Brutalna terapia Luciena Favre'a. Żeby ratować drużynę, poświęcił własną posadę

East News / Na zdjęciu: Lucien Favre
East News / Na zdjęciu: Lucien Favre

Borussię Moenchengladbach opanowała poważna choroba. By ją wyleczyć, trener Lucien Favre zdecydował się zastosować najbrutalniejszą z opcji. Poświęcił autora ostatnich sukcesów. Czyli siebie.

Wirus dortmundzki - tak najprościej nazwać możemy chorobę, która dopadała Borussię Moenchengladbach. "Źrebaki" pod wodzą Luciena Favre'a pięły się w hierarchii niemieckiego futbolu rok po roku. Wiosną świętowali nawet trzecie miejsce równoznaczne z awansem do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Właśnie wtedy coś w zespole Favre'a pękło.

- Już kilka tygodni temu mówiłem, że ten sezon będzie dla nas bardzo trudny. Dla mnie to było niemal pewne - powtarzał szkoleniowiec Borussii, nim jeszcze zdążył podać się do dymisji.

Wszystko naraz

Jego podopiecznych dopadł poważny kryzys. W środku pola zabrakło Christopha Kramera, a z przodu nie było już Maksa Kruse. Obaj odeszli z klubu latem. Dodatkowo z kontuzjami zmagała się para stoperów Alvaro Dominguez - Martin Stranzl.

Zastępujący ich Andreas Christensen oraz Marvin Schulz nie mieli zbyt wielkiego doświadczenia. Zresztą trudno wymagać tego od zawodników mających ledwie 19 i 20 lat. Dwójkę tę boleśnie doświadczyła Borussia Dortmund, która w pierwszej kolejce zapakowała im aż cztery gole.

Przez pięć kolejnych ligowych spotkań Favre bezskutecznie szukał lekarstwa. Środek obrony za każdym razem wyglądał zupełnie inaczej. Mówiło się też, że piłkarzom brakuje koncentracji, bo bardziej niż niemiecka ekstraklasa interesuje ich Liga Mistrzów. Ale tam z kolei dostali lanie od Sevilli.

Zmęczona intensywnymi latami Borussia Moenchengladbach przestała funkcjonować jak należy właściwie ot tak. Brakowało skuteczności, pewności siebie, balansu i zdrowia. Nie było spokoju z tyłu, ponieważ leczyli się obrońcy. Nie było go także w środku, bo zawodził Lars Stindl. Nie spisywał się również Josip Drmić, więc na brak partnera narzekał Raffael.

Favre miał już tego wszystkiego dość. Jego drużyna znalazła się w niemal identycznej sytuacji, jak ta, która przed rokiem od środka niszczyła jej imienniczkę z Dortmundu. Szwajcar uznał, że - analogicznie do klubu z Signal Iduna Park - jego zawodnikom potrzeba wstrząsu. Zastosował terapię najbrutalniejszą z możliwych. Odszedł. Mówiąc obrazowo: kapitan uznał, że statek tonie i jako pierwszy wyskoczył za burtę, by zrzucić niepotrzebny balast.

- Jego doradca poinformował mnie w niedzielę około siódmej rano, że szkoleniowiec chciałby się wycofać. Jest mi z tego powodu bardzo smutno. Niesłychanie dobry czas Borussii kończy się w tak nietypowy sposób. Mówiliśmy trenerowi, że ma możliwość naprawienia błędów. Chcieliśmy wyjść z tej sytuacji razem - mówił podczas konferencji prasowej dyrektor sportowy BMG, Max Eberl.

Znaleźć czarodzieja

Dla niego i całej Borussii był to prawdziwy szok. - Nie mamy planu B ani listy kandydatów - żalił się Eberl, który szukanie strażaka, a właściwie czarodzieja musiał rozpocząć błyskawicznie. Kilka dni później drużynę czekało przecież ligowe starcie z FC Augsburg.

Zespół zgodził się prowadzić Andre Schubert, który dotychczas był trenerem rezerw. - To opcja tymczasowa. Wybaczcie, ale wszystko dzieje się tak szybko - kręcił głową z niedowierzaniem Eberl.

Odejście Favre'a spowodowało rzecz niesamowitą. Borussia pokonała w środku tygodnia Augsburg 4:2, a kilka dni później wpakowała trzy bramki fatalnemu Stuttgartowi. - Nie jestem żadnym cudotwórcą – zarzekał się Schubert. - Tu nie chodzi o filozofię piłki. Drużyna wywalczyła punkty na boisku, biegając bardzo intensywnie - wyjaśniał szkoleniowiec awaryjny, dla którego oba zwycięstwa nie miały najmniejszego znaczenia. W momencie znalezienia prawdziwego następcy Favre'a zamierza ustąpić ze stanowiska.

Trener ważniejszy od pucharów

Obecnie w Moenchengladbach mało kto myśli o środowym meczu Ligi Mistrzów z Manchesterem City, choć elitarne rozgrywki miały być dla "Źrebaków" nagrodą za lata tytanicznej pracy.

Tematem przewodnim na Borussia-Park jest oczywiście nazwisko trenera. Faworytem do objęcia sterów wydaje się być Markus Weinzierl, obecne pracujący w FC Augsburg. Problemem stanowić może natomiast umowa Weinzierla, która wygasa za niespełna cztery lata.

Kłopotem od strony prawnej, rzecz jasna. Finansowo sprawa wydaje się błaha. Przynajmniej dla Eberla. - Dodatkowe koszty wcale nie muszą oznaczać wyrzucenia pieniędzy w błoto - uśmiechał się dyrektor Borussii. Jego klub stać przecież na zapłacenie Augsburgowi odszkodowania. Przez lata zarządzanie było tam maksymalnie ekonomiczne. Dziś, głównie dzięki awansowi do Ligi Mistrzów, w budżecie BMG pojawiła się spora nadwyżka. Całkiem prawdopodobne, że jej część potraktowana zostanie jako inwestycja w szkoleniowca.

Mateusz Karoń

Komentarze (0)