręty, mosty. Wszystko po to, by ocenić, czy duży sprzęt zmieści się na przykład pomiędzy budynkami. Na podstawie zdjęć składaliśmy papiery do miasta, by kierowca dostał zgodę na przejazd. Czasem jeździłem i pięćset kilometrów, by sfotografować punkty krytyczne.
Musiał pan pracować w ten sposób po prawie dwudziestu latach gry na najwyższym poziomie?
Mam trójkę dzieci, musiałem dalej funkcjonować. Od moich czasów wiele się zmieniło. Pewnie gdybym grał na takim poziomie dziesięć lat później, dziś nie musiałbym dorabiać. Najbardziej lubiłem zajmować się piłką, ale wszystko musi mieć sens. Z polskiej ekstraklasy miałem dwa-trzy zapytania, ale nie wyczuwałem poważnych zamiarów z drugiej strony.
To też kwestia podejścia. Pracując na budowie, mówiłem sobie, że inni płacą za siłownię, a ja mam płacone za siłownię w pracy. Pochodzę z biednej, dużej rodziny, jestem po samochodówce. W ósmej klasie szkoły podstawowej napisałem w wypracowaniu, że chciałbym zostać kierowcą TIR-a. W tamtych czasach wyjazd z kraju był zakazany, a ja marzyłem o podróżach. Gdy zaczynałem grać w piłkę, w Polsce nie było nawet takiego zawodu.
Od zawsze ciągnęło pana w świat?
Pamiętam nasz wyjazd na Kubę. Miałem 16 lat, z kadrą młodzieżową lecieliśmy na turniej. Dzień przed odlotem złamałem rękę, ale to zataiłem. Koniecznie chciałem zobaczyć Kubę, bo byłem przekonany, że już nigdy w życiu nie będzie mi to dane. A teraz ludzie jeżdżą tam na wakacje.
Co się stało z ręką?
Grałem ze złamaniem. Dopiero po powrocie się przebadałem.
Co panu zostało z kariery?
Kilka medali, może coś jeszcze. Koszulek nigdy nie zbierałem. Pamiątki wrzuciłem do szafy, są w kartonie. Rzadko tam zaglądam, trzeba iść do przodu i zaakceptować, że świat się zmienił.
Kibice pana pamiętają? Mieszka pan w Kolonii, dla której grał przez sześć lat.
Niedawno kolega ze sklepu ortopedycznego, Niemiec, podszedł do mnie i przejęty krzyczał, jakby odkrył coś sensacyjnego. Po trzech latach naszej wspólnej pracy nagle mnie zaczepił. - Andrzej, ty na Wikipedii jesteś, zobacz - pokazał na komputer. Uśmiechnąłem się.
Osoby związane z piłką, starsi kibice lub pracownicy FC Koeln wiedzą, kim jestem. A tak mam raczej spokój. Sam nigdy nie zabiegałem o zainteresowanie.
Dlaczego nie został pan przy piłce?
Trenowałem kilka zespołów z niższych lig, prowadziłem zespoły juniorskie. Trudno jednak pracuje się na takim szczeblu, gdy grało się na najwyższym poziomie. Nie mówię o warunkach, a o wyobrażeniu sobie tego zawodu przez innych ludzi, którzy są na dole drabinki.
Ja zawsze chciałem być najlepszy w tym, co robię. Nawet teraz koledzy z pracy nazywają mnie wariatem, bo jeżdżę tyle na rowerze. Taka trasa z domu do pracy zajmuje mi godzinę i dwadzieścia minut.
Po sylwetce widać, że dba pan o formę.
Po karierze przytyłem najwięcej pięć kilo, ale brzuch mi nigdy nie urósł. Mam trochę czasu, duże dzieci, obecnie nie mam partnerki, więc oprócz pracy dbam też o zdrowie.
Prowadził pan również szkółkę z Tomaszem Zdebelem.
Nie widziałem w tym jednak większego sensu. Z rok czy dwa lata współpracowaliśmy i się rozeszliśmy. Próbowałem później otworzyć własną, ale odpuściłem. Nie chciałem działać z dziećmi, które nie do końca są tym zainteresowane, a jedynie przyprowadzane przez rodziców na zajęcia dodatkowe.
Ja w piłkę grałem, bo ją kochałem. Nie interesowało mnie, czy ktoś zapłaci mi dwadzieścia tysięcy euro, czy nie da nic. Piłka jest moją największą miłością. Najistotniejsza jest w niej dusza, to jak zapach w parku po deszczu. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. Ostatni raz dla Koeln zagrałem w 1995 roku. Wie pan, co jest dla mnie ważne? Gdy po latach spotkam w mieście znajomego, który powie: "Andrzej, za twoich czasów, to była drużyna!".
Trudno było odstawić korki do szafy i założyć pracownicze ubranie?
Zawsze sam byłem sobie szefem. Miałem wspaniałe życie: trzy-cztery godziny treningu dziennie i reszta czasu dla mnie. I nagle przyszła praca po osiem godzin, pięć, a nawet więcej razy w tygodniu. Musiałem znaleźć w sobie motywację i odnaleźć się w nowych realiach.
Jaka to była kariera?
Mogłem zrobić lepszą, ale miałem sporo kontuzji mięśniowych, zwłaszcza z pachwinami. Trener Łazarek powtarzał, że moje mięśnie są jak polskie prezerwatywy - ciągle pękają.
Najlepszy czas miałem w Belgii, w Lierse SK. Trenerem był Erick Gerets, super gość. Kumpel z ludzkim spojrzeniem, ale i wściekły pies, gdy się wkurzył. Mieszkałem w małym miasteczku z kameralnym stadionem, panowała tam rodzinna atmosfera. Jak na początku w Śląsku Wrocław, gdy graliśmy na małym stadionie przy Oporowskiej. W Lierse patrzyłem na trybuny i kojarzyłem twarze.
Dużą piłkę zobaczyłem w Ajaxie Amsterdam. Holendrzy mieli inną mentalność niż Niemcy. Podchodzili do zawodników w bardziej ludzki sposób. W Niemczech panują brutalne zasady - nie nadajesz się, to wypad. Zarabiasz duże pieniądze, ale masz dużą odpowiedzialność. W Amsterdamie grałem z gwiazdami, był Edwin van der Sar, bracia de Boer, Jari Litmanen. Szkoda, że trafiłem do światowego klubu na koniec kariery, będąc dziadkiem. Może gdybym przyszedł tam wcześniej, to zrobiłbym większą karierę.
Albo gdyby wcześniej podpisał pan kontrakt z Bayernem Monachium.
Wszystko było już dogadane z Uli Hoenessem. Posłuchałem jednak doradcy, wyjechałem do Francji. I to był błąd.
A zaczęło się od pana ucieczki przed meczem reprezentacji Polski z gwiazdami ligi włoskiej, między innymi z Diego Maradoną w składzie. Spotkanie odbyło się w Mediolanie, ale bez pana. W dniu meczu zjadł pan śniadanie i zniknął.
Pamiętam wyjazd z kadrą olimpijską na polskie dni do Essen, graliśmy tam sparing. Działo się to dwa lata wcześniej, zanim uciekłem. Wtedy w Niemczech mój przyjaciel Stefan zabrał nas autem do Kolonii, do znajomego. To był listopad. Zobaczyłem oświetlone autostrady. W Polsce na ulicach było wtedy ciemno. Wyłączali światło o szóstej-siódmej wieczorem.
Wjechaliśmy do miasta, kolorowego, ozdobionego w świąteczne lampki. Słyszałem świąteczne piosenki, ludzie się uśmiechali. Zauroczyłem się tym widokiem, chciałem żyć w takim świecie. W Polsce świętem w mieście był przyjazd generała, na który malowano chodniki na biało.
To były czasy, że jak miałeś w kieszeni jednego dolara i przywiozłeś go do kraju, to traktowali cię jak przestępcę. Myśmy mieli diety zagraniczne w wysokości pięciu dolarów, na owoce. Kiedyś byliśmy z kadrą w Stanach Zjednoczonych, urodził się wtedy mój syn Sebastian. Z trudem ściągnąłem do Polski jedną paczkę pampersów.
W Śląsku, gdy nie chciałem przedłużyć kontraktu, na spotkanie zaprosili mnie trzej generałowie, naciskali.
Czuł się pan uciekinierem, dezerterem?
Gdyby była inna możliwość wyjechania z kraju, skorzystałbym z niej.
Żałuje pan?
Nie. Ale wie pan, wiele razy bałem się, że polski wywiad mnie znajdzie, uprowadzi do kraju i ukarze. Bałem się nawet, że mogą mnie zamordować. Dlatego po ucieczce z Włoch zniknąłem na trzy miesiące, zapadłem się pod ziemię.
Wróćmy jednak do śniadania w dniu meczu reprezentacji. Co pan czuł?
O wszystkim wiedział tylko Janusz Jojko, kolega z pokoju. Zjadłem posiłek w hotelu, poszedłem na górę. To był najlepszy moment, bo po śniadaniu mieliśmy jechać na wycieczkę do Mediolanu. Takich nerwów nie miałem nigdy. Myślę, że czułem się podobnie, jak przemytnik na granicy. Złapią mnie, uda się? Wiesz, że w końcu i tak zostaniesz nazwany przestępcą.
Wyszedłem z hotelu i nie wiedziałem, gdzie iść, w którą stronę, jak dotrzeć do miasta, bo mieszkaliśmy pod Mediolanem. Nie znałem słowa w obcym języku. W ręku trzymałem kartkę z adresem, gdzie mam się kierować. Jechało auto, taksówka, zatrzymałem je. Pokazałem kierowcy kartkę, palcem wskazałem na napis, kiwałem głową. Zrozumiał i zawiózł mnie do miasta. Tam czekali na mnie ludzie i ruszyliśmy do Niemiec.
A później rozpuścił się pan w powietrzu.
Byłem daleko, więc sporo rzeczy do mnie nie dochodziło. Później dowiedziałem się, że w Polsce uznano mnie za dezertera. Przez pierwsze trzy miesiące nie dawałem znaku życia. Sprawa miała ucichnąć i dopiero po tym czasie planowałem związać się z klubem. Trenowałem sam w parku. Przestraszony, że ktoś mnie zauważy i wyda.
Dlaczego nie trafił pan do Bayernu?
W Niemczech miałem już wszystko dogadane, ale niestety, dałem się przekonać, że we Francji będzie mi lepiej. W Monaco tylko straciłem czas. Później wróciłem do Niemiec i czekałem na ofertę. Po całej akcji tamtejsze kluby miały obawy, czy dać mi kontrakt. Oczy mi się zapaliły, gdy zgłosiła się drużyna z Koeln. Przypomniały mi się lampki świąteczne. Najpierw była to Fortuna, zespół z drugiej ligi. Nie chciałem tam iść. Z oferty FC Koeln mocno się ucieszyłem.
Wybrał pan trudną drogę wyrwania się z komunistycznego systemu.
Nie miałem wtedy prawa być wolnym człowiekiem. Wiem, że może w pewnym stopniu wykorzystałem do ucieczki reprezentację. Wyjechałem do Włoch na ich koszt, choć zdecydowałem się iść własną drogą. Wiem, że wielu ludzi tym zraniłem.
Nawet po karierze starsi kibice wypominali mi tamto zdarzenie. Kilka razy nawet w małych miejscowościach w Polsce słyszałem coś w stylu: "Chłopie, jakbym cię wtedy dopadł, to bym cię rozszarpał". Byłem dla tych ludzi nadzieją polskiej kadry.
Wyzbył się pan uczucia przemytnika?
Nikomu nic nie ukradłem, nie byłem złodziejem. Myśli pan, że nie chciałem usiąść z drużyną przy stole i powiedzieć: "Panowie, odchodzę, stawiam coś dla was, bawcie się na mój koszt"?
Byłem reprezentantem Polski, w kraju niczego mi nie brakowało. Ale tak samo, jak chciałem mieć swobodę na boisku, to też i w życiu prywatnym. Moja ucieczka nie wszystkim się podobała, ale ja uciekłem od komuny, nie od Polski.
Po obaleniu komunizmu wrócił pan jednak do reprezentacji Polski.
Początkowo zawiesili mnie na pięć lat, ale gdy zmienił się ustrój, odwiedziła mnie polska delegacja. Powiedzieli, że przecież nie mają mnie za co karać, trzeba to tylko dobrze sprzedać opinii publicznej. Pokajałem się, przeprosiłem. Zastanawiałem się jednak, jak mnie przyjmie Polska, skoro ja tam spaliłem wszystkie mosty. Z drugiej strony powtarzałem sobie: każdy człowiek ma przecież prawo żyć i samemu decydować o swoim losie.
Tęskni pan za krajem?
Był taki czas, gdy myślałem, że wrócę do Polski, by podziałać coś w piłce. Na pewno chętnie bym to zrobił. Myślę, że w Polsce można zbudować wielki klub. To jednak nie mój styl, by dzwonić i mówić: "jestem".
A temat ucieczki i postrzegania w kraju nadal pana bolą?
Pamiętam mecz z Ekwadorem w Gelsenkirchen na mistrzostwach świata w 2006 roku. Byłem na stadionie. Grali hymn, a ja się popłakałem. Wróciły wspomnienia, jak to było słuchać go ze środka murawy. Zawsze mówiłem: urodziłem się Polakiem i umrę jako Polak.
rozmawiał w Kolonii Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty