Bełchatowianie po dramatycznym spotkaniu zremisowali z zespołem Ryszarda Tarasiewicza 2:2, tracąc już nawet matematyczne szanse na utrzymanie w T-Mobile Ekstraklasie. Brunatni zupełnie przespali pierwszą część spotkania, na co zwrócił im uwagę szkoleniowiec PGE GKS-u. - Generalnie miałem mnóstwo pretensji do zawodników o pierwszą połowę. Uznałem w szatni, że ten obraz, który było widać na boisku, zupełnie mi nie odpowiadał. Nie widziałem w pierwszej połowie drużyny, która grałaby o życie, była zdeterminowana, by jak tonący chwytać się brzytwy. Tego na pewno nie było - zaznaczył Kamil Kiereś.
[ad=rectangle]
Gospodarze wtorkowego spotkania szybko odstąpili od realizacji przedmeczowych założeń, co skończyło się stratą bramki już po dwudziestu minutach gry. - Naszym zadaniem było przede wszystkim grać dołem i rozgrywać piłkę krótkimi podaniami, dlatego w środku obok Patryka Rachwała zagrał Kamil Poźniak. Początek pod tym względem był jeszcze dobry, ale potem między 15. a 25. minutą zespół wszedł w fazę wybijania piłki z piątki, w sytuacji kiedy nie mieliśmy szansy wygrywać walki w powietrzu na połowie Korony. W konsekwencji, z braku realizacji taktyki, straciliśmy bramkę na własne życzenie - wyjaśnił opiekun bełchatowian.
Odprawa w przerwie wystarczyła jednak, by po zmianie stron na boisku pojawił się zupełnie inny zespół. Brunatni zaraz po wznowieniu gry agresywnie zaatakowali rywala i już w 48. minucie cieszyli się z remisu i mogli myśleć o strzeleniu zwycięskiej bramki. - W drugiej połowie zagraliśmy tak, jak sobie zakładaliśmy - atakiem pozycyjnym. To na pewno pomogło nam się odnaleźć. W końcówce zdecydowałem się na grę trzema obrońcami. Zszedł Witasik, w jego miejsce pojawił się Olszar i przyniosło to skutek, bo zdobyliśmy w końcu bramkę na 2:1 - zaznaczył 40-letni szkoleniowiec.
Końcówka meczu okazała się wyjątkowo dramatyczna. Gol strzelony w ostatniej minucie regulaminowego czasu gry przez Pawła Baranowskiego wprawił w ekstazę niemal całą (poza trybuną z licznie zgromadzonymi w Bełchatowie kibicami gości) GIEKSA Arenę. To jednak nie był koniec emocji. Ku rozpaczy miejscowych kibiców ostatnie słowo należało tego dnia do przyjezdnych, a dokładnie do byłego reprezentanta Francji Oliviera Kapo, który w doliczonym czasie gry pokonał strzałem głową Emilijusa Zubasa. Radość w obozie gospodarzy momentalnie zamieniła się w rozpacz, od której nie było już ucieczki.
- Po tym golu na 2:1 jest euforia i moc w zespole. Już na ławce czuło się, że jesteśmy w Łęcznej, w tej finałowej grze o utrzymanie. Niestety, moment nieuwagi, tracimy bramkę i to na pewno boli - przyznał niepocieszony Kiereś. - Gol na 2:2 zamyka nam kolejny rozdział w ekstraklasie. Następne spotkanie w Łęcznej dla nas wymiar mieć będzie tylko statystyczny. Jego stawka jest już dla GKS-u jedynie towarzyska - dodał.