Legia - Real. Aleksandar Vuković: I tak zawsze będziesz drugi, po Messim

- Miałem w głowie, żeby powiedzieć Ronaldo: "I tak będziesz zawsze drugi, po Messim" - mówi Aleksandar Vuković, II trener Legii. W Madrycie natknął się na portugalskiego gwiazdora.

 Redakcja
Redakcja
Aleksandar Vuković Newspix / LUKASZ GROCHALA/CYFRASPORT / NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Aleksandar Vuković

"Piłka Nożna": Serbowie i Albańczycy niespecjalnie za sobą przepadają…

- Wiadomo, nasza historia, czy nawet obecne stosunki nie są najlepsze. Sytuacja jest cały czas napięta między dwoma narodami. Natomiast jeśli idzie o moje kontakty z Besnikiem Hasim...

... skąd wiesz, że do tego zmierzałem?

 - Trudno było się nie domyśleć. Otóż moje stosunki z Besnikiem są potwierdzeniem, że jeśli poszczególni ludzie chcą znaleźć wspólny język, to na pewno znajdą. Kiedy dowiedziałem się o nominacji Hasiego, moja pierwsza reakcja była taka, że trzeba będzie znaleźć sobie jakieś inne stanowisko w klubie, zmienić miejsce pracy. Dobrze, że byłem akurat w domu, w Banja Luce i mogłem porozmawiać z ojcem. Powiedział mi wprost: pamiętaj, że Albańczyk może być wrogiem, ale może być też dobrym i oddanym przyjacielem. My - starsze pokolenie  - jeszcze to pamiętamy, mamy i takie doświadczenia. Kiedy już doszło do współpracy, od pierwszego dnia zacząłem się przekonywać do słów taty.

A Hasi nie odebrał twojej obecności w sztabie jako prowokacji?

- Nie, ponieważ nawet menedżer, z którym przyjechał z Belgii podpisywać kontrakt w Warszawie, prywatnie jego najbliższy przyjaciel od wielu lat, także jest Serbem. Miał więc czas, żeby przekonać się do naszej nacji i nie miał żadnych uprzedzeń przed podjęciem współpracy ze mną. Powiedział zresztą już na dzień dobry, że jako piłkarz i trener przez cały okres przebywania za granicą miał nieustanne kontakty i bliskie towarzystwo z moimi rodakami. To była wystarczająca deklaracja z jego strony, dla mnie przestał to być jakikolwiek problem, choć mam swoje określone poglądy. Choć prawdą jest także, że drażliwych tematów świadomie nie poruszaliśmy. Nic by to bowiem nie dało. Dziś, kiedy sporo ludzi wylewa żale, że współpraca z Besnikiem im się nie układała, ja mogę śmiało zadeklarować, że na odcinku, na którym było największe zagrożenie, czyli na naszym, żaden kłopot nie wystąpił. Kontakt mamy do dziś, nawet wczoraj z nim rozmawiałem, więc zakładam, że będzie to kolejny człowiek, z którym stale będę się komunikował.

Skoro nie mówiłeś: skuś baba na dziada, ani nie robiłeś Hasiemu pod górkę, to dlaczego jego przygoda z Legią była taka nieudana. Powinieneś wiedzieć, obserwowałeś jego pracę z najbliższej odległości.

- Owszem, z bliska przyglądałem się robocie Besnika, ale moja lojalność wobec niego nie pozwoli mi nigdy publicznie powiedzieć, co mógł zrobić lepiej, albo zupełnie inaczej. Pewnie, to pierwszy trener bierze odpowiedzialność za wyniki zespołu, także wówczas, kiedy są słabe, dlatego dziś Hasiego nie ma już w Warszawie. Na pewno jednak był szereg czynników obiektywnych, które wpłynęły na jego niepowodzenie. Przede wszystkim po sukcesie z ubiegłego sezonu i przejęciu drużyny po tak wielkiej osobowości, jak Stanisław Czerczesow, żaden trener nie uniknąłby problemów. Zwłaszcza że na domiar złego na treningach było po mistrzostwach Europy - oczywiście początkowo - tylko dwóch, trzech zawodników, którzy mieli stanowić szkielet zespołu. Odeszli Artur Jędrzejczyk i Ariel Borysiuk, potem jeszcze Igor Lewczuk, a takich zawodników nie zastępuje się błyskawicznie. Tym bardziej że nowi piłkarze dochodzili stopniowo, a różnie przebiega aklimatyzacja, niektórzy potrzebują więcej czasu. Mimo to udało się przebrnąć przez kwalifikacje Ligi Mistrzów, gdzie na koniec wcale - jak pokazuje Liga Europy - nie czekali na Legię kelnerzy. Przecież Dundalk bardzo fajnie prezentuje się w tych rozgrywkach, nawet na tle tak solidnych przeciwników jak Zenit Sankt Petersburg. A przecież przed inauguracją w Champions League, z meczu na mecz, trzeba było wymienić z przyczyn niezależnych od trenera - ręczę, że nie był to jego kaprys - aż ośmiu piłkarzy. Dlatego mecz z Borussią Dortmund nie miał prawa się udać.

ZOBACZ WIDEO Bartosz Bereszyński: chcemy zakończyć Ligę Mistrzów z punktami (źródło: TVP SA)

To zapytam inaczej - czy jako pierwszy trener także podjąłbyś decyzję zakazującą zawodnikom wzięcia udziału w ślubie Jakuba Rzeźniczaka?

 - Zacznijmy od tego, że ta sytuacja została nieuczciwie wykorzystana przeciw Hasiemu w mediach. Nie było przecież tak, że nikt nie pojechał na ślub Kuby, tylko wydelegowanych zostało pięciu zawodników. To było rozwiązanie kompromisowe i naprawdę najlepsze dla wszystkich. Trenerzy też dostali zaproszenie, ale przecież byliśmy wówczas na zgrupowaniu, którego przerywanie nie miało żadnego sensu. Delegacja miała po powrocie inny, to znaczy specjalnie przygotowany plan treningowy. A młody żonkoś dostał dodatkowy dzień wolnego, bo wiadomo - noc poślubna to ważna sprawa. Wszystko przebiegło więc tak, jak powinno w profesjonalnym klubie. Tyle że do całej tej sytuacji została dorobiona teoria, zupełnie niepotrzebna, i wykorzystana przeciwko Besnikowi, do którego naprawdę trudno mieć w tej kwestii jakiekolwiek zastrzeżenia.

To jak wytłumaczysz fakt, że dla Jacka Magiery legioniści zaczęli grać tak, jak dla Hasiego nie chcieli. A nawet nie mieli zamiaru.

- To o wiele bardziej skomplikowana i złożona sprawa, której nie wolno sprowadzać do kwestii ślubu Rzeźniczaka. Popatrz zresztą jak przeciw Hasiemu została wykorzystana kwestia analizy przed meczem z Jagiellonią, na której pojawił się wątek Tomka Frankowskiego. Uważam, że to było skur... Po pierwsze - wyniesienie tego z szatni, a po drugie - napisanie o tym w mediach. Owszem, zdarzyła się pomyłka, na którą momentalnie zareagowaliśmy, ale nie Besnikowi. To nie on przygotowywał prezentację, nie on nawet omawiał obrazki, tylko analityk. Człowiek, który był w Polsce krótko, wrzucił kadr ze starym Frankowskim. Zupełnie jednak nieistotny, pokazujący jak Tomek wykonuje rzut karny. Wszystko inne odnosiło się do młodego Frankowskiego. Dlatego uważam, że autor publikacji zachował się słabo, a nawet bardzo słabo. Powinien był się zastanowić, że może komuś taką nieuczciwością zrobić krzywdę. Bo to naprawdę nie Hasi pomylił Frankowskich. Mało tego, podczas kadencji Besnika Legia nie rozegrała lepszego meczu niż wówczas, więc jasno z tego wynika, że odprawa przedmeczowa była dobra. Co piszący także powinien wziąć pod uwagę, ale nawet nie zadał sobie trudu, żeby uwzględnić tę okoliczność.

Na nieporadność w meczu z Borussią Dortmund też znajdziesz usprawiedliwienie?

- Legia, jako klub, nie była przygotowana do tego meczu, a nie tylko Hasi jako trener. Wspomniałem już, że między meczami z Pogonią Szczecin w lidze i Borussią trzeba było z powodów niezależnych od trenera wymienić ośmiu piłkarzy. Na dodatek Guilherme nie wystąpił na swojej pozycji. Tak przemeblowany, i w takim tempie, zespół nie wystarczyłby nawet na Puchar Polski, nie wspominając o Lidze Mistrzów. Wszyscy w klubie dostaliśmy nauczkę. Zresztą prawda jest taka, że roszady to z dnia na dzień można robić co najwyżej na trzech pozycjach, przy ośmiu niezmiennych. A nie na odwrót. Bo przy odwróconych proporcjach musiało się skończyć tak, jak się skończyło.

Fizycznie Legia była przygotowana do walki w Lidze Mistrzów?

- Pod tym względem nie wyglądaliśmy źle, nie było problemu z motoryką. Tu nie doszukiwałbym się przyczyn lania, które dostaliśmy.

To dlaczego później zespół zaczął przebiegać więcej kilometrów podczas meczów?

- Bo jest lepiej poukładany i zgrany. Piłkarze biegają z większą świadomością, jaką pracę muszą wykonać, i w których sektorach. Ruchy na boisku są bardziej przemyślane, i to wszystko procentuje także przebiegniętymi kilometrami. Wcześniej, kiedy było za dużo chaosu, trudno było się wszystkim ogarnąć.

Po meczu z Lechem okazało się, że jesteś w szatni wodzirejem, który odpowiada za nakręcanie atmosfery. Nie ma nikogo w drużynie o takich predyspozycjach, że drugi trener musi brać takie sprawy na własne barki?

- Są, mamy dobrych piłkarzy, którzy mają również takie predyspozycje, ale z dnia na dzień, zwłaszcza przychodząc z zagranicy, nie ogarniesz dla kogo grasz, jaki to klub, co w nim jest ważne, jakie są wartości. Dlatego postanowiłem nauczyć ich słów istotnej pieśni. Widzę przecież jak bardzo są zaangażowani, jak mocno chcą wygrywać, jak się przykładają. Byłoby zresztą nienaturalne, gdyby porywał się na to któryś z chłopaków, którzy dopiero przyszli do Legii. Wykreowanie liderów to proces. A przecież ja na nic się nie siliłem, to był spontan. Wyczuwam, kiedy szatnia potrzebuje takich akcji, nie tak dawno sam przecież jeszcze grałem. Nawet nie wiedziałem, że film zrobi taką furorę. Tymczasem, nagle i niespodziewanie, przypomnieli sobie o mnie nawet dziennikarze w Serbii, choć od piętnastu lat nikt stamtąd nie dzwonił.

Kolana masz całe?

- Nie narzekam. Warunki były sprzyjające, żeby zrobić taki wślizg. Było przecież mokro.

Gdyby to był mecz z innym przeciwnikiem niż z Lechem, także udzieliłyby ci się takie emocje na boisku?

- Rywal nie był ważny, po prostu nastąpiła kumulacja emocji. Okres dla Legii nie jest w tej chwili najłatwiejszy, tymczasem po stracie gola udało się skutecznie zaatakować. Piłka po wznowieniu nie została wycofana, nikt nie chciał bronić wyniku w naszym zespole, tylko piłkarze w ośmiu, podkreślam - w ośmiu!, ruszyli do ataku. Udzielił mi się ich zapał, miałem wrażenie, że doszliśmy do takiego momentu, w którym wszystko, co niedobre można odkręcić. A nawet zupełnie odwrócić.

Straciłeś kontrolę manifestując radość pod trybuną kibiców Lecha? Chwilę wcześniej wydawało się, że nad wszystkim panujesz, przytomnie rozdzielałeś zawodników po tym, jak zakotłowało się w polu karnym.

- Wiem, że czasami mogę sprawiać wrażenie, że moje emocje są poza kontrolą, ale najczęściej wiem, o co mi chodzi. Najczęściej. Kiedy wbiegałem na boisko najistotniejszą sprawą było to, aby nikt nie dostał czerwonej kartki, przecież na tym meczu nie kończy się nasza walka w lidze.

Arkadiusz Malarz powinien dostać, choć ostatecznie nie został w ten sposób ukarany, nawet przez Komisję Ligi, czerwoną kartką. Jego nie zdążyłeś uchronić przed nieodpowiedzialnym zachowaniem.

- Wszystko działo się tak szybko, że nie sposób było dotrzeć do naszego bramkarza, zanim cokolwiek się wydarzyło. Później jednak też było zagrożenie, bo paru chłopakom puściły nerwy i trzeba było wszystkich spacyfikować. Oceniałem sytuację na chłodno, byłem grzeczny i skuteczny. Spięcie w sumie nam pomogło, zawodnicy uświadomili sobie, że mecz się jeszcze nie skończył, że możemy wykonać jeszcze jedną próbę zdobycia trzech punktów. I zrobili to! OK, potem wszyscy skupili się, że gol padł ze spalonego, bo rzeczywiście tak było, ale dla mnie najważniejsze było to, jak nasza drużyna zareagowała po stracie gola. A zareagowała wzorowo! Bo chciała wygrać.

Kiedy dotarło do ciebie, że gol padł ze spalonego?

- Dopiero po meczu, kiedy obejrzałem powtórki. Widziałem, że zawodnicy Lecha protestowali, i robili to w bardzo pewny sposób, gdyż podobno powtórka została zaprezentowana na telebimach na stadionie, ale tego niestety nie dostrzegłem. Trudno zresztą było zauważyć to z boiska, zwłaszcza z naszej perspektywy.

Gorzej smakuje wygrana po golu ze spalonego?

- Pewnie, że wolałbym, żeby taka bramka nie padła ze spalonego. Zdaję sobie sprawę jak bym się czuł, gdybym to ja był na miejscu lechitów. Tyle że z tyłu głowy mam również to, iż nie wszystkie decyzje podejmowane przeciw Legii w tym sezonie były trafne.

Głośno przypominałeś, że w obecnych rozgrywkach przeciw Legii podyktowano aż siedem karnych.

- Nie liczyłem tych karnych, żeby odwrócić uwagę od tego, że bramka padła ze spalonego. Tylko wskazywałem pewną hipokryzję. Błędna decyzja sędziego, korzystna dla Legii, jest omawiana z dwudziestokrotnie większą siłą niż dla każdego innego klubu w Polsce. Łącznie z Lechem. Ba, wiślacy tak mocno nawet nie protestowali, kiedy w meczu pucharowym w Poznaniu stracili gola ze spalonego. Fakt, że był mniejszy niż ten w meczu Legia - Lech, nie ma żadnego znaczenia, bo istotne jest tylko to, że jedna i druga bramka nie powinna być uznana. Zresztą ta wbita przez poznaniaków może mieć większe znaczenie niż nasza, może przecież zadecydować, że wyeliminują Wisłę, potem być może wywalczą Puchar Polski, a w konsekwencji awansują do europejskich pucharów. Szans na nadrobienie takiego błędu arbitra będzie mniej niż w meczach ekstraklasy pozostałych do końca sezonu  - tylko jedna, w Krakowie w rewanżu.

W twoim wślizgu wykonanym w kierunku sektora kibiców Lecha był element prowokacji?

- Być może ktoś tak to mógł odebrać, ale ja w pewnym momencie, mimo olbrzymiej radości, zreflektowałem się, i manifestowałem wyłącznie w kierunku fanów Legii. Dałem się ponieść euforii, bo taka wygrana, być może nawet odniesiona w ostatnich minutach była nam po prostu bardzo potrzebna.

Po co zatem wrzuciłeś tweeta z przeprosinami za to spontaniczne zachowanie? Mieściło się przecież w stadionowych kanonach, emocje po prostu znalazły ujście.

- Dotarły do mnie takie głosy, od ludzi, których cenię, że jako trener nie jestem już... zawodnikiem. Zatem jako wychowawca zawodników nie powinienem aż tak bardzo manifestować radości. OK, Marcin Robak jako piłkarz może głaskać herb Lecha, natomiast ja już powinienem patrzeć nie tylko z własnej perspektywy, ale też na to, jak takie zachowanie może być postrzegane. Zdarza się, że na taką refleksję stać mnie dopiero po czasie, ale generalnie właśnie w ten sposób staram się zachować.

A może ktoś, z przełożonych w Legii, kazał ci po prostu zamieścić te przeprosiny?

- Nie ma takiej możliwości. To wyniknęło wyłącznie z mojego przemyślenia. Nawet jeśli nie miałem złych intencji, okazywałem jedynie radość, uznałem za stosowne przeprosić tych, którzy mogli poczuć się urażeni. I tyle.

Jak pracuje się z kumplem w roli przełożonego? Rozegraliście wspólnie z Jackiem Magierą w Legii sporo meczów. Teraz to pomaga, czy przeszkadza?

- Początek jest dobry i pozytywny, Jacek też to tak odbiera. Długo się znamy, kiedy w 2001 roku przyszedłem do Legii, on już był w klubie. Ma zupełnie inny charakter niż ja, ale wyznaje te same wartości. To dobry człowiek, który szanuje ludzi, nie idzie po trupach do celu. Zostaliśmy wychowani w zbliżony sposób, wynieśliśmy z domów podobne wartości, więc mimo różnicy charakterów dobrze się dogadujemy.

Masz więcej do powiedzenia niż u Czerczesowa i Hasiego?

- Zdecydowanie, tego nawet nie można porównać. U Czerczesowa byłem przeszczęśliwy, jeśli w ogóle chciał coś ze mną konsultować. Hasi właściwie nie miał przede mną tajemnic, co także było dla mnie bardzo ważne. Szybki kurs u nich przeszedłem. Z Jackiem współpraca jest jednak zupełnie inna, zna mnie nie tylko z tej strony, że jestem początkującym trenerem bez doświadczenia. Wie, że mogę być pomocny. Zatem teraz wyłącznie moja w tym rola, żeby z czasem powierzał mi więcej obowiązków, a nie mniej.

Kłócicie się?

- Z uwagi na jego spokojne usposobienie byłoby to chyba niemożliwe. A w każdym razie trudne. Miewam oczywiście inne zdanie w kwestiach personalnych, albo doboru taktyki na konkretne spotkanie. Jacek lubi dyskutować, chce poznać zdanie nie tylko moje, również Lucjana Brychczego, czy Krzysztofa Dowhania. Ma fajne podejście, bo każdego chce wysłuchać. I dopiero na tej podstawie dokonuje wyborów.

Magiera nie traktuje ciebie jako potencjalnej konkurencji?

 - Jestem bardzo zadowolony z miejsca, w którym się znajduję. Pewnie, z miesiąca na miesiąc czuję się coraz bardziej gotowy, żeby zostać pierwszym trenerem, ale tego procesu nie ma sensu na siłę przyspieszać. Tym bardziej że dopiero w grudniu będę zdawał egzamin kończący kurs na licencję UEFA A. A żeby samodzielnie pracować w lidze muszę mieć UEFA Pro, które poprzedza półtoraroczne szkolenie.

Czyli Magiera może przez dwa lata czuć się spokojny?

- Jacek może nawet dłużej, dla niego nie będę zagrożeniem. Za to wszyscy inni trenerzy w Polsce mają rzeczywiście jeszcze dwa lata spokoju.

Magiera nie był zazdrosny, że to ty, hm, zakolegowałeś się z Cristiano Ronaldo w Madrycie?

- Epizod z Santiago Bernabeu zapamiętam pewnie na dłużej. Wychodząc po treningu praktycznie nadziałem się na Cristiano, i głupio było nie zagadać. Spytałem więc, czy nie chciałby odpocząć w meczu z nami, po co ma się nadwerężać. Odparł: I don’t need rest, my friend. Nie sądzę, żeby w ogóle ogarnął kim jestem, piłkarzem, czy trenerem, i co w ogóle robię w Madrycie. Wyszliśmy jednak razem, i stojące dziewczęta zgotowały niesamowitą owację, więc potem mogłem udawać, że to na moją cześć. Miałem w głowie, żeby powiedzieć Portugalczykowi na koniec: -  I tak będziesz zawsze drugi, po Messim, bo tak właśnie myślę na co dzień, ale biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, nie chciałem już robić fermentu.

Jak oceniasz wynik z Realem, bo ja - jako niekompromitujący. Zrobiliście, jako sztab i zespół, wszystko co należało, ale wystarczyło to tylko na 1:5. A takim wynikiem nie sposób się chwalić.

- Jesteśmy Legią Warszawa i nigdy nie będziemy się cieszyć z porażki, zwłaszcza wysokiej. Chciałbym natomiast obiektywnego podejścia krytyków. Bo pisanie o żenadzie, kpinie, zabawie, czy treningu Realu nie jest poważne. Zespół z Madrytu, jak wynika z analizy UEFA, przebiegł - choć mniej niż Legia - dwa kilometry więcej niż przebiega średnio w Lidze Mistrzów. Zatem jeśli był to trening, to mocno biegowy, bo naprawdę solidnie Cristiano Ronaldo i jego koledzy poganiali sobie przy nas. A przecież nie wolno pomijać faktu, że najlepszy piłkarz Realu ma roczną pensję porównywalną z rocznym budżetem Legii. Nie jestem minimalistą, ale już kilka lat temu twierdziłem, że przyjdzie taki moment, w którym mistrz Polski zdoła awansować do Ligi Mistrzów, a wówczas nie unikniemy także przykrych momentów. Bo przekonamy się, jakie mamy braki w porównaniu z europejską czołówką. No i miałem rację.

Różnica jest teraz większa niż wówczas, kiedy ty w Legii grałeś z Valencią?

- Miałem nieprzyjemność grać z Valencią, wówczas zespołem porównywalnym z dzisiejszym Realem Madryt, mistrzem Hiszpanii i jednym z najlepszych klubów na świecie. Przegraliśmy wtedy 1:6, a więc podobnie jak teraz na Santiago Bernabeu, ale byliśmy niczym dzieci we mgle. Do stanu 4:0, kiedy gospodarze postanowili zwolnić, nie mogliśmy zrobić sztycha. Byliśmy jedynie tłem. Teraz mecz był zupełnie inny. Do tego stopnia, że 1:5 Legii w Madrycie serbscy komentatorzy, a zatem neutralni, ocenili jako wynik mocno krzywdzący dla Legii.

Teraz Legia ma lepszych zawodników niż wtedy?

- Nie powiedziałbym.

Bo nie chcesz przyznać, że Vadis Odjidja-Ofoe jest bardziej klasowym piłkarzem niż był Vuković?

- Vadis akurat może być lepszy, a nawet jest, choć to nieco inny typ. Nie mam z tym problemu. Na pewno jednak teraz w Madrycie Legia zagrała lepszy mecz niż my w Walencji. Lepiej weszła w spotkanie, miała lepszy pomysł na grę. Mimo podobnych wyników, tych meczów w ogóle nie można porównywać. Ba, mimo mniej korzystnego rezultatu Legia zaprezentowała się lepiej na tle Realu niż w spotkaniu ze Sportingiem w Lizbonie, gdzie ewidentnie zabrakło nam odpowiedzialności.

Czego spodziewasz się po rewanżu z Realem?

- Przede wszystkim, że jako drużyna będziemy w stanie zrobić jeszcze krok w tym kierunku, aby być trudniejszym przeciwnikiem dla Królewskich. Będę zadowolony, jeśli z dwóch sytuacji stworzonych na początku jedną uda się wykorzystać. Bo to będzie oznaczało, iż umiemy wyciągać właściwe wnioski.

Mam rozumieć, że porażka niższa niż w Madrycie będzie odebrana jako krok do przodu?

- Pełna satysfakcja byłaby gdybyśmy zremisowali. Taka jest prawda. Warunek konieczny to słabszy dzień nie tylko Cristiano Ronaldo, co miało miejsce w Madrycie, ale jeszcze trzech, czterech jego kolegów. Oczywiście przy założeniu, że my zagramy na 101 procent. Tyle że fakt, że zagramy przy pustych trybunach nie będzie okolicznością sprzyjającą. Jedyna korzyść jest taka, że trenerzy będą mogli korygować ustawienie, bo w Madrycie nikt na boisku nas nie słyszał. Real nie zwykł grać bez kibiców, więc nie jest do tego przyzwyczajony, natomiast Legii co chwilę zamykano stadion, ale doping zawsze niesie słabszego. Jeśli tylko wykonasz dobry wślizg, dostaniesz aplauz od 30 tysięcy kibiców, który cię poniesie. Bo będzie zastrzykiem pozytywnej energii. Na to jednak nie możemy liczyć. Zamiast święta, przeżyjemy najsmutniejszy dzień w Lidze Mistrzów. Słabe to.

To może nie kończmy tak smutno. Jako urodzony optymista wierzysz, że przy splocie mega korzystnych okoliczności Legia jest w stanie wyprzedzić Sporting w tabeli waszej grupy w Champions League?

- To jest moje najskrytsze marzenie! Różnica między Legią i Sportingiem jest dość duża, oczywiście na korzyść Sportingu. Nie taka jednak jak między nami a Realem, czy nawet Borussią, której potencjał jest zdecydowanie większy niż Portugalczyków. Poza tym piłka jest na tyle piękna i nieprzewidywalna, że czasami dzieją się rzeczy, które nie tylko piłkarzom wydają się niemożliwe. Dlatego warto mieć marzenia! Zresztą po remisie z Realem, wszystko będzie już możliwe.

Rozmawiał Adam Godlewski

Legia sprawi w środę sensację?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×