90 minut z Pawłem Janasem. Worki na kasę

20 lat temu polskie zespoły po raz ostatni występowały w Champions League. Paweł Janas, który wprowadził stołeczny zespół do Ligi Mistrzów wspomina historyczny start i ocenia drużynę Besnika Hasiego.

Na początku 1996 roku Legia Warszawa rozgrywała dwumecz w ćwierćfinale tych rozgrywek, a jesienią Widzew Łódź awansował do fazy grupowej. Od tego czasu nasi mistrzowie okazywali się zbyt słabi, aby przekroczyć bramy raju.

"Piłka Nożna": Z każdym upływającym rokiem mocniej docenia pan sukces w Lidze Mistrzów, którego nikt przez ponad dwadzieścia lat nie powtórzył?

Paweł Janas: - Trudno byłoby nie doceniać. Zwłaszcza, kiedy siada się przed telewizorem, włącza rozgrywki grupowe, i nie ma bodźca, żeby się specjalnie emocjonować. Pewnie, fajnie grają, i to prawie wszyscy w Champions League, ale mecz zupełnie inaczej smakuje, kiedy gra polski zespół. Dlatego cieszę się, że w tym roku w najgorszym przypadku będziemy mogli emocjonować się Ligą Europy. Choć szansa na awans Legii do Ligi Mistrzów jest niepowtarzalna.

Pański zespół nie od razu awansował do Ligi Mistrzów, dopiero za drugim podejściem.

 - Wyciągnęliśmy wnioski z nieudanej próby z Hajdukiem Split w 1994 roku, kiedy przekonaliśmy się, że bez specjalnego przygotowania nie można nawet marzyć o Lidze Mistrzów. To były zupełnie inne czasy w futbolu, zwłaszcza polskim, do 1995 roku przygotowywaliśmy się wyłącznie w Polsce, rozgrywając sparingi tylko z krajowymi przeciwnikami. Już po porażce z Chorwatami podjąłem decyzję, że jeśli uda się ponownie wywalczyć tytuł, zrobię wszystko, żeby przed kolejnym podejściem wyjechać na zagraniczne obozy i zakontraktować klasowych rywali. Kiszenie się we własnym sosie nie miało sensu, piłkarze znali się na wylot, wiedzieli o sobie wszystko nawzajem, począwszy od tego, w którą stronę lubią kiwać. Wyjechaliśmy więc do Francji i Niemiec na łączone zgrupowanie, poznaliśmy w grach kontrolnych inne style, i to później zaprocentowało. Plus oczywiście fakt, że dokonaliśmy transferów, i do dyspozycji miałem szesnastu naprawdę fajnych chłopaków w kadrze Legii.

ZOBACZ WIDEO Tomasz Majewski: Dwadzieścia lat wystarczy (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

A pod innymi względami można porównywać ówczesny futbol do współczesnego?

 - Nie ma większego sensu, dziś to jest zupełnie inna dyscyplina. O wiele szybsza i bardziej dynamiczna, w której pokonuje się nieporównywalne dystanse w trakcie 90 minut. Tyle, że tak grali wtedy wszyscy w Europie, a nie tylko mistrz Polski. Przecież nawet w grupie udowodniliśmy, że pod każdym względem pasowaliśmy do Champions League. Innej niż dziś, mniejszej, złożonej z szesnastu autentycznych krajowych mistrzów.

Na pewno pod każdym? Ile osób liczył pański sztab?

 - Początkowo było nas trzech. Pierwszy trener był od wszystkiego, czyli fizjologii, taktyki, psychologii, a musiał jeszcze działać także jako kierownik zespołu. Nie było specjalizacji, na szczęście na AWF uczono nas wszystkiego, przynajmniej po trochu. Pomagali mi Mirek Jabłoński, który był asystentem i Lucjan Brychczy, który miał angaż trenera bramkarzy. Bo najczęściej to właśnie on strzelał im na treningach. Takie były wtedy zajęcia bramkarskie, nie licząc oczywiście treningów strzeleckich, w których uczestniczył cały zespół. Nieco później dołączył do nas Maciej Skorża, który tworzył bank informacji. Był jeszcze studentem, choć kończył już wtedy AWF, i mógł jeździć na obserwacje. Wysłałem go również do Goeteborga. Po pierwsze - bo fajnie to robił. A po drugie - sam nie mogłem polecieć do Szwecji, ponieważ terminy meczów ligowych pokrywały się.

Z organizacją treningów, zwłaszcza zimą, też miał pan problemy.

 - Nawet duże. Z reguły jeździliśmy do Obór pod Warszawą, pod las, gdzie ziemia prawie w ogóle nie zamarzała. Zabierałem wtedy więcej ludzi z klubu na zajęcia niż było zawodników, bo nie było łapaczy, więc ktoś musiał z pobliskiego pola przynosić wykopnięte piłki. I to szybko, żeby ćwiczenia miały dynamikę.

W Hanowerze podczas wspomnianego zgrupowania złapał pan młodego Cezarego Kucharskiego - do czego sam się przyznał - na wnoszeniu wódeczki do hotelu. Ale nowy, młody wówczas zawodnik nie został w żaden sposób ukarany. Takie były standardy?

 - Nie pamiętam dokładnie akurat tej sytuacji, pamiętam za to wiele innych baletów. Dziś piłkarze mają inną mentalność i profesjonalne podejście do zawodu. Wtedy czasy były zupełnie inne, zawodnicy nawet podczas zgrupowań szukali rozrywki, więc trzeba było chodzić i pilnować, żeby nie rozluźniali się za mocno. Już wspomniałem, że wtedy, kiedy w kadrze było ich szesnastu, a nie tak jak dziś dwudziestu pięciu,  to i tak był już prawie luksus. Choć i tak, kiedy pojawiały się kontuzje i kartki, trzeba było mocno główkować, jak pogodzić występy w różnych rozgrywkach.

Czyli ze względu na skąpe składy sankcje dyscyplinarne nie wchodziły w rachubę?

 - Wchodziły, jak najbardziej, ale za co miałem karać młodego Kucharza, skoro wiedziałem, że on do trunku, który przyniósł nawet by nie podszedł? A dla kogo przyniósł, nie musiałem pytać, bo się domyślałem. Przegląd grupy bankietowej miałem dobry, wiedziałem kto i kiedy baluje, i niektórzy musieli potem swoje odcierpieć na ławce rezerwowych. Spokojnie, naprawdę wszystko było pod kontrolą.

Bawił się pan w Wielkiego Brata?

 - Nie musiałem, inaczej to rozegrałem. Po prostu zaprosiłem na spotkanie do klubu żony zawodników, i to one dzwoniły do mnie później z informacjami, kto, gdzie, z kim i o której wychodził po powrocie z treningu. I w jakim stanie wrócił. Informacje miałem naprawdę z pierwszej ręki, nie musiałem nawet niczego weryfikować. A przynajmniej wiedziałem, co robić następnego dnia, jakie i komu natężenia treningowe przygotować. Musiałem się dostosować do zastanych warunków pracy, żeby nikomu niechcący nie zrobić krzywdy, wyrzucić przecież wszystkich nie mogłem. Zwłaszcza że piłkarsko to byli naprawdę świetni chłopcy. Grupa była fajna i zgrana, ale obecni trenerzy powinni być zadowoleni, że nie mają podobnych problemów. Choć pewnie niejeden, może nawet z Legii, mógłby mi zazdrościć umiejętności, jakie mieli członkowie tamtego zespołu.
[nextpage]Faworytem w dwumeczu decydującym o awansie do rozgrywek grupowych była jednak drużyna IFK Goeteborg.

 - I to zdecydowanym. Przecież rok wcześniej mistrz Szwecji doszedł do ćwierćfinału Champions League, gdzie przegrał z Barceloną. W zespole Skandynawów występowało wielu reprezentantów kraju, a Szwecja miała wówczas naprawdę uzdolnioną generację i mocną drużynę narodową. Kluczem do awansu był pierwszy, wygrany, mecz w Warszawie. Na wyjeździe też wszystko ułożyło się po naszej myśli, wiedzieliśmy, że muszą ruszyć. I rzeczywiście odkryli się, a my to wykorzystaliśmy.

Zaskoczył pan przed meczem w Goeteborgu, sadzając Leszka Pisza, czyli lidera zespołu, na ławce rezerwowych. To była kara wychowawcza?

 - Ależ skąd! Wiedzieliśmy, że przynajmniej na początku trzeba będzie ostro fizycznie powalczyć ze Szwedami, także o górne piłki, a Leszek nie miał ku temu warunków. Dlatego przed meczem umówiliśmy się, że wprowadzę go, jeśli tylko będzie potrzebny. Wszedł w trakcie spotkania, zrobił swoją robotę. I o to chodziło.

Z Ligą Mistrzów związane są pańskie najpiękniejsze wspomnienia z pracy w klubach?

- Oczywiście. Nie każdemu jest przecież dane rywalizować, i to zwycięsko, z mistrzem Anglii. Z mistrzem Rosji co prawda dwukrotnie wówczas przegraliśmy, ale mecze ze Spartakiem też były bardzo fajne. Na Rosenborg nie było mocnych w Norwegii przez lata, więc rywalizacja z takim zespołem to też było wyzwanie. Z perspektywy czasu wszystko wydaje się bardzo przyjemne, daliśmy przecież radę.

Premie też były przyjemne?

 - Pieniądze były inne niż dziś, w Lidze Mistrzów finanse poszły przez dwie minione dekady mocno do góry, ale nikt nie miał prawa narzekać. A ile było zachodu z wypłaceniem premii! Nie było jeszcze wówczas przelewów na konta, kasę wypłacano po przeliczeniu z franków szwajcarskich, którymi wtedy rozliczała się UEFA, na złotówki do ręki. W dniu wypłaty trzeba było więc przyjść do klubu z kilkoma reklamówkami, a najlepiej z workiem, żeby wszystkie należne banknoty pomieścić. I dopiero potem szło się do banku i wpłacało na konto. Księgowa, która przywiozła całą furgonetkę pieniędzy - dla wszystkich w zespole i sztabie tyle się tego zebrało - była bardzo przestraszona, że pomyli się przy wypłatach. Posadziłem więc za stołem Zbyszka Mandziejewicza i Pisza, i to oni rozdzielali premie. W ten sposób, że sobie mieli wypłacić na końcu. Gdyby bowiem wcześniej pomylili się na czyjąś korzyść, ich pula byłaby po prostu mniejsza. Księgowa, mimo stresu, przeżyła, a Leszek ze Zbyszkiem elegancko wywiązali się z zadania.

Ten duet decydował również o wysokości premii dla poszczególnych zawodników?

 - Nie, listę płac stworzyłem przy pomocy całego sztabu. Była pula za każdy mecz, którą dzieliliśmy w zależności od tego, czy ktoś grał w wyjściowym składzie, czy siedział na rezerwie, i jaki miał wkład w końcowy wynik. Sprawiedliwie. A pieniędzy było tyle, że zawodników stać było później na zakup mieszkań w centrum Warszawy. O ile dobrze pamiętam, Legia wypłacała nam około połowy tego, co dostawała z UEFA. Pewnie nawet zbyt hojnie, bo koszty wyjazdów nie były małe i później w klubie niewiele z Ligi Mistrzów zostało. Choćby na transfery. Dziś pieniądze w Champions League są oczywiście o wiele wyższe, przecież za sam awans do grupy można dostać prawie 15 milionów euro. Gdyby więc w tym roku Legia weszła do grupy, a powinna awansować, to jestem spokojny, że później ta premia byłaby znacznie lepiej zainwestowana niż za moich czasów. Bo klubem rządzą teraz ludzie, którzy się na tym znają. I mogą dzięki wpływom z Ligi Mistrzów zrobić w Warszawie zespół na lata.

Do obecnej Legii przejdziemy za chwilę. Proszę jeszcze tylko powiedzieć, czy żałował pan kiedykolwiek porażki z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów?

 - Pewnie, że tak, bo szansa na awans do półfinału była niepowtarzalna. Do dziś nie mam przekonania, że Grecy mieli silniejszą kadrę od nas. Tyle że u nas liga jeszcze nie zdążyła wystartować po przerwie zimowej, a na dodatek nie mieliśmy gdzie trenować. A aby w ogóle można było rozegrać mecz przy Łazienkowskiej z Panathinaikosem, nawierzchnię polano mocznikiem, który potem na butach i dresach przynosiliśmy do szatni, w której śmierdziało jak w chlewie albo na jakimś śmietnisku. Na dodatek przyjechały maszyny używane do suszenia pasów startowych na Okęciu, które tak wypaliły trawę, że potem przez pół roku musieliśmy grać na piachu. W takich warunkach trudno było o sukces, zwłaszcza że mieliśmy dodatkowy stres, czy delegat w ogóle dopuści boisko do gry. U nas remis udało się obronić, w Atenach za szybko straciliśmy zawodnika i bramkę, żeby myśleć o awansie.

Potem pojawiły się spekulacje, że zawodnicy Legii odpuścili rewanż Panathinaikosowi. Miał pan podobne podejrzenia?

 - Nie, nigdy. Raczej żal do rosyjskiego sędziego, który po naszym meczu w Atenach kończył karierę na arenie międzynarodowej. Podejrzewam, że Grecy wystawnie go podejmowali, skoro tak szybko zdecydował się na pokazanie czerwonej kartki Marcinowi Jałosze.

Dzisiejsza Legia nie ma takiej jakości, jak ta pańska, prawda?

 - Trudno porównywać dwie różne epoki. Na mój gust trochę za dużo było w ostatnim czasie zmian trenerów. I obecny szkoleniowiec nie zdołał jeszcze poukładać wszystkich elementów tak, jak by chciał. Proszę jednak zauważyć, że w kraju Legia jest silna od kilku sezonów, zdobywa tytuły i puchary, w ostatnich latach brakowało tylko awansu do Ligi Mistrzów. W tym roku pojawiła się i na to szansa, którą trzeba za wszelką cenę wykorzystać. Bo kolejna równie duża może się nie pojawić przez następne dwadzieścia lat. Prawda jest zresztą taka, że w pucharowych eliminacjach Legia wygląda lepiej niż w rozgrywkach krajowych. Tyle że w ekstraklasie, jeśli stołeczny zespół poradzi sobie z awansem do Champions League, też powinien dać radę. Będzie przecież podział punktów, więc ewentualne straty spokojnie można nadgonić.

Podoba się panu belgijski zaciąg?

 - Belgowie wyprodukowali w ostatnich latach wielu bardzo dobrych piłkarzy, więc na miejscu kibiców Legii absolutnie na wzmocnienia z ich ligi bym się nie obrażał. Dwa mecze mistrzów Polski oglądałem na żywo w tym sezonie, dokładnie przyjrzałem się więc jak grają Thibault Moulin i Steeven Langil. To ciekawi chłopcy. A ten drugi może okazać się brakującym ogniwem, ponieważ najbardziej w grze Legii brakowało mi klasowych skrzydłowych. Nemanja Nikolić, czy Aleksandar Prijović stanowią dużą siłę z przodu, ale pod warunkiem, że ktoś dogra im sensowne piłki. A dotąd częściej kręcili się przy bocznych liniach niż w okolicach szesnastki, gdzie powinni czekać na prostopadłe podania, nie zaś błąkać się pod autami. Inna sprawa, że bardzo zachowawczo, wręcz pasywnie grali boczni obrońcy. Na miejscu trenera Hasiego na ten element zwróciłbym uwagę w pierwszej kolejności. To znaczy wymagałbym o wiele większego zaangażowania w ofensywę.

Jacek Kazimierski stwierdził, że dla niego Moulin jest podejrzany. Bo jedyny logiczny kierunek piłkarski prowadzi z Polski do Francji, a nie na odwrót.

 - Dziś jest tylu piłkarzy na świecie, że przy otwartych granicach nie ma sensu tak stawiać sprawy. Moulin ma fajny przegląd, potrafi dokładnie dograć, nawet jeśli decyduje się na daleki przerzut. Ciągle jest pod grą, szuka piłki, jest praktycznie wszędzie, rozprowadza piłkę spod stoperów. Byłby świetnym uzupełnieniem Ondreja Dudy. A może być innej, równie dobrej jak Słowak dziesiątki, jeśli Legia ją sprowadzi. Widać, że musi jeszcze wejść w ten zespół, ale na razie robi dobre wrażenie. Natomiast Langil jeszcze nie jest na sto procent przygotowany, ale potencjał ma chyba nawet większy.

Nie obawiałby się pan wstydu jeśli Legia wywalczyłaby awans do fazy grupowej Champions League i zagrała tam obecnym składem?

 - Najwięcej będzie zależało od tego, na kogo trafi w grupie. Trenerowi Hasiemu szerszy skład na pewno by się przydał, nawet jeśli Legia nie będzie już występowała w Pucharze Polski. Z tego nie robiłbym jednak wielkiego halo. Pamiętam, że moja drużyna - już walcząc w Lidze Mistrzów - przegrała mecz o Superpuchar, tyle że beze mnie na ławce. Poleciałem do Anglii oglądać Blackburn, więc zespół poprowadzili Lucek z Mirkiem. Wspomniana porażka nie miała jednak wpływu na nasze późniejsze pucharowe występy. Mam nadzieję, że tak będzie również teraz. Jeśli Legia awansuje do Ligi Mistrzów, za co mocno ściskam kciuki, na pewno pojawię się przy Łazienkowskiej.

Rozmawiał Adam Godlewski

Nemanja Nikolić przejdzie do Hull City 

Tak dobrze jeszcze nie było!

Obraniak rozwiązał kontrakt

Komentarze (0)