Robert Lewandowski mógł się poczuć w Walencji jak hollywoodzki gwiazdor. Problem w tym, że przez większość spotkania zamiast w "Powrocie króla", oglądaliśmy go w "Cast Away: Poza światem". A i tak miał mniej kontaktów z piłką niż Tom Hanks z Wilsonem na bezludnej wyspie...
To wręcz nieprawdopodobne, że środkowy napastnik drużyny, która w pierwszej połowie posiadała piłkę przez 70 procent czasu i wymieniła blisko 300 podań, miał futbolówkę przy nodze tylko 14 razy i raptem dwukrotnie w polu karnym. Skończył występ z 32 kontaktami - najmniej spośród wszystkich grających w pełnym wymiarze czasowym zawodników Barcelony.
Mimo to wycisnął z tego maksimum. Był bohaterem, na jakiego Barcelona w tym meczu nie zasługiwała. Na pierwsze podanie w "16" czekał aż do 50. minuty, co jest niedopuszczalne w drużynie z takimi aspiracjami, ale od razu zamienił je na gola. W tej sytuacji zachował się jak król pola karnego. Był tam, gdzie być powinien po zagraniu Lamine Yamala. Wygrał walkę o pozycję z Cristhianem Mosquerą, ustał na nogach jego atak i z bliska wepchnął piłkę do siatki.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Thierry Henry dał popis! Zobacz szalony taniec trenera Francji
Nie tylko wyrównał wynik (1:1), ale tuż przed przerwą spuścił powietrze z rywali i dmuchnął w żagle swojej drużyny. Z szatni Barca wyskoczyła jak wystrzelona z procy i tuż po zmianie stron "Lewy" w perfekcyjny sposób wykorzystał rzut karny. Znów wykonał "11" inaczej niż dotychczas (więcej TUTAJ), ale to niejedyna widoczna gołym okiem zmiana u Lewandowskiego.
Miał w Walencji mnóstwo powodów do frustracji. Długimi momentami mógł się poczuć jak ciało obce w drużynie. Był bardziej osamotniony niż Jerzy Stuhr na scenie podczas monodramu "Kontrabasista". Mimo to nie wymachiwał rękami na kolegów, a do takich reakcji przyzwyczaił w poprzednim sezonie. Nie pozwolił też sobie na to, by Pepelu zniechęcił go do gry, choć kapitan Valencii trzykrotnie potraktował go bardzo ostro. Odpowiedział na to dwoma golami.
Czego oczekiwać więcej od napastnika niż dającego zwycięstwo dubletu? Nie jest to pytanie retoryczne. Wszystko zależy od tego, jakie ma się standardy. W sobotę Lewandowski był bohaterem, ale w trakcie sezonu odżyje znana z wiosny debata o jego przydatności dla drużyny.
"Lewy" jako snajper spisał się bez zarzutu - miał jedną okazję i ją wykorzystał. Nie zadrżała mu też noga przy "11". A w ubiegłym sezonie miał trudności z wykorzystywaniem sytuacji. Ale żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów.
Czy to, co wystarczyło na Valencię, powinno być w pełni satysfakcjonujące? Bez goli 35-latek ma na boisku naprawdę bardzo mało do zaproponowania drużynie. A długofalowo to kłopot Barcelony. Niezręcznie pisać o nim jako o "kłopocie" po dublecie na wagę trzech punktów, ale nie zaklinajmy rzeczywistości.
Czy w 2024 roku w Barcelonie Flicka na dłuższą metę jest miejsce dla napastnika grającego tak jak "Lewy"? Czy to jego koledzy grali tak słabo, przez co "Lewy" przez większość meczu był wyłączony, czy może to jego nawyki i przyzwyczajenia, które na tym etapie kariery są trudne do wyrugowania, są kłopotliwe dla zespołu?
To jednak tylko jeden z wielu problemów Barcelony na starcie sezonu. Sobotni mecz na Mestalla pokazał, że spotkanie o Puchar Gampera z AS Monaco (0:3) nie było tylko wypadkiem przy pracy, ale zapowiedzią tego, co czeka fanów Dumy Katalonii w pierwszych tygodniach nowego sezonu.
Barcelona miała w Walencji problem w każdym elemencie gry. Zarówno w defensywie, jak i ofensywie. Tylko fatalnym kiksom gospodarzy w jej polu karnym zawdzięczała to, że po pierwszej połowie nie przegrywała 0:3. Wtedy nawet zryw "Lewego" by nie pomógł.
Goście mieli też gigantyczne kłopoty, gdy byli w posiadaniu piłki. Nie chodziło nawet o samo budowanie akcji czy stwarzanie sytuacji strzeleckich. Mylili się nawet przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy - jakby Flick wywrócił do góry nogami sposób gry, a przecież to część kodu DNA tego klubu.
Zatrudnienie Flicka było - podobnie jak dwa lata temu wyrwanie z Bayernu Lewandowskiego - wielkim manifestem Joana Laporty. "Żyjemy! Wracamy!" - zdawał się krzyczeć tym ruchem prezydent Barcelony. A cules wiązali z przyjściem Niemca olbrzymie nadzieje. W końcu sami przekonali się w Lidze Mistrzów (2:8) o tym, że Bayern Flicka przejeżdżał się po rywalach jak walec.
Tamta maszyna była jednak konstruowana przez lata z najwyższej jakości materiałów. Obecny trener Barcelony przede wszystkim właściwie ją wyregulował - przecież od przejęcia zespołu do zdobycia potrójnej korony, nie zakontraktował ani jednego zawodnika. Tymczasem w Barcelonie, w porównaniu z Bayernem, Flick dostał do złożenia składak. Być może futurystyczny prototyp, ale jednak minie sporo czasu, nim zacznie cieszyć oko.
Wyjściowa "11" Barcy na mecz z Valencią wyglądała bardziej jak skład na pierwszy letni sparing, a nie na inaugurację sezonu. I to taką, która miała być początkiem nowej ery w klubie. Od galaktycznego Realu Madryt, z którym ma rywalizować, Barceloną dzielą w tej chwili lata świetlne. Pokonanie tego dystansu w pojeździe, który do prowadzenia dostał Flick, jest karkołomnym zadaniem. Nie zniweluje tego nawet pozyskanie Daniego Olmo, wyzdrowienie Pedriego czy powrót Gaviego.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty