Anna Woźniak: Jak się zaczęła twoja historia z piłką nożną?
Krystian Kanarski: Pochodzę z Ostrowca, tutaj kiedyś mieszkałem i mieszkam obecnie. Każdy stąd albo grał w piłkę, albo uprawiał boks. Inna sprawa, że kiedyś inaczej to wszystko wyglądało. Często bywałem na stadionie. To był dla nas wielki plac zabaw. Kiedyś nie było czegoś takiego, że obowiązuje zakaz wstępu. Na obiekcie KSZO mieliśmy nawet specjalnie przygotowane miejsce do robienia ognisk. Ganialiśmy się w sumie po całym KSZO. Nie ma dachu na tym obiekcie, na którym by mnie nie było (śmiech). KSZO to był nasz jeden wielki wspaniały plac zabaw.
Zawsze to była piłka nożna?
- W zasadzie nie. Jak byłem mały to chodziłem na pływanie, ale to za sprawą rodziców, chyba dla mojego zdrowia i ogólnego rozwoju. Chodziłem chyba półtora roku na waterpolo i dzięki temu bardzo dobrze nauczyłem się pływać. Chodziłem na boks, ale nie wyczynowo tylko jako kibic. Pamiętam, że te mecze były zawsze w niedzielę. Wciągnęło mnie to, pamiętam do tej pory walki, wielu bokserów, a z tej ostatniej drużyny to chyba całą jeśli chodzi o nazwiska. Nawet z Tomkiem Żelazowskim ostatnio o tym rozmawialiśmy i właśnie wspominaliśmy Pasowicza, Miełandowicza, Jakubczyka, Miałkowskiego i wielu innych. Teraz znowu boks zaczyna działać w Ostrowcu i życzę Łukaszowi Dybcowi, żeby to co sobie założył – ten plan odbudowy boksu w mieście się udał.
Komu zawdzięczasz najwięcej jako piłkarz?
- Wiadomo, że tych trenerów przewinęło się wielu. Taką sympatyczną osobą jaką spotkałem w życiu i to był taki swój kochany trener to był Czesiu Palik. Czasami zbluzgał mnie strasznie, ale sentyment do tego człowieka mam. Zadzwoni nawet teraz, zapyta jak tam chowa się dziecko, jak się czuje żona. Mimo, że już go parę lat nie ma w Ostrowcu to widać, że zapuścił tutaj korzenie, ma kontakt z tymi zawodnikami z którymi pracował i to zawsze jest miłe.
A twój pierwszy trener?
- Moim pierwszym trenerem był pan Gałka i co tu dużo mówić, ale bez niego moja przygoda z piłką by się nie zaczęła. Czasami jak nie chciało mi się iść na trening to przychodził i wyciągał mnie z domu. To taki facet, który od małego się ze mną nie… patyczkował. Z juniorów też miło wspominam trenera Dryjasa. To taki wesoły człowieczek, który w momencie problemów zdrowotnych trenera Gałki zastąpił go, bo nikt nie chciał się nami zająć. Mieliśmy wtedy fajną ekipę, graliśmy w lidze młodzieżowej, ale w sumie nie wielu nas zostało nadal grających z tamtego składu, chociaż są to nazwiska: Kamil Kosowski, Mariusz Jop, Tomasz Siczek - oni wszyscy grali właśnie w tej drużynie.
Pamiętasz pierwszy kontakt z piłką seniorską?
- Dostałem stypendium i zacząłem trenować z pierwszą drużyną jeszcze za czasów trenera Witalija Kwarczanego. A już takie poważniejsze występy w drużynie seniorów zaliczyłem za trenera Batugowskiego, kiedy to drużyna KSZO walczyła o awans do drugiej ligi. Takimi żelaznymi młodzieżowcami byli wtedy w tej drużynie Rafał Lasocki, Marcin Wróbel, Paweł Cieślikowski. A ja wchodziłem od czasu do czasu jako ich zmiennik. Nie było tego może aż tak wiele, ale ileś tych występów odnotowałem. I jestem z tego dumny, że miałem jakiś swój udział w tym historycznym awansie. W ataku grał wtedy Tomek Żelazowski, Dariusz Brytan, Wołodia Gaszczyn - było się od kogo uczyć. Wtedy z Błękitnych Kielce przyszedł Sławek Adamus, Marek Graba, Jarek Mosiołek, Alfred Gaweł, plus tacy zawodnicy jak Grzesiek Sudół, Jarek Pacoń. Zrobiła się ciekawa ekipa.
Już jako młody zawodnik sporo osiągnąłeś.
- Jako młody człowiek, grając w piłkę mogłem osiągnąć coś więcej, ale wtedy KSZO było bogatym klubem i trzeba sobie to jasno powiedzieć, że nie dbało się o wychowanków. Również trenerzy, którzy wtedy byli w juniorach nie dbali oto, żeby pomóc młodym zawodnikom, żeby wypromować swoich podopiecznych. Jeśli chodzi o takie sprawy, klub był daleko w lesie. Teraz ta kwestia wygląda całkiem inaczej. Kiedyś KSZO miał dużo pieniędzy, a nie podsiadał drużyny rezerw. Ja sam nie pałętał bym się po Ożarowie, choć wtedy była tam mocna trzecia liga. Trenerem był Jacek Zieliński, potem pan Wiater, ale się tułałem, musiałem dojeżdżać, do Ożarowa czy Błękitnych Kielce, bo tutaj nie było dla mnie miejsca.
Myślisz, że jakby były rezerwy byłoby inaczej?
- Gdyby była druga drużyna - wiadomo - nikt nikomu tego nie życzy, ale są kartki, są kontuzje i byłaby okazja, żeby się pokazać trenerom w drugiej lidze. Może wtedy moje losy inaczej by się potoczyły. Dzisiaj jest inaczej. Jest druga drużyna, jest przede wszystkim klub MKS KSZO Junior, który moim zdaniem fantastycznie prowadzi pan Binensztok, który ostatnio został wybrany na kolejną kadencję i na chwile obecną nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł go tam zastąpić. Jak się ostatnio dowiedzieliśmy z chłopakami z seniorów – ten klub zarabia na siebie! Oni mają pieniądze na wszystko. Na wyjazdy, na zgrupowania, na turnieje. To jest coś fantastycznego.
Wspomniałeś klub MKS KSZO Junior. Tam też są fachowcy, pod których skrzydłami młodzi zawodnicy doskonale się rozwijają.
- Dokładnie tak. Nie wolno zapominać również o pracy Waldemara Domagały, bo klub jest zarządzany przez pana Binensztoka, ale nie ma się co oszukiwać, że gdyby tam nie było trenera Domagały, to ten klub na pewno by tak nie funkcjonował. Jest on wzorowym trenerem jeśli chodzi o pracę z młodzieżą. On się do tego po prostu urodził.
Myślę, że od dobrego trenera... zależy wszystko.
Sam również czynisz kroki w kierunku zdobycia fachu trenera?
- Mam ukończony kurs instruktorski, a obecnie razem z Tomkiem Żelazowskim uczęszczamy na kurs trenera II klasy. Wiąże z tym zawodem jakieś nadzieje, ponieważ jestem w tym temacie od małego, robię to co lubię i zobaczymy jak się to wszystko potoczy, ale robię kurs za kursem i zobaczymy co z tego wyniknie.
Jak układa się współpraca z trenerem Wojno?
- Przyszedł do klubu trener i osobiście mogę tylko żałować, że mając obecnie 31 lat nie spotkałem go wcześniej, gdy miałem tych lat 21, ponieważ jest fachowcem i niesamowitym taktykiem. Tacy zawodnicy jak Michał Stachurski, Tomek Persona, Damian Nogaj - otrzymali duży dar od losu, że do KSZO przyszedł trener Wojno.
Czy Star Starachowice/KSZO II był takim zaczątkiem drużyny rezerw?
- Swego czasu klubem satelickim był Star Starachowice/KSZO II. W sumie byłem zadowolony, że w nim występowałem, bo trenerem wtedy był Krzysztof Tochel, który jeździł na mecze, obserwował wszystkich zawodników, chodź wydaje mi się, że na dłuższą metę, takie powiązanie nie miało racji bytu. Ta współpraca skończyła się akurat z powodu zmiany przepisów. Później grałem w KSZO, ale po nastaniu ery pana Stasiaka, który nie widział mnie w swoim zespole skorzystałem z propozycji wyjazd do Stalowej Woli, gdzie wtedy przyszedł trener Adamus, z którym wcześniej grałem razem na boisku.
Nie zostałeś w Stalowej Woli jednak długo.
- Po półrocznej grze trener w sumie chciał, żebym tam został na dłużej, ale środowisko stalowowolskie jest bardzo ciężkie, a piłkarz pochodzący z Ostrowca miał dodatkowo utrudnione zadanie.
Później była przygoda z HEKO Czermno.
- Po Stalowej Woli trafiłem do HEKO, gdzie zrobiliśmy nieoczekiwany awans do II ligi. Mieliśmy dobrą drużynę wtedy - bez gwiazd ale wyrównaną kadrowo. Myślę, że wszyscy którzy po spadku odeszli z HEKO teraz też grają w dobrych klubach. Była tam płynność finansowa, co też jest dla piłkarza ważne. Zrobiliśmy awans, ale była to maleńka miejscowość i na dłuższą metę nie było sensu tworzyć tam wtedy poważnej piłki, bo po prostu prezesowi nikt tam nie pomagał - był sam. Trzeba przyznać, że prezes HEKO do końca dawał nam pieniądze za naszą pracę, nie obrażał się tylko do końca wypłacał nam pensje. To honorowy człowiek i na pewno jak się z nim spotkam to uścisnę mu dłoń.
Była tam specyficzna atmosfera jeśli chodzi o piłkę i całą otoczkę.
- Rzeczywiście była tam specyficzna, wręcz rodzinna atmosfera. Na mecze były zapraszane wszystkie żony piłkarzy z dziećmi. Był przygotowany mały poczęstunek, taki typowy wiejski klimat ale bardzo fajny, który udzielił się wszystkim grającym wtedy piłkarzom. Trzeba przyznać, że ja byłem z Ostrowca, ale chłopaki z Warszawy czy Łodzi również tę atmosferę czuli. To dla nas tak jakby takie małe wczasy.
Czyli miło wspominasz ten czas?
- Oczywiście. Była na przykład taka frajda, że mieliśmy saunę i jak wokół stadionu napadał śnieg po kolana to od razu z tej sauny w śnieg na golasa (śmiech). Ludzie za taka agroturystykę płacą słone pieniądze, a my mieliśmy to za darmo i jeszcze nam za to płacono.
Z dwoma kolegami z HEKO grasz teraz w KSZO.
- W HEKO grałem z Radkiem Kardasem i Łukaszem Matuszczykiem, co z pewnością daje efekty na boisku, bo rozumiemy się z chłopakami bardzo dobrze. To była fajna drużyna, młody trener – Dec, który też mi podał rękę w życiu za co bardzo mu dziękuję. Niedawno został on trenerem Concordii. Było fajnie. Były pieniądze, była atmosfera do tego, że zrobiliśmy tam sukces z czego do dzisiaj bardzo się cieszę.
Z HEKO Czermno zanotowałeś awans, ale zaznałeś też goryczy spadku z II ligi.
- Z Heko spadliśmy z drugiej ligi, ale parę osób dostrzegło moje strzelone bramki. Miałem kilka propozycji. Praktycznie byłem już dogadany z Ruchem Chorzów, prowadziłem już rozmowy kontraktowe, ale prezesi - nie wiem dlaczego - jednak się nie dogadali. Miałem jeszcze przez rok ważny kontrakt w Czermnie, ale nie chciałem dłużej występować w Heko.
I kolejny raz zawitałeś do Ostrowca.
- Prezes zgodził się wtedy na mój transfer do Ostrowca, gdyż rozmawiałem z nim, że chciałbym być bliżej domu mając już dość dojazdów. Trochę szkoda, że nie wyszedł transfer do Ruchu, gdyż oni awansowali wtedy do pierwszej ligi i wcale nie było powiedziane, że stałbym tam na straconej pozycji. Uważam, że wręcz odwrotnie, bo miałem wtedy dobrą passę.
Jesteś piłkarzem, ale również zapalonym kibicem.
- Jeździłem na mecze, kibicowałem. Pamiętam byłem na takim meczu w Bucovii Bukowa, gdzie myślałem, że stamtąd nie wrócę. Było tam dosyć ostro. Ja pojechałem tam z piłkarzami, którzy zabrali mnie na ten mecz, ale muszę przyznać, że do dzisiaj pamiętam tamten wyjazd. Autokar, którym jechali piłkarze miał jeszcze kilka szyb w drodze powrotnej, ale ten, którym podróżowali kibice, nie miał chyba ani jednej. Jeździłem również z chłopakami na mecze do Tarnobrzega. Tam się zaczęło kibicowanie z Lechem Poznań. Ja pojechałem chyba dopiero na drugi czy trzeci wyjazd do Lecha, ale podczas pierwszego wyjazdu, kibice Lecha mieli z kolegów duży ubaw, bo wszyscy od nas mieli szaliki wykonane z wełny. Ale wzięli wtedy adresy i za jakiś czas oni wykonywali te szale. Była to duża inicjatywa zwłaszcza chłopaków z osiedla Hutniczego i Słonecznego, którzy jeździli wtedy na wyjazdy. Myślę, że dzięki takim kontaktom, chłopaki z Ostrowca rozwijają się kibicowsko i chwała im za to.
Miło się wspomina chłopaków z którymi się grało, a którzy teraz występują w najwyższej klasie rozgrywkowej. Poszedł z Ostrowca taki mały zaciąg do gdańskiej Lechii, bo jest tam Łukasz Trałka, Paweł Kapsa, Maciek Rogalski, Tomek Midzierski. To są chłopcy, którzy grali w Ostrowcu i którym także w jakiś sposób kibicuję. Jeśli chodzi o klub, to jestem Ostrowiakiem, więc kibicuje Lechowi Poznań.
Kibice pomagają w grze?
- Oczywiście, że tak. Mamy nadzieję, że będą za nami jeździć również na wyjazdy, przychodzić na wszystkie mecze, bo to bardzo pomaga. Nawet jak jest ich dwudziestu czy trzydziestu. Wiemy, że ktoś nas ogląda, nie wolno dać plamy. Wiadomo, że różnie to jest i nie da się wygrać wszystkich meczy, ale staramy się by kibice byli zadowoleni, gdy oglądają nas w meczach wyjazdowych.
Pamiętasz swoje pierwsze buty?
- Jako dziecku, moja mama kupowała mi korko-trampki, które my nazywaliśmy gumostrzałami, korokostrzałami. W nich właśnie trenowaliśmy i graliśmy i byliśmy z tego szczęśliwi. Czasami dostawaliśmy też sprzęt z klubu. Powoli wtedy już przychodziła moda i otwierał się rynek również na sprzęt sportowy. Pamiętam jeszcze takie czasy, że jak padał deszcz, to piłka ważyła dobrych parę kilogramów. Kiedyś dostałem taka piłką w głowę i skończyło się wstrząśnieniem mózgu, a mój kolega - Włodek Pronobis - nie miał siły jej wykopać z pola karnego. Pierwsze prawdziwe korki kupił mi ojciec. Pamiętam - to były "hummele", zakupione bodajże w jednym z pierwszych sklepów sportowych w Ostrowcu na ulicy Okólnej. Grałem wtedy w juniorach młodszych i miałem wtedy jedne z najładniejszych butów nie tylko w drużynie, ale chyba w całym klubie, łącznie z seniorami (śmiech). Byłem przeszczęśliwy, że ojciec kupił mi takie buty.
Ile takich par butów zużywa się w sezonie?
- W sezonie trzeba kupić minimum dwie pary butów. Jak się rozwalą to czasami trzy, czy cztery. Jedne są bardziej szczęśliwe, drugie mniej. Każdy ma na ten temat jakieś swoje bziki, ale coś w tym jest, bo niektóre jak już się przykleją, to nawet jak mają dwie dziury, to się gra w nich do końca.
Masz jakieś swoje tzw. zaklinacze przed meczem?
