W 1981 roku 17-letni Darek z rodzicami wyjechał na dwutygodniowe wakacje do wujka do Houston. Wcześniej było to niemożliwe, bo rodzinie odmawiano paszportów. Oczywiście wakacje szybko zamieniły się w stały pobyt. Tak zaczęła się droga Dariusza Mioduskiego na szczyt.
W pierwszym kontakcie właściciel Legii Warszawa robi wielkie wrażenie. Zwłaszcza dla ludzi sportu, którzy wychowali się na kontaktach z osobami tzw. "street wise", różnymi cwaniakami, kombinatorami, dorobkiewiczami. Prawnik po Harvardzie, były dyrektor koncernu Kulczyka, to w piłce przybysz z innego świata. Trudno powiedzieć czy lepszego. Innego. Dlatego od początku jego związek z Bogusławem Leśnodorskim, piekielnie inteligentnym naturszczykiem, owijającym sobie wokół palca dziennikarzy, a co za tym idzie również kibiców, był dziwny. Wyglądało to trochę jakby postawić nowoczesny szklany biurowiec obok budynku eleganckiego, stylowego, ale oszpeconego zamkowymi wieżyczkami. Związek na tyle dziwny, że skazany na porażkę. I tak też się stało, choć długo obaj utrzymywali, że się znakomicie uzupełniają.
Mioduski w ostatecznej rozgrywce okazał się nie mniej ostrym graczem niż jego przeciwnicy. Jeden z dziennikarzy, mający przyzwoity kontakt z właścicielem Legii opowiadał, że już w trakcie finałowej rozgrywki, biznesmen zagroził mu: "Jeśli pan opublikuje tę informację, będzie to nasza ostatnia rozmowa w życiu."
Nie byłoby to jednak zdziwienie dla ludzi, którzy go znali. W gazetach zajmujących się finansami można było przeczytać, że jest tak samo czarujący dla swoich jak bezwzględny dla rywali.
ZOBACZ WIDEO Juventus Turyn wygrał przed finałem Ligi Mistrzów - zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN]
Wyjazd do Stanów Zjednoczonych otworzył mu oczy.
- Zabrzmi banalnie, ale tak jest: w tamtym czasie Ameryka dawała poczucie, że można wszystko osiągnąć. Talentem i ciężką pracą. To było dla mnie nie lada odkrycie, czas zmiany myślenia o życiu. Ameryka nauczyła mnie, że bez demonstracyjnej wiary we własne możliwości nie możesz oczekiwać od innych, że będą na ciebie stawiali - powiedział w wywiadzie dla "Pulsu Biznesu".
Zobaczył ten nowy świat i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Nawet, jeśli jego ojciec, inżynier, nagle był zwykłym robotnikiem. Startował od pracy na czarno, również w znaczeniu dosłownym, bo od przerzucania ziemi w ogródkach. Remontował też domy, pracował w sklepach, aż w końcu udało mu się znaleźć pracę legalną. Jakżeby inaczej, w McDonald'sie, symbolu amerykańskiego snu. Sam śmiał się, że był hamburgerowym, czyli musiał czyścić podłogę i wynosić odpadki.
Do tego też dobrze się uczył. Po liceum dostał się na uniwersytet Św. Tomasza, gdzie uczył się na tyle dobrze, że dostał stypendium. Był pierwszym absolwentem tej małej uczelni, który dostał się na Harvard, jedną z najlepszych uczelni Stanów Zjednoczonych.
Trzy razy w tygodniu grał w koszykówkę z Barackiem Obamą, późniejszym prezydentem USA.
Do Polski wrócił już po upadku komunizmu.
- Pracowałem w sieciowej kancelarii w Houston. Pewnego wieczoru dzwoni mój partner z firmy i mówi, że jest pilna sprawa do załatwienia w Warszawie, taka na kilka dni, i czy bym nie poleciał jutro. Wylądowałem na Okęciu 10 lipca 1991 r., równo dekadę po wyjeździe. To był znak. Poczułem dreszcz emocji - opowiadał.
Wiedział już wtedy, że jego miejsce jest w Polsce. W USA posiedział jeszcze kilkanaście miesięcy. Wrócił do kraju, gdy firma Enron, wówczas jeszcze bardzo wiarygodna, poprosiła kancelarię w której pracował, by przygotowała projekt elektrowni w Polsce.
W Polsce przez wiele lat był partnerem zarządzającym sprawami energetyki w warszawskim oddziale Cameron McKenna, prawniczego molocha.
W grudniu 2007 roku został dyrektorem Kulczyk Investments. W 2009 roku Rzeczpospolita pisała o nim: "45-letni prawnik z dyplomem Uniwersytetu Harvarda od dwóch lat jest podporą finansowego imperium Jana Kulczyka. Zbudował firmę o charakterze globalnym, działającą na rynkach międzynarodowych. Gdy zaczynał, interesy najbogatszego Polaka przeżywały okres stagnacji po wrzawie wywołanej przesłuchaniami sejmowej komisji śledczej, badającej tzw. aferę orlenowską. Kulczyk, jako kozioł ofiarny politycznych rozgrywek, chwilowo zniechęcił się do robienia w Polsce dużych interesów. Mioduski zaproponował zmianę strategii. Postawił na infrastrukturę, energetykę, surowce".
Portal "Polska na bogato" pisał o nim: "To on zmienia pomysły Kulczyka w realny biznes. - Doktor wskazuje jedynie kierunek jazdy pociągu, Darek sam dobiera wagony i ustala rozkład jazdy - mówi jeden z pracowników holdingu."
To wszystko skończyło się na przełomie 2013 i 2014 roku, gdy firmę przejął Sebastian Kulczyk, syna Jana.
Mioduski zainwestował w Legię, choć zapewniał zawsze, że nigdy nie chciał zarabiać na klubie. 80 procent akcji należało do niego, 20 do Leśnodorskiego. Z czasem 20 od Mioduskiego przejął Maciej Wandzel. Mioduski został przechytrzony. Teraz, choć wciąż silniejszy, był sam, przeciwko dwóm.
Podczas najgