90 minut z Pawłem Janasem. Worki na kasę

 Redakcja
Redakcja
Faworytem w dwumeczu decydującym o awansie do rozgrywek grupowych była jednak drużyna IFK Goeteborg.

- I to zdecydowanym. Przecież rok wcześniej mistrz Szwecji doszedł do ćwierćfinału Champions League, gdzie przegrał z Barceloną. W zespole Skandynawów występowało wielu reprezentantów kraju, a Szwecja miała wówczas naprawdę uzdolnioną generację i mocną drużynę narodową. Kluczem do awansu był pierwszy, wygrany, mecz w Warszawie. Na wyjeździe też wszystko ułożyło się po naszej myśli, wiedzieliśmy, że muszą ruszyć. I rzeczywiście odkryli się, a my to wykorzystaliśmy.

Zaskoczył pan przed meczem w Goeteborgu, sadzając Leszka Pisza, czyli lidera zespołu, na ławce rezerwowych. To była kara wychowawcza?

- Ależ skąd! Wiedzieliśmy, że przynajmniej na początku trzeba będzie ostro fizycznie powalczyć ze Szwedami, także o górne piłki, a Leszek nie miał ku temu warunków. Dlatego przed meczem umówiliśmy się, że wprowadzę go, jeśli tylko będzie potrzebny. Wszedł w trakcie spotkania, zrobił swoją robotę. I o to chodziło.

Z Ligą Mistrzów związane są pańskie najpiękniejsze wspomnienia z pracy w klubach?

 - Oczywiście. Nie każdemu jest przecież dane rywalizować, i to zwycięsko, z mistrzem Anglii. Z mistrzem Rosji co prawda dwukrotnie wówczas przegraliśmy, ale mecze ze Spartakiem też były bardzo fajne. Na Rosenborg nie było mocnych w Norwegii przez lata, więc rywalizacja z takim zespołem to też było wyzwanie. Z perspektywy czasu wszystko wydaje się bardzo przyjemne, daliśmy przecież radę.

Premie też były przyjemne?

- Pieniądze były inne niż dziś, w Lidze Mistrzów finanse poszły przez dwie minione dekady mocno do góry, ale nikt nie miał prawa narzekać. A ile było zachodu z wypłaceniem premii! Nie było jeszcze wówczas przelewów na konta, kasę wypłacano po przeliczeniu z franków szwajcarskich, którymi wtedy rozliczała się UEFA, na złotówki do ręki. W dniu wypłaty trzeba było więc przyjść do klubu z kilkoma reklamówkami, a najlepiej z workiem, żeby wszystkie należne banknoty pomieścić. I dopiero potem szło się do banku i wpłacało na konto. Księgowa, która przywiozła całą furgonetkę pieniędzy - dla wszystkich w zespole i sztabie tyle się tego zebrało - była bardzo przestraszona, że pomyli się przy wypłatach. Posadziłem więc za stołem Zbyszka Mandziejewicza i Pisza, i to oni rozdzielali premie. W ten sposób, że sobie mieli wypłacić na końcu. Gdyby bowiem wcześniej pomylili się na czyjąś korzyść, ich pula byłaby po prostu mniejsza. Księgowa, mimo stresu, przeżyła, a Leszek ze Zbyszkiem elegancko wywiązali się z zadania.

Ten duet decydował również o wysokości premii dla poszczególnych zawodników?

- Nie, listę płac stworzyłem przy pomocy całego sztabu. Była pula za każdy mecz, którą dzieliliśmy w zależności od tego, czy ktoś grał w wyjściowym składzie, czy siedział na rezerwie, i jaki miał wkład w końcowy wynik. Sprawiedliwie. A pieniędzy było tyle, że zawodników stać było później na zakup mieszkań w centrum Warszawy. O ile dobrze pamiętam, Legia wypłacała nam około połowy tego, co dostawała z UEFA. Pewnie nawet zbyt hojnie, bo koszty wyjazdów nie były małe i później w klubie niewiele z Ligi Mistrzów zostało. Choćby na transfery. Dziś pieniądze w Champions League są oczywiście o wiele wyższe, przecież za sam awans do grupy można dostać prawie 15 milionów euro. Gdyby więc w tym roku Legia weszła do grupy, a powinna awansować, to jestem spokojny, że później ta premia byłaby znacznie lepiej zainwestowana niż za moich czasów. Bo klubem rządzą teraz ludzie, którzy się na tym znają. I mogą dzięki wpływom z Ligi Mistrzów zrobić w Warszawie zespół na lata.

Do obecnej Legii przejdziemy za chwilę. Proszę jeszcze tylko powiedzieć, czy żałował pan kiedykolwiek porażki z Panathinaikosem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów?

- Pewnie, że tak, bo szansa na awans do półfinału była niepowtarzalna. Do dziś nie mam przekonania, że Grecy mieli silniejszą kadrę od nas. Tyle że u nas liga jeszcze nie zdążyła wystartować po przerwie zimowej, a na dodatek nie mieliśmy gdzie trenować. A aby w ogóle można było rozegrać mecz przy Łazienkowskiej z Panathinaikosem, nawierzchnię polano mocznikiem, który potem na butach i dresach przynosiliśmy do szatni, w której śmierdziało jak w chlewie albo na jakimś śmietnisku. Na dodatek przyjechały maszyny używane do suszenia pasów startowych na Okęciu, które tak wypaliły trawę, że potem przez pół roku musieliśmy grać na piachu. W takich warunkach trudno było o sukces, zwłaszcza że mieliśmy dodatkowy stres, czy delegat w ogóle dopuści boisko do gry. U nas remis udało się obronić, w Atenach za szybko straciliśmy zawodnika i bramkę, żeby myśleć o awansie.

Potem pojawiły się spekulacje, że zawodnicy Legii odpuścili rewanż Panathinaikosowi. Miał pan podobne podejrzenia?

- Nie, nigdy. Raczej żal do rosyjskiego sędziego, który po naszym meczu w Atenach kończył karierę na arenie międzynarodowej. Podejrzewam, że Grecy wystawnie go podejmowali, skoro tak szybko zdecydował się na pokazanie czerwonej kartki Marcinowi Jałosze.

Dzisiejsza Legia nie ma takiej jakości, jak ta pańska, prawda?

- Trudno porównywać dwie różne epoki. Na mój gust trochę za dużo było w ostatnim czasie zmian trenerów. I obecny szkoleniowiec nie zdołał jeszcze poukładać wszystkich elementów tak, jak by chciał. Proszę jednak zauważyć, że w kraju Legia jest silna od kilku sezonów, zdobywa tytuły i puchary, w ostatnich latach brakowało tylko awansu do Ligi Mistrzów. W tym roku pojawiła się i na to szansa, którą trzeba za wszelką cenę wykorzystać. Bo kolejna równie duża może się nie pojawić przez następne dwadzieścia lat. Prawda jest zresztą taka, że w pucharowych eliminacjach Legia wygląda lepiej niż w rozgrywkach krajowych. Tyle że w ekstraklasie, jeśli stołeczny zespół poradzi sobie z awansem do Champions League, też powinien dać radę. Będzie przecież podział punktów, więc ewentualne straty spokojnie można nadgonić.

Podoba się panu belgijski zaciąg?

- Belgowie wyprodukowali w ostatnich latach wielu bardzo dobrych piłkarzy, więc na miejscu kibiców Legii absolutnie na wzmocnienia z ich ligi bym się nie obrażał. Dwa mecze mistrzów Polski oglądałem na żywo w tym sezonie, dokładnie przyjrzałem się więc jak grają Thibault Moulin i Steeven Langil. To ciekawi chłopcy. A ten drugi może okazać się brakującym ogniwem, ponieważ najbardziej w grze Legii brakowało mi klasowych skrzydłowych. Nemanja Nikolić, czy Aleksandar Prijović stanowią dużą siłę z przodu, ale pod warunkiem, że ktoś dogra im sensowne piłki. A dotąd częściej kręcili się przy bocznych liniach niż w okolicach szesnastki, gdzie powinni czekać na prostopadłe podania, nie zaś błąkać się pod autami. Inna sprawa, że bardzo zachowawczo, wręcz pasywnie grali boczni obrońcy. Na miejscu trenera Hasiego na ten element zwróciłbym uwagę w pierwszej kolejności. To znaczy wymagałbym o wiele większego zaangażowania w ofensywę.

Jacek Kazimierski stwierdził, że dla niego Moulin jest podejrzany. Bo jedyny logiczny kierunek piłkarski prowadzi z Polski do Francji, a nie na odwrót.

- Dziś jest tylu piłkarzy na świecie, że przy otwartych granicach nie ma sensu tak stawiać sprawy. Moulin ma fajny przegląd, potrafi dokładnie dograć, nawet jeśli decyduje się na daleki przerzut. Ciągle jest pod grą, szuka piłki, jest praktycznie wszędzie, rozprowadza piłkę spod stoperów. Byłby świetnym uzupełnieniem Ondreja Dudy. A może być innej, równie dobrej jak Słowak dziesiątki, jeśli Legia ją sprowadzi. Widać, że musi jeszcze wejść w ten zespół, ale na razie robi dobre wrażenie. Natomiast Langil jeszcze nie jest na sto procent przygotowany, ale potencjał ma chyba nawet większy.

Nie obawiałby się pan wstydu jeśli Legia wywalczyłaby awans do fazy grupowej Champions League i zagrała tam obecnym składem?

- Najwięcej będzie zależało od tego, na kogo trafi w grupie. Trenerowi Hasiemu szerszy skład na pewno by się przydał, nawet jeśli Legia nie będzie już występowała w Pucharze Polski. Z tego nie robiłbym jednak wielkiego halo. Pamiętam, że moja drużyna - już walcząc w Lidze Mistrzów - przegrała mecz o Superpuchar, tyle że beze mnie na ławce. Poleciałem do Anglii oglądać Blackburn, więc zespół poprowadzili Lucek z Mirkiem. Wspomniana porażka nie miała jednak wpływu na nasze późniejsze pucharowe występy. Mam nadzieję, że tak będzie również teraz. Jeśli Legia awansuje do Ligi Mistrzów, za co mocno ściskam kciuki, na pewno pojawię się przy Łazienkowskiej.

Rozmawiał Adam Godlewski

Nemanja Nikolić przejdzie do Hull City 

Tak dobrze jeszcze nie było!

Obraniak rozwiązał kontrakt

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×