- Przed meczem nie mam swoich "zaklinaczy", ale to fakt, że jak sobie człowiek coś upodoba, to ciągnie w tym kierunku. W pamięci utkwił mi Tomek Dymanowski za czasów kiedy jeszcze bronił w pierwszym składzie. Mało kto to widział, jak stukilogramowy, groźnie wyglądający chłop, całuje rękawice palec po palcu. Myśmy płakali ze śmiechu, a on jakby któregoś z nas wtedy dopadł, to by wycisnął jak cytrynę (śmiech). Niektórzy bramkarze, z którymi grałem, nie pozwalali na przykład przymierzać swoich rękawic przed meczem. Podobnie numer "1" przyklejony do najlepszego bramkarza.
A Twoja "7" na koszulce jest szczęśliwa?
- Osobiście gram z "7" i uważam tą cyfrę za najszczęśliwszą w życiu. Dopóki ja będę w KSZO, na pewno nikt inny z tym numerem nie zagra.
Czasem po meczu można dojrzeć na twoim ramieniu tatuaż. Czyżbyś złapał bakcyla?
- Tatuaży jest sporo - kilka podochodziło. Można powiedzieć, że złapałem jakby bakcyla. Mam dobrego kolegę, który pracuje w profesjonalnym studio tatuażu w Edynburgu. Zawsze gdy przyjeżdża do swojej rodziny na święta, odwiedzam go. Teraz też mam już umówioną wizytę, gdyż ten tatuaż, który mam na ręce, jest niedokończony - ciągle się rozwija i jeszcze trochę do jego ukończenia zostało.
Żonie i córeczce podobają się te "rysunki"?
- Żona już trochę kręci nosem, ale wiadomo, że cały się nie wytatuuje. Córeczce tatuaże się podobają. Lubi je oglądać, dotykać, szczypiąc przy tym.
Nie tylko strzelasz bramki, ale także często zaliczasz asysty.
- Zawsze byłem zawodnikiem, który nie strzelał Bóg wie ilu bramek. Raczej częściej dogrywałem piłki. Strzelam bramki, ale nie jestem typowym snajperem czyhającym na strzał po podaniu od kolegi. Staram się pomagać chłopakom i w pomocy i w obronie. Faktem jest, że kilku klarownych sytuacji w tej rundzie nie wykorzystałem. Strzeliłem pięć bramek, ale żadnej głową, co jest moim dużym atutem. Gdybym dołożył jeszcze kilka główek, byłoby ich więcej. Ale cieszę się, że jestem tutaj potrzebny, pomagam drużynie i póki co wszystko co robię jest na plus.
Często na boisku jesteś osobą, która mobilizuje zespół.
- Ktoś musi być w drużynie, żeby krzyknąć na chłopaków gdy jest taka potrzeba. Kiedyś krzyczano na mnie, dziś to ja pokrzykuję na innych. Z tego powodu, nikt jeszcze się w drużynie na mnie nie obraził. Trochę mam rozdartą gębę i czasami jak nie idzie to w szatni też potrafię "zmobilizować" chłopaków. Ale to jest tylko mecz, później klepiemy się po plecach, wracamy do normalnego życia i nikt mi nie ma tego za złe. Muszę przyznać, że z młodymi zawodnikami mam bardzo dobry kontakt. Jest tu grupa wspaniałych, młodych ludzi, którym życzę jak najlepiej. Myślę, że tacy zawodnicy jak Adrian Frańczak, Michał Stachurski, Tomasz Persona, będą kiedyś grali w lidze. No i przede wszystkim Rębuś, który ma niesamowite papiery na granie. Jeśli tym ludziom ktoś pomoże i spotkają więcej takich ludzi jak trener Wojno na swojej drodze, to zagrają w najwyższej lidze.
Opaska kapitana do czegoś zobowiązuje.
- Miło mi, że jestem stąd i mogę nosić opaskę kapitana. Kiedyś nie myślałem, że będę grał w KSZO, a tym bardziej nosił opaskę kapitana. Życzę wszystkim młodym chłopcom, którzy mają marzenia i swoje ukochane kluby, żeby w nich grali i udało im się zostać jej kapitanem.
Nie wykonujesz już rzutów karnych?
- Wybór egzekutora rzutu karnego następuje przed każdym meczem. Człowiek zazwyczaj strzela dopóki się nie pomyli, ja się pomyliłem i z "jedenastek" się już wyleczyłem. Na tę chwilę karnych nie strzelam, ale jakbym się zaparł to bym uderzył. Teraz karne strzela Łukasz Matuszczyk. Ma dobrze ułożoną lewą nogę. W meczu z Jeziorakiem sędzia gwizdnął pierwszego karnego chyba od półtora roku, Łukasz podszedł i skutecznie uderzył.
Od czego zależy ta skuteczność w karnych?
- Karny karnemu nierówny. Zależy jaki to jest mecz, która to jest minuta. Ja karnego nie strzeliłem około 55. minuty z Zagłębiem Sosnowiec przy stanie 0:2, potem zdobyłem dwa gole, ale taka jest piłka. Czasem ustawi się piłkę na 11 metrze i się nie strzeli, a czasem w trudniejszych sytuacjach się trafia. W tym meczu wykonana była kołyska dla mojej córeczki przy bramce na 1:2, ale musiała być bardzo szybka, pojedyncza, mało zauważalna ale była, z czego bardzo się cieszę i nigdy jej nie zapomnę. Czas nas naglił i szybko trzeba było ustawić piłkę na środku boiska.
Poważniejsze kontuzje raczej Cię omijały?
- No jakoś miałem szczęście i poważniejsze kontuzje mnie omijały. Miałem kiedyś złamany nos, ale to wynika z ferworu walki. Po meczu w Aleksandrowie Łódzkim ruszały mi się dwa lub trzy zęby, dostałem też kopniaka w twarz. Jeden z tych zębów obumarł i dopiero jak się skończy liga będę coś z tym robił. Trzeba będzie im nadać odpowiedni koloryt.(śmiech) Ręka po tamtym meczu w zasadzie też jest do zrobienia, bo jest zwichnięta kość i znajomy lekarz namawia mnie, żeby w przerwie zimowej poddać się zabiegowi. Niby jest to najlepszy czas, żeby coś z tym zrobić, choć z drugiej strony też ważny okres przygotowawczy, wiec trzeba się nad tym zastanowić i podjąć jakąś decyzję. Czasem tak bywa i jest to wkalkulowane w ten zawód, ale poważniejszej kontuzji nie miałem dzięki Bogu i mam nadzieję, że mnie to ominie.
Bezapelacyjnie Krystian Kanarski to na boisku walczak.
- Piłka nożna obecnie poszła w takim kierunku, że nie ma co być miękkim i trzeba się dostosować do panujących zasad. Zawodnicy mniej walczący za kilka lat w piłce nożnej nie będą mieli czego szukać.
Jak układa Ci się współpraca z Kelim?
- Bardzo dobrze nam się współpracuje. To jest taki trochę inny Murzynek - oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu - niż ci, z którymi miałem do tej pory do czynienia. To bardzo sympatyczny chłopak, który parę lat temu przyjechał do naszego kraju i różni go od nas tylko to, że ma inny kolor skóry. Jest jak już powiedziałem, sympatyczny, fajny, można go prosić o pomoc i nigdy nie odmówi.
Rodzina piłkarska w drużynie się powiększyła. Masz jakieś rady dla Adriana Frańczaka, któremu urodził się syn?
- Rad dla młodego taty jest bardzo dużo. Na razie noce przesypia, więc wszystko przed nim. Co byśmy nie powiedzieli, każdy musi to przejść na własnej skórze. Powiem, że trochę nas mały Frańczak przetrzymał, ale teraz wszystko jest w porządku i to jest najważniejsze.
Twoja ksywka pochodzi tylko od nazwiska?
- Na mojego tatę też mówili Kanar - od nazwiska to się wzięło. Jak ja kiedyś będę miał syna to z chwilą urodzin ksywka zostanie mu przyklejona.
Kto w zespole ma tych ksywek najwięcej?
- Najwięcej ksywek w zespole ma Łukasz Matuszczyk i jak mówi Rafał Kwapisz, jak wyjedzie z Ostrowca to będzie miał ich chyba ze 300. Co parę dni przykleja mu się nowa i nawet ostatnio trener niechcący kolejną mu dorzucił.
Wygląda na to, że wesoło macie w drużynie.
- Żarty w zespole są codziennie, na każdym kroku. Szatnia jest takim małym polem minowym, więc zawsze trzeba uważać co ci na głowę spadnie. Ostatnio największe żarty trzymają się Dziewula. "Uprzykrza" życie Brasilowi jak tylko może. Ostatnio Dziewul schował mu kurtkę, a Brasil szukał tylko samych kluczyków, bo myślał, że przyszedł bez kurtki. Wyrzucił i przeszukał wszystkie brudne ciuchy u kierownika drużyny, które były już spakowane do prania. Tak jest codziennie i mamy wesoło. Dziewul jest bardzo sympatycznym człowiekiem i dobrze się stało w moim życiu, że trafił do KSZO i miałem okazję go poznać. Mamy też niezły ubaw z Tomka Persony, bo to bardzo wesoły chłopak.
Dziewula w zasadzie sprowadził do KSZO Tomek Dymanowski i dlatego też nazywamy go "Menager Dziewula". Nawet jak wychodzimy na jakiś ważny mecz to Dymek podchodzi do Dziewula i mówi: Pamiętaj żebyś nie zawiódł menagera (śmiech). Trzeba powiedzieć, że Marcin to jest kawał piłkarza. W meczu z Otwockiem Kieli zdobył cztery bramki ale praca jaką wykonał właśnie Marcin była ogromna. Miał masę odbiorów, przechwytów piłek i jeszcze czasem rozgrywa. Ma wielkie serducho do gry w piłkę i życzę wszystkim, aby mieli taki charakter, bo on jest stworzony do gry w piłkę nożną. Jest to facet od czarnej roboty i to takie małe płuca drużyny.
Piłkarze, którzy w swojej karierze mieli występy w HEKO często wspominają, że tam zaczęli wędkować. Z tobą też tak było?
- Jest w Czermnie taki staw z rybami, w którym wędkowaliśmy. Prezes nigdy nie zwracał nam uwagi, że mu łapaliśmy ryby. Wiadomo, prywatny stawik, zarzuciło się wędkę i zaraz branie, zaraz jakieś smażonko. Jak człowiek zostawał tam po południu to trzeba było coś robić. Spało nas 12- 14 w takim domku przygotowanym dla piłkarzy i nawet ci, którzy nigdy tego nie robili, łapali bakcyla do wędki i robią to do dzisiaj. Ja osobiście łowiłem ryby jeszcze wcześniej, zanim trafiłem do Czermna, bo pochodzę spod huty i tutaj wszyscy grali w piłkę i łowili ryby.
Twoim największym kibicem jest bezapelacyjnie żona?
- Cała rodzina chodzi na mecze i mnie dopinguje, ale moimi największymi kibicami są rodzice i żona. Mirella. Odkąd pamiętam, jeśli tylko może być na stadionie to wspiera mnie w każdym meczu. Teraz jest jeszcze jeden mój wierny kibic – córeczka Lilianna, która też czasem bywa na meczach. Żona sama potwierdza, że jakby mogła to jeździłaby nawet na wyjazdy. Każdą z dotąd zdobytych bramek dedykowałem mojej żonie i nadal będę to robił. Każda następna, która padnie na pewno będzie dla niej.
Poznaliście się na meczu?
- Żonę poznałem w zasadzie dzięki koleżance, którą Mirelka odwiedzała u mnie w bloku. Często ją widziałem, podobała mi się jako dziewczyna i któregoś dnia zagadałem ją w kawiarence, choć znaliśmy się wcześniej, bo mówiliśmy sobie "cześć". Wtedy nastąpił taki przełom. Spotkaliśmy się parę razy. Na trzecim bodajże spotkaniu wybraliśmy się do Ożarowa do moich kolegów – Jakuba i Bartka Smolaków – i mieliśmy dosyć poważny wypadek samochodowy, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Tak to trwa do dzisiaj. Wzięliśmy ślub w 2005 roku, córka nam się urodziła w 2007 i jest ogólnie wesoło i szczęśliwie.