Szymon Mierzyński: Za nami już osiem kolejek nowego sezonu i można pokusić się o pierwsze podsumowania. Pan chyba nie ma powodów do zadowolenia...
Mirosław Jabłoński: Gramy dość ładnie dla oka, ale za wrażenia artystyczne punktów nie ma. Trudno być zatem zadowolonym. Czasami lepiej jest grać brzydziej i skupiać się na tym, by osiągnąć dobry wynik. Skuteczność jest przecież najważniejsza.
Od dłuższego czasu można odnieść wrażenie, że Wisła nie gra na miarę swoich możliwości. Tak było w zeszłym sezonie, tak jest również teraz. Skąd to się bierze?
- W stosunku do poprzedniego sezonu w zespole zaszło wiele zmian, więc potrzeba nieco czasu, by wszystko zaczęło funkcjonować jak należy. Piłkarskie umiejętności poszczególnych zawodników są jednak dość wysokie, co skutkuje sporą ilością sytuacji strzeleckich i dość widowiskową grą. W mojej drużynie brakuje jednak zawodników, którzy po prostu walczą na boisku, a to w I lidze jest niezwykle istotne. Początek sezonu pokazał również, że kilka pozycji jest nieco słabiej obsadzonych. Dlatego uważam, że Wiśle do poziomu ekstraklasy sporo jeszcze brakuje. Mamy młody, perspektywiczny zespół i musimy pracować. Kilka lat temu, gdy także byłem trenerem w Płocku, właśnie pracą wywalczyliśmy czwarte miejsce w ekstraklasie i mieliśmy możliwość gry w Pucharze UEFA. Wszyscy są nastawieni, by wrócić do elity, ale na to potrzeba nieco czasu i spokoju.
Mówił pan o słabiej obsadzonych pozycjach. Które miał pan na myśli?
- Nie mamy nominalnego lewego obrońcy, co choćby w meczu z Wartą Poznań było bardzo widoczne. Z konieczności muszą na tej pozycji występować inni zawodnicy. Swego czasu przyjechał do nas Marcin Komorowski, zawodnik z kartą na ręku. Klub jednak nie pozyskał go ze względów finansowych.
Ma pan o to pretensje do władz Wisły?
- Pretensje to może za dużo powiedziane, ale faktem jest, że jeśli chce się walczyć o awans do ekstraklasy, trzeba najpierw zainwestować.
Deficyt jest tylko na lewej obronie?
- Brakuje nam jeszcze typowego środkowego napastnika, człowieka, który już w środku pola potrafiłby dłużej utrzymać się przy piłce. Przydałaby się też rywalizacja na pozycji bramkarza. Oprócz Roberta Gubca są wprawdzie Artur Melon i Łukasz Skowron, ale ci zawodnicy są jeszcze młodzi i nieograni. Potrzeba im czasu, by zaaklimatyzować się w pierwszym zespole i nabrać pewności siebie.
Na którym miejscu w tabeli chciałby pan zatem widzieć Wisłę na koniec rundy jesiennej?
- Musimy być jak najwyżej i grać tak, by już jesienią nie stracić szansy na awans. Jeśli uda nam się być w bezpośrednim kontakcie ze ścisłą czołówką, to pewnie nawiążemy walkę o miejsce premiowane wejściem do ekstraklasy. Jeśli natomiast będziemy tracić punkty na własne życzenie, tak jak w meczach z Odrą Opole i Wartą Poznań, możemy szybko pogrzebać swoje szanse, a wtedy pewnie pogrążymy się w marazmie.
Uchodzi pan za bardzo spokojnego trenera. Nie wydaje się panu, że akurat na piłkarzy Wisły, którzy mają problem z uzyskiwaniem wyników adekwatnych do swoich możliwości, należałoby czasem głośniej krzyknąć, by pobudzić ich do walki?
- Można oczywiście zedrzeć gardło w czasie meczu i zachowywać się impulsywnie, kierując nawet wyzwiska do piłkarzy. Ale wydaje mi się, że nie o to chodzi. Jeśli ktoś nie ma innych argumentów, to może zachowuje się w taki sposób, ale ja staram się podchodzić do moich podopiecznych z rozsądkiem i rozmawiać z nimi w sposób spokojny. Są oczywiście sytuacje, w których należy kogoś skrytykować, ale trzeba pamiętać, że drużyna jest złożona z ludzi o różnych charakterach. Do każdego trzeba podejść indywidualnie. Uważam, że problemem mojej drużyny nie jest brak chęci. Ci chłopcy są ambitni, lecz czasami nie potrafią tej ambicji w odpowiedni sposób wyzwolić. Gdzieś w ich głowach tkwią mecze, w których coś im nie wyszło i to się za nimi ciągnie. Nie pozostaje nam nic innego, jak zrobić wszystko, by tych kompleksów się wyzbyć, bo przecież przed nami kolejne spotkania i popadnięcie w dołek mogłoby tylko pogorszyć sytuację.
Czy przed sezonem zarząd klubu określił jakieś cele do zrealizowania?
- Cel określiłem ja. Jest to awans do ekstraklasy. Nie obiecuję oczywiście, że zostanie on osiągnięty, ale chcę się o niego bić, a nie zajmować miejsce w środku tabeli. Założenie jest takie, że jeśli coś nie powiedzie się w tym sezonie, to spróbujemy awansować w następnym. Nie jestem jednak typem człowieka, który cały czas coś buduje. Musi nadejść moment, gdy budowa się skończy, a wraz z nim osiągniemy cel sportowy.
Miałby pan zapewne nieco lepszy humor, gdyby nie stracone trzy punkty w wygranym na boisku meczu ze Zniczem Pruszków...
- Ta sytuacja budzi we mnie duży niesmak. PZPN zatwierdził Żarko Beladę do gry, co potwierdza choćby pieczątka na liście. Jeśli w międzyczasie wszedł przepis, na mocy którego potrzebne było jeszcze pozwolenie na pracę, to uważam, że ktoś powinien nas o tym poinformować. To nie dotyczy przecież tylko Wisły Płock. Taka sytuacja mogła przydarzyć się każdemu innemu klubowi. Tymczasem wprowadza się zmiany w przepisach, a bardzo istotne rzeczy są zapisywane małym druczkiem w dużej książce.
Pogodził się już pan z utratą tych punktów?
- Absolutnie nie. Walczymy w procedurze odwoławczej, bo czujemy się pokrzywdzeni. Walkower wprowadził niepotrzebne zamieszanie i niepewność w zespole. Poza tym stracone trzy punkty rzutują na naszą pozycję w tabeli, a od niej uzależniona jest wysokość premii dla zawodników. Trudno zatem, żeby przechodzili obok tego obojętnie. Moim zadaniem jednak jest doprowadzenie do takiej sytuacji, żeby w kolejnych spotkaniach na boisku tych wszystkich zawirowań nie było widać. Jeśli w czasie meczu piłkarze nie będą zastanawiać się, czy PZPN odda nam punkty czy nie, a skupią się wyłącznie na grze, to i wyniki będą lepsze niż ostatnio i atmosfera powinna się poprawić.