Artur Wiśniewski: Klasyk pełen rozczarowań

Albert Einstein, zapytany niegdyś czy boi się wojny, odpowiedział: - Nie wiem, jakiej broni użyje ludzkość podczas III wojny światowej. Wiem natomiast, że w następnym konflikcie w grę wchodzić będą kamienie i patyki. Parafrazując jego słowa, można stwierdzić, że ciężko jest sobie wyobrazić, do jakiej eskalacji nienawiści może dojść między kibicami stołecznej Legii a ITI. Jest natomiast niemal pewne, że jeśli obie zwaśnione strony nie dogadają się, wkrótce może nie być już nawet czego zbierać.

W pierwszej kolejności muszą jednak zrozumieć, że obrażanie się na siebie i ostentacyjne eksponowanie swojej niechęci nie wychodzi nikomu na dobre. Jak w każdym konflikcie, ktoś musi ustąpić i nie mam najmniejszych wątpliwości, że rola ta powinna przypaść kibicom. W przeciwnym razie nigdy na Łazienkowskiej nie usłyszymy chóralnego dopingu, nie wspominając o niebanalnej oprawie, której sympatycy warszawskiego zespołu byli swego czasu mistrzami.

Kultura dopingowania na Legii jest bardzo niska. W swoim życiu zwiedziłem już sporo stadionów - w Kielcach, Łodzi, Łęcznej, Bełchatowie i w wielu innych miejscach. Nigdzie nie spotkałem się z takim złem, jakie wypływało z "Żylety", na którą wyjątkowo jako szary kibic pofatygowałem się w minioną niedzielę na, wydawałoby się, ligowy klasyk - mecz Legii z Wisłą Kraków. Rezygnując z wygodnego darmowego miejsca w loży prasowej, chciałem zobaczyć, jak to w istocie wygląda od środka, nie żałując 30 złotych wydanych na bilet i 20 zł na kartę kibica. Stadion Legii opuszczałem zażenowany. Na szczęście nie mam jeszcze dzieci, dzięki czemu nie muszę tłumaczyć im, dlaczego nie zabiorę ich na mecze Wojskowych.

Wodzireje zasiadający na gnieździe prześcigali się w swoich pomysłach, zarzucając coraz to nowe anty-Walterowskie przyśpiewki. "ITI - spier..." czy "Walter! Co? Mordo ty moja!" - to tylko niektóre z nich. Zasiadający na "Żylecie" kibice tylko im wtórowali, psując atmosferę piłkarskiego święta. Odstępstwem od wyzwisk kierowanych do właściciela ITI były obelgi wymierzone w stronę sympatyków Wisły, zajmujących miejsca w sektorze na łuku przeznaczonym dla kibiców gości. Oberwało się też PZPN (a jakże), choć to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, czy Maciejowi Szczęsnemu - kolejnej personie skonfliktowanej z warszawskimi kibicami. Słowem, mecz Legii z Wisłą był jedną wielką wojną stołecznych sympatyków ze wszystkimi wokoło; wojną, w której nie ma zwycięzców, są jedynie sami przegrani.

Wina za stan rzeczy nie leży jednak tylko i wyłącznie po stronie kibiców. Włodarze klubu dolewają oliwy do ognia, narzucając horrendalne ceny biletów. Zdaniem fanów Legii, dość pochopnie klub linczuje ich także zakazami stadionowymi. Cała afera kończy się tym, że władze Wojskowych dostają tortem w twarz, a na trybunach obrażeni kibice wyrażają swój sprzeciw w każdy możliwy sposób, przynosząc jednocześnie wstyd swojemu klubowi.

Nikt w tym amoku nie zadaje sobie jednak elementarnego pytania: do czego to wszystko prowadzi? W moim odczuciu to droga donikąd. A Legia to przecież historia i wartość sama w sobie, najbardziej chyba rozpoznawalna polska marka w piłkarskiej Europie. Obserwując to, co dzieje się obecnie, trudno nie odnieść wrażenia, że za wszelką cenę piękną historię chce się obrócić wniwecz, że następuje schyłek pewnej legendy - ikony naszej piłki klubowej. Niebawem ma ruszyć budowa nowego stadionu. Aż strach pomyśleć, że poza meczami reprezentacyjnymi, ten piękny obiekt będzie świecić pustkami. I to tylko dlatego, że brakuje dobrej woli, by wreszcie pójść po rozum do głowy i chociażby spróbować odbudować to, czym kiedyś nie tylko Warszawa, ale cała Polska mogła się szczycić.

Źródło artykułu: