- Lewatywa, amputacja, lewatywa, amputacja, lewatywa, amputacja – tak w dużym skrócie wyglądało kilka dni, po których ocknąłem się bez nogi. Miałem dwie opcje: poddać się i żyć jak jarzyna albo walczyć. Czekanie na śmierć nigdy mnie nie interesowało – rozpoczyna swoją opowieść Adamczyk.
Początek koszmaru byłego zawodnika "Białej Gwiazdy" wyglądał niepozornie. W lipcu 2006 obudził go skurcz łydki. Ponieważ ból nie ustępował, Adamczyk poszedł do lekarza. Tam usłyszał, że część nogi obumiera. Krew nie jest pompowana do stopy. Próbowano by-passów, lecz problem wracał. Wreszcie zastosowano stenty - śrubki rozszerzające żyły. Doktor umieścił je na wysokości kolana. Od chodzenia szybko się poskręcały i zablokowały dopływ krwi. Ostatnią deską ratunku była sztuczna żyła. Oczywiście, nie przyjęła się.
Szereg błędnych decyzji lekarskich doprowadził Adamczyka na stół operacyjny. – To był straszny tydzień. Wylądowałem tam kilka razy. Schudłem 12 kilo. Najpierw cięli palec, potem stopę, a na końcu ciachnęli mnie prawie do kolana - mówi.
- Po ostatniej operacji ocknąłem się bardzo szybko. Rzuciłem okiem na nogi – nie mam jednej. Dokładnie tak to wyglądało. Pierwsza myśl: dobra, trzeba żyć! Już kilka godzin po ostatnim ucięciu zacząłem chodzić. "Dajcie mi kule" - krzyczałem. Lekarze nie chcieli się zgodzić. Powiedziałem im, że przykuty do łóżka zwariuję i wyskoczę przez okno. Woleli nie ryzykować. Dali mi jeszcze panią psycholog. Wezwała mnie do swojego gabinetu. Wjechałem wózkiem, a tam taka laska... Blondyna, długie nogi, spódniczka mini. To randka czy porada, do jasnej cholery?! Po półtorej godziny kobieta uznała, że pomóc mi nie potrafi. Jej zdaniem ja tej pomocy wcale nie potrzebowałem. Powiedziała, że po pierwsze jestem maniakiem sportu, a po drugie - przez cały czas gapiłem się na jej nogi, więc uznaje pana Adamczyka za zupełnie zdrowego - śmieje się.
- Można powiedzieć, że nie do końca. Miałam silne bóle fantomowe. Zresztą, miewam je do tej pory. To dziwne uczucie, kiedy swędzi cię stopa, chcesz się podrapać, ale czujesz tylko powietrze. Jednak swędzenie to pikuś. Wszystkie prochy nie przynosiły rezultatu, a potworny ból nie pozwalał zasnąć. Chciałem więcej morfiny niż mogłem wziąć. Tylko ona dawała mi chwilę normalności. Ketonal był zbyt słaby. Pracująca tam siostra zakonna odmówiła, a ja wpadłem w furię. Totalny amok, nie kontrolowałem się. Złapałem tę kobietę za szyję i zacząłem potrząsać. "Jak mi nie zrobisz zastrzyku, ty ku***, to cię uduszę!" - wydzierałem się. Dziś mogę tylko przeprosić i powiedzieć, że jest mi po prostu wstyd. Nie poznawałem się. Żeby uśmierzyć ból czegoś, czego nie ma, skombinowałem działkę marihuany. Wyjeżdżałem wózkiem przed szpital, jarałem skręta i wracałem na oddział - dodaje.
Z życiem bez nogi Adamczyk pogodził się szybko. Robił wszystko, by być całkowicie niezależnym. Chciał skręcać długopisy, ponieważ w grę wchodziła tylko praca z domu. Miał wpłacić pieniądze, a potem otrzymać kartony materiałów. Wykonał przelew, ale kurier nigdy się nie zjawił. Mimo to nadal marzył o jakimś zajęciu. Najlepiej przy piłce, którą kocha. Oglądał mecze, robił notatki, udzielał wskazówek swoim dawnym podopiecznym.
Wielu znajomych ze starych czasów odwróciło się od niego. Wisła Kraków, w której spędził pół życia - najpierw przez 11 sezonów jako zawodnik, a następnie w roli trenera bramkarzy - zupełnie o nim zapomniała. Ale Adamczyk nadal o niej pamięta, ogląda każde spotkanie. Wszystko, co dzieje się wokół klubu przeżywa, jakby wciąż tam pracował.
Koszmar zaczął się od nowa
Skrupułów wobec niego nie miał także Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Adamczyk nie mógł znaleźć żadnego zajęcia dorywczo i - co w jego sytuacji jest całkowicie zrozumiałe - został rencistą. Otrzymał zasiłek pielęgnacyjny, ale ktoś zdecydował, że trzeba mu go odebrać. - Skoro był pan w stanie dostać się do placówki, to nie potrzebuje pan tych pieniędzy - mniej więcej tak brzmiało tłumaczenie urzędników.
Gdyby nie pomoc dobrych ludzi, były bramkarz "Białej Gwiazdy" nie miałby także protezy. Do sprzętu, który w kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych ZUS dołożył zaledwie dwa...
[nextpage]Równie trudne były kontakty ze służbą zdrowia. Na każdym kroku Adamczyk musiał radzić sobie sam. Po czasie okazało się, że ucięta kość jest zbyt długa w porównaniu do mięśnia. Zaczęła przebijać się przez skórę, a ze środka wyciekał płyn. Jeździł od lekarza do lekarza. Nikt nie wiedział, co mu jest.
- Miałem jakieś zakażenie. Ból był codziennie. "Mądry" pan doktor uznał, że musi pobrać wymaz z kości, więc zaczął w niej dłubać. Żadnego znieczulenia, wziął skrobaczkę i na żywca wykonywał zabieg. Masochista. Myślałem, że się posikam, tak bolało. A z wymazu oczywiście nie uzyskał żadnych informacji - kręci głową.
W końcu wykonano badanie rezonansem, ale nie dało ono odpowiedzi na pytanie o schorzenie uciętej kończyny. Zimą ubiegłego roku Adamczyk był już na skraju wyczerpania. Przez półtora roku nie mógł chodzić, specjaliści nie wiedzieli, jak mu pomóc. Trener załamywał się coraz bardziej.
Miał szczęście
Po artykule na jednym z portali zadzwonił do niego Patryk Małecki, wtedy zawodnik Pogoni Szczecin. - Akurat przechodził rehabilitację w Krakowie. Zawiózł mnie do klinki na konsultację. "Ale to wszystko kosztuje!" – mówiłem mu. A on tylko się uśmiechnął i powiedział, żebym o nic się nie martwił. Potem sprawy nabrały gwałtownego przyspieszenia. W ciągu kilku tygodni byłem na stole operacyjnym. Dwóch lekarzy w półtorej godziny dokonało cudu – opowiada Adamczyk, który kolejny raz rozpoczął drogę o powrót do normalności.
Zabieg wykonano w specjalistycznej klinice. - Gdyby nie "Mały", byłbym w czarnej... Kilka osób oferowało mi wtedy pomoc. Każdy robił, co mógł. To czego dokonał Patryk, nie mieści mi się w głowie. Fantastyczny chłopak. Ludzie oskarżają go o różne rzeczy - że niby nie jest zbyt mądry. Nie pozwolę, by ktoś powiedział na niego złe słowo! Ten człowiek uratował mi życie. Zawiózł mnie do lekarza, a potem wyjął kartę i zapłacił za wszystko. To nie było kilka złotych - "zapala się" Adamczyk.
W maju odwiedziliśmy trenera, gdy był tuż po operacji. Kolejny raz był uśmiechnięty i pełny wigoru. Chwalił, że wreszcie śpi całą noc i nic go nie boli. Nie mógł się doczekać, aż rozpocznie pracę nad powrotem do założenia protezy.
- Przeszedłem dwie rehabilitacje. Miałem świetne warunki, bo mogłem ćwiczyć ze specjalistą, a potem pobyć jeszcze na salce gimnastycznej. W szpitalu kazałem sobie przynieść gumy i specjalną piłkę. Inni patrzyli w sufit, odliczając dni do śmierci, a ja walczyłem. Trenowałem kilka godzin dziennie, żeby noga była możliwe najsilniejsza. Nie mogłem też zaniedbać reszty ciała. Codziennie robiłem kilka kroków więcej - mówi były bramkarz Wisły.
[nextpage]Latem ubiegłego roku byliśmy już pewni, że powrót pana Jasia do normalnego życia to kwestia czasu...
- Robię już 30 metrów bez siadania - cieszył się.
- Ale jak? Bez kul? - nie dowierzaliśmy.
- Ale po co z kulami?! - krzyczał przez telefon. Cały pan Janusz. Po wielu miesiącach przestał być przykuty do łóżka. Mógł chodzić, ale co jakiś czas musiał przysiąść, by odpocząć. Mijał kwadrans, a on wstawał, zabierał składane krzesełko i szedł dalej. Kroczek po kroczku. Codziennie stawiał ich więcej.
- Kiedy jesienią odwiedziłem placówkę przy Wrocławskiej, lekarz złapał się za głowę. Hol ma tam ze sto metrów. Było sporo załatwiania, więc musiałem chodzić po tym korytarzu w jedną i drugą stronę. Innej opcji nie miałem. Doktor wiedział, że bez sensu byłoby mi pomagać, bo ja sam zrobię wszystko. Źle jest tylko wtedy, kiedy spadnie śnieg albo chodniki są oblodzone. Boję się spacerować w takich warunkach. Mam dwa sztuczne biodra. Jako bramkarz rzucałem się po zmrożonych murawach. Pełnej stabilności nigdy nie odzyskam. Wywinę orła i co? Kto mnie podniesie? Kiedy tylko robiło się sucho, wychodziłem z domu ostrożnie, dochodziłem do drogi, gdzie jest pizzeria, siadałem na 15 minut, a potem powolutku wracałem. Zobaczyć ulicę na której się mieszka nie z samochodu - nawet nie wiecie, jaki to piękny widok - zagajał.
Podczas odwiedzin Adamczyk przyznaje, że największym problemem wciąż jest nuda. Ostatnio sporo czasu spędzał w czterech ścianach. - Wymyślałem sobie różne zajęcia. Jeszcze nie mogłem chodzić, więc siadłem na poduszce i myłem fugi w kuchni. Zobacz. W osiem godzin wyszorowałem wszystkie. A popatrz tu - pan Janusz wskazuje na półkę ze słoikami. - Córka przyjedzie za kilka tygodni. Pracuje w Holandii i będzie miała prawdziwe, polskie jedzenie. Narobiłem bigosu. Są jeszcze inne frykasy - chwalił się. Możecie nie wierzyć, ale bigos trenera Adamczyka to potrawa nie do podrobienia. Tego trzeba spróbować!
[nextpage]- Na Boże Narodzenie sam sprzątałem. Wszystkie szafki tu wymyłem. Górne też. Brałem małą drabinkę i powoli ścierałem. Nigdzie mi się nie spieszyło, a to zawsze jakiś trening dla mięśni. Okna też umyłem. Nikt mi nie pomagał! Ponieważ często zostaję w domu sam i nie mam co ze sobą zrobić, załatwiłem akwarium. Będę gadał do rybek. Kolega obiecał, że przyniesie mi taką maszynkę. Co 15 minut spod kamienia będą leciał bąbelki. Chciałbym pieska, ale trzeba go zabierać na spacery. Uwielbiam chodzić, ale jeśli się przewrócę, będzie źle. Rok temu poruszałem się tylko na wózku albo o kuli. Zimą szedłem do lekarza. Znajomy otwierał już samochód, a mnie zostały zaśnieżone schody. Zaliczyłem glebę. Zjechałem na plecach do samego chodnika. Trudno mi się powstrzymać przed wyjściem z domu, ale wolę nie ryzykować - zawiesza głos.
Wraca do piłki
Rękę do Janusza Adamczyka wyciągnęli ludzie z Przeboju Wolbrom. Zespół objął Tomasz Kulawik. Obaj panowie znają się jeszcze z pracy w Młodej Ekstraklasie Wisły Kraków.
- Kiedy Tomek zapytał, czy mógłbym mu pomóc, nie wahałem się ani chwili. Całe życie byłem przy piłce, a teraz znów mogę coś robić. Trzeba podziękować za to Kulawikowi i prezesowi klubu - mówi Adamczyk, który dwa razy w tygodniu obserwuje treningi bramkarzy Przeboju i udziela im wskazówek. Pierwsze efekty już są. - Jestem tu miesiąc i jeden chłopak poprawił grę nogami. Muszę mu dać batonika. Zasłużył! - emocjonuje się.
- W praktyce wygląda to tak, że siadam na stołeczku, patrzę i wytykam im błędy. Chłopcy dobrze reagują, chociaż często, ostro ich krytykuję. Po prostu widzą efekty, więc nie mają z czym dyskutować. To bardzo pojętni ludzie - chwali swoich podopiecznych.
Niestety, mimo szczerych chęci i nadludzkiego zapału, pan Janusz nie może podjąć pracy. - Co się będę oszukiwał? Jestem niepełnosprawny. To nie ulegnie zmianie. Zrobię wszystko, by być jak najbardziej samodzielnym, ale noga mi przecież nie odrośnie. Żyję bardzo skromnie i tym się cieszę. W końcu mogę żyć - kończy.
Mateusz Karoń
***
5 marca w krakowskiej restauracji „Biesiada z Hudym Smalcem” odbędzie się dobroczynna impreza. Organizatorzy chcą wesprzeć Janusza Adamczyka dochodami z tego wydarzenia. Koszt wejściówki to sto złotych. Wszystkie informacje znaleźć można na stronie wydarzenia.
Zobacz wideo: Mandrysz: ten mecz kosztował mnie dwa lata życia
{"id":"","title":""}
Źródło: TVP S.A.