Błażej Augustyn latem wrócił do Włoch po trzyletniej przerwie, ale przeżywa w Italii prawdziwy koszmar. Trzęsienia ziemi ostatnio regularnie nawiedzają okolice Ascoli, w którym mieszka, ale w minionym tygodniu wstrząsy były szczególnie wysokie. W niedzielny poranek polski piłkarz musiał uciekać z domu w obawie o swoje życie.
- Była dokładnie 7:41. Zerwaliśmy się z łóżka. Uciekałem boso, niosąc córkę z drugiego piętra - relacjonował Augustyn na łamach WP SportoweFakty. - Ze względu na mój charakter trzymam ciśnienie, ale martwię się o rodzinę. Co tu dużo opowiadać? Właściwie, trudno cokolwiek powiedzieć. Mam nadzieję, że się uspokoi. Najgorszy jest strach. Nawet nie wiemy, czy możemy spać spokojnie - dodał były młodzieżowy reprezentant Polski.
Pojawiające się cyklicznie wstrząsy torpedują codzienne czynność: - Niestety, nic się nie poprawia, a wręcz przeciwnie. Nie mogę nawet spokojnie porozmawiać, wstrząsy są co trzy, pięć albo 10 minut.
Klęska żywiołowa na Maderze
Atak sił natury przed laty odczuł też Mateusz Bąk. Gdy w 2010 roku był zawodnikiem Maritimo Funchal, portugalską Maderę nawiedziły powódź i lawiny błotne, w wyniku których zginęło ponad 40 osób. Pochodzący z Pomorza bramkarz przeżył kiedyś powódź w Gdańsku, ale w Portugalii był świadkiem prawdziwego kataklizmu. - Tu jest prawdziwy dramat. Ciągle odbieram SMS-y z Polski z pytaniami, czy jestem cały. Ja na szczęście tak, bo mam tylko zniszczone przez błoto buty i klubowy dres. Ale zginęły dziesiątki osób - mówił Bąk na łamach "Super Expressu".
- Miasto Funchal, w którym mieszkam, zostało niemal w całości spustoszone. Na szczęście mieszkam na nowym osiedlu, w wysokim bloku, więc mnie powódź nie dosięgła. Ale całe centrum miasta jest zalane. Wszędzie pełno szlamu, a w tunelach płyną rwące potoki. Mieszkańcy zostali bez domów i samochodów, które nawałnica wciągnęła do morza - opowiadał Polak.
W domu Bąk był bezpieczny, ale woda mogła go dosięgnąć podczas jednego z treningów Maritimo: - Woda przerwała zapory. W ciągu 10, 15 minut było jej po kolana! Zobaczyłem, że jakiś człowiek próbuje uciekać z parkingu dostawczym samochodem. Rzuciłem się do swojego auta i pojechałem za nim. Za mną koledzy z drużyny. Jechałem ulicą, a właściwie rwącym potokiem niosącym wielkie kamienie. Na szczęście żaden mnie nie uderzył. Jechałem przed siebie, ale nic nie widziałem, bo z nieba lała się ściana wody. To było coś przerażającego.
Deszcz rakiet
Marcin Cabaj na własnej skórze przekonał się, czym jest konflikt izraelsko-palestyński. Były bramkarz Cracovii od maja do grudnia 2011 roku był w Hapoelu z Beer Szewy, czyli miasta położonego raptem 50 km od Strefy Gazy. Poprosił o rozwiązanie kontraktu i wolał wrócić do Polski, niż ryzykować życie dalszą grą w Izraelu.
- Moja decyzja o odejściu z Hapoelu była podyktowana przede wszystkim względami bezpieczeństwa. Moja rodzina nie chciała tam zostać. Zresztą nie tylko ja, ale też kilku innych kolegów opuściło Hapoel z tych samych powodów. Ja zdecydowałem się na to, kiedy zginął jeden z pracowników klubu - wspominał na łamach "Dziennika Polskiego".
Cabaj narzekał w Izraelu na monotonność, ale było to podyktowana względami bezpieczeństwa: - Trening, dom i co kilka dni zakupy, ale nie cały czas mieszkałem w Beer Szewie. Przez miesiąc, kiedy było naprawdę niebezpiecznie, mieszkaliśmy w hotelach w Tel Awiwie. Moja rodzina dojechała do mnie później, ale nie zdecydowaliśmy się, żeby zostali ze mną na dłużej. Nie miałem pewności, że kiedy wyjdziemy na miasto, nic nam się nie stanie, a przecież małe dziecko nie będzie siedzieć cały dzień w zamknięciu w domu.
Polak sam nie znalazł się w sytuacji bezpośrednio zagrażającej życiu, ale czarę goryczy przerwała śmierć pracownika klubu. To po tym tragicznym wydarzeniu zdecydował się na powrót do Polski.
- Na szczęście żadna rakieta nie spadła na mnie ani blisko mnie, ale taki niepokój to duży dyskomfort. Słychać było strzały, świst rakiet. Niby nad Beer Szewą jest „Żelazna kopuła” (izraelski system ochrony przeciwrakietowej – przyp. red.), która zestrzeliwuje rakiety lecące ze Strefy Gazy, ale nie jest to komfortowa sytuacja, kiedy człowiek budzi się o 4 w nocy i musi chować się do schronu. Poza tym gdyby to była tylko przejściowa sytuacja, to tych schronów po prostu by nie było w każdym domu - tłumaczył krakowianin.
[nextpage]Krew na pucharze
29 maja 1985 roku mógł najlepszym dniem w klubowej karierze Zbigniewa Bońka. Tego dnia jego Juventus Turyn pokonał w finale Pucharu Mistrzów Liverpool 1:0, a "Zibi" był jednym z najlepszych zawodników meczu. Rozegrane na brukselskim Heysel przeszło do historii jednak nie z uwagi na triumf Starej Damy, a tragiczne wydarzenia, które rozegrały się przed pierwszym gwizdkiem. Na godzinę przed planowanym rozpoczęciem meczu na stadionie doszło do starcia między kibicami Juventusu a Liverpoolu, w wyniku których zginęło 39 osób, a ponad 600 zostało rannych. "La Gazzetta dello Sport" stwierdziła, że Juventus sięgnął po puchar, z którego spływała krew.
- Będąc w szatni, usłyszeliśmy potężny hałas i krzyki ludzi. Po wejściu na boisko zobaczyliśmy totalny chaos. Na murawie było pełno ludzi. Wielu kibiców Juventusu biegało z paniką w oczach. Szukali bliskich, znajomych, wołali o pomoc. W miejscu, gdzie runął mur, kłębili się ludzie. Leżeli jeden na drugim, ściśnięci, bezskutecznie próbowali się oswobodzić. Służb porządkowych ani pomocy medycznej w ogóle nie było widać, kibice ratowali się nawzajem - opowiadał Boniek magazynowi "Futbol.pl".
Finał rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. - Trwała debata, czy w ogóle wychodzić na boisko. Nie chcieliśmy grać. Większość z nas uważała, że w obliczu takiej tragedii finał powinien być przełożony. Do rozpoczęcia gry namawiali jednak przedstawiciele UEFA, policji, władz Brukseli. Twierdzili, że za wszelką cenę trzeba odwrócić uwagę kibiców z Turynu, zasiadających po przeciwległej stronie stadionu od tego, co się wydarzyło. Uważali, że jeśli mecz się nie odbędzie, rozpocznie się bitwa, nad którą nie będzie możną zapanować. Pamiętam, że kilku moich kolegów z zespołu odchodziło od zmysłów. Wiedzieli, że na meczu są ich przyjaciele, krewni. Nie mieli pojęcia, na której trybunie się znajdowali. Było jasne, że pod zawalonym murem są zabici, wielu ludzi zostało rannych. Nie ma się co dziwić, że ostatnią rzeczą, o jakiej myśleli ci piłkarze, był mecz - wspominał Boniek.
- Stadion przypominał obóz za drutami. W międzyczasie ściągnięto posiłki i urządzono pokaz siły. Wokół trybun stali uzbrojeni po zęby policjanci. Psy, które trzymali na smyczach, były agresywne. Gdy piłka wyszła poza boczną linię, trzeba było przemykać się między ujadającymi wilczurami i rottweilerami. Mój wzrok często uciekał w kierunku tej zawalonej ściany. Widziałem uwijające się tam służby, karetki pogotowia jeżdżące na sygnale w tą i z powrotem. To na pewno rozpraszało. Mecz rozgrywał się przede wszystkim w głowach. Trzeba było na półtorej godziny zapomnieć o śmierci, a myśleć o futbolu. Skoro już zapadła decyzja, że mamy grać, graliśmy - opowiadał prezes PZPN.
Złoto w cieniu tragedii
5 września 1972 roku, dziesiątego dnia XX Igrzysk Olimpijskich, palestyńscy terroryści dokonali zamachu terrorystycznego na izraelską reprezentację - w wyniku ataku terrorystów zginęło 11 członków izraelskiej drużyny olimpijskiej. Zamach rozpoczął się o świcie - ok. godziny 4:30.
Wioska olimpijska szybko zaczęła przypominać arenę wojny. Nad Monachium latały helikoptery, na dachach budynków rozmieścili się snajperzy, a ziemię opanowali żołnierz i policjanci. Niespełna osiem godzin po rozpoczęciu zamachu drużyna Kazimierza Górskiego, rozegrała w Augsburgu mecz II rundy fazy grupowej ze Związkiem Radzieckim.
- Pojechaliśmy na mecz, nie wiedząc, czy igrzyska nie zostaną przerwane. Ostateczna decyzja nie była jeszcze podjęta. Na rozgrzewkę wychodziliśmy trzykrotnie. Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się, że jednak gramy i zawody będą kontynuowane, poczuliśmy ulgę - mówi Włodzimierz Lubański i dodaje: - Naszym źródłem informacji było radio, którego słuchaliśmy w pociągu. To naturalne, że chcieliśmy być zorientowani w sytuacji. To było istotne dla wszystkich sportowców.
Wydarzenia z 5 i 6 września odcisnęły piętno na imprezie - Wiele rzeczy diametralnie się zmieniło. Nawet wioska olimpijska była inaczej wyposażona. Na każdym rogu stali uzbrojeni policjanci, a w drodze do restauracji towarzyszyła nam zawsze eskorta żołnierzy. Inna była też atmosfera. Brakowało naturalności i entuzjazmu. Ich miejsce zajęły refleksja i przygnębienie - opisuje Lubański, który sięgnął z Biało-Czerwonymi po złoty medal.
Zinedine Zidane: Szanujemy Legię. To niebezpieczna drużyna (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
[nextpage]F-16 nad Ankarą
W nocy z 15 na 16 lipca 2016 roku świat śledził relacje z Turcji. Nad Bosforem doszło do - jak się szybko okazało - nieudanego wojskowego puczu, a w samym centrum wydarzeń znalazł się Łukasz Szukała. Reprezentant Polski jest zawodnikiem Osmanlisporu Ankara, a dramat tamtej nocy obserwował z... balkonu swojego mieszkania.
Podczas zamachu stanu Szukała był w kontakcie z dziennikarzem Polsatu Sport, Sebastianem Staszewskim. "Jeszcze nie wiem co, ale coś się dzieje. Siedzimy w restauracji, a nad Ankarą leci dziesięć samolotów F-16" - relacjonował Staszewski wymianę wiadomości z Szukałą.
"Chyba atakują rząd turecki. Wojsko chce władzy. Coś wybuchło. Na twarzach czuliśmy ciepły podmuch. Nie wiem, co się dzieje. Wszędzie policja, wszystko zamknięte" - pisał reprezentant Polski.
"Wojsko atakuje! Wszędzie latają samoloty, helikoptery, coś wybucha. Wyłączyli nawet Twittera", "Jestem już w mieszkaniu. Ode mnie jest 300 metrów do tureckiej telewizji. Latają tu helikoptery, słyszysz chyba, i strzelają do budynku. Słyszymy strzały. Wyłączyli światła" - informował Szukała.
Mieszkanie Polaka jest położone obok budynku telewizji TRT, który armia najpierw przejęła, a następnie ostrzelała. "Pełno helikopterów. Co chwilę słychać strzały. Stoję na balkonie i widzę, jak ostrzeliwują ten wieżowiec" - donosił Szukała.
Reprezentant Polski chciał ewakuować się z Turcji wynajętym samolotem, ale lotniska szybko zostały zamknięte. Zamach stanu trwał raptem kilka godzin i jeszcze przed świtem Recep Erdogan odzyskał kontrolę nad państwem. Nieudany pucz pochłonął 312 żyć.
Al-Ka'ida w Wagadugu
Świadkiem zamachu stanu, ale w Burkina Faso, był Bogusław Baniak. Podczas pobytu w Afryce polski szkoleniowiec przeżył też zamach terrorystyczny w Wagadugu. W styczniu islamscy terroryści z afrykańskiego odłamu Al-Ka'idy zaatakowali hotel Splendid, zabijając 30 osób, a raniąc 56.
- Byłem w domu i oglądałem w sieci mecz Polska - Serbia. W trakcie dostałem telefon, żeby pod żadnym pozorem nie wychodzić. Potem słyszałem strzały, ale to już chyba było wojsko, które dotarło do hotelu. Terroryści byli podobno z Nigerii i prawdopodobnie chcieli uderzyć w momencie, gdy w restauracji hotelowej znajdowały się rodziny pracowników ambasad. W każdy piątek po pracy one się tam spotykają na kolacji. Moment ataku nie był więc wybrany przypadkowo - mówił Baniak WP SportoweFakty.
- To był dla nas ogromny szok, bo tu wcześniej nie dochodziło do żadnych tego rodzaju zdarzeń. Z domu do hotelu, w którym rozegrała się ta tragedia, mam dziesięć minut jazdy samochodem. Jeszcze niedawno chodziłem tam na śniadania, znam kelnerów, zresztą dwóch z nich to moi podopieczni z reprezentacji. Na szczęście w wtedy mieli wolne - komentował trener, który prowadził juniorską reprezentację Burkina Faso.
Maciej Kmita
Czyżby "friendly fire"?