Zaczynam nowy rozdział - I część rozmowy z Raymondem Domenechem, byłym selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Francji
- Zdecydowanie skłaniam się ku wersji, którą opisałem w książce. Dziennikarze szperają gdzie mogą i wyszukują co się da. Zaczynają interesować się tematem już po zasłyszeniu skrawków informacji. Wydzwaniają wtedy do agentów i członków rodziny, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. Rzeczywistość jest taka, że wokół każdego źdźbła prawdy buduje się jakąś niepotwierdzoną historię i w ten sposób powstają nieprawdziwe opowieści. Według mnie tak właśnie było w RPA.
Jaka według pana jest największa różnica między prowadzeniem klubu i reprezentacji? Która z tych posad jest bardziej niewdzięczna?
- Przede wszystkim są to dwie zupełnie różnie profesje. Oczywiście istnieje jakaś wspólna baza w postaci pracy na boisku, ale w pierwszym przypadku mamy do czynienia z codzienną robotą. Spotykamy się dzień w dzień z wszystkimi piłkarzami, bez przerwy obserwujemy ich rozwój. Natomiast gdy jest się selekcjonerem to raz na miesiąc, a często nawet rzadziej mamy dziesięć wspólnych dni, kiedy zanurzamy się totalnie w siebie nawzajem. Rozmawiamy, biegamy, jemy, śpimy - wszystko robimy razem. To oczywiście często tworzy napięcia, bo w ograniczonym czasie mamy pewne cele do osiągnięcia. Tutaj terminy nadchodzą dużo szybciej, bo nawet jeżeli jest tylko jeden mecz w miesiącu, to dosyć szybko jasnym musi być kogo na co stać.
Z lektury pana książki wynika, że dużym problemem w kadrze było ego poszczególnych piłkarzy. Czy spotkał się pan w pracy klubowej lub wcześniej jako piłkarz z podobnymi trudnościami wynikającymi z osobowości gwiazd? Czy jest to specyfika grupy, którą akurat pan prowadził, czy w tym wypadku można już raczej mówić o chorobie współczesnego futbolu?
- Według mnie przerośnięte ego to cecha czy też zespół cech charakterystycznych dla sportowców z górnej półki. Różnica zasadnicza polega na tym, że albo są takimi jednostkami, które potrafią wykorzystać to swoje ego dla dobra całej grupy, zespołu, albo powinni zająć się raczej tenisem albo golfem (śmiech).
Czyli Zinedine Zidane, który według pana wspomnień nie jest wcale osobą łatwą w kontaktach i współżyciu w grupie, zalicza się jednak do tej pierwszej grupy?
- Tak. Zdecydowanie należy on do piłkarzy, którzy mają mega ego, ale posiada też w sobie na tyle wystarczające pokłady inteligencji emocjonalnej, że zdaje sobie sprawę z tego, iż potrzebuje reszty grupy, żeby odnieść sukces. To jest ta zasadnicza różnica.
W 2006 roku Francja nie należała do głównych kandydatów do medali MŚ. W drodze do wielkiego finału odprawiała jednak bez większych emocji i problemów kolejnych faworytów imprezy. Jak do tego doszło? Co wyróżniało tamten zespół na tle konkurencji?
- W pewien sposób stawiałem wtedy na szali życie tych piłkarzy. Powiedziałem, że cokolwiek chcą mi powiedzieć mogą to zrobić, ale ja spotykam się z nimi 9 lipca w wielkim finale. Różnica polegała na tym, że w 2006 roku patrząc na piłkarzy i ich potencjał byłem przekonany, że jesteśmy w stanie dojść razem do końca. Później sytuacja się zmieniła. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli piłkarze nie podjęliby zobowiązania sami z siebie, że dadzą radę i, że trzeba by było żebym ja ich niósł czy pchał, to nie miałoby to sensu. W związku z tym zmieniłem swoją postawę, po to, żeby dać im pole do popisu, by sami zdecydowali co chcą osiągnąć. Czuję wewnętrznie, że za każdym razem w tych akurat sytuacjach miałem wyjątkowo jasny umysł w kontekście tego co miałem zrobić.
Taka deklaracja jak w 2006 roku na kolejnych imprezach według pana i tak nic by nie dała?
- Zgadza się. Jestem co do tego pewien. Myślę, że wtedy efekt mógłby być wręcz odwrotny.
***
Już w poniedziałek znajdziecie na łamach naszego serwisu drugą część rozmowy z byłym selekcjonerem reprezentacji Francji. Dowiecie się z niej między innymi co Raymond Domenech wie o polskiej piłce. Polecamy lekturę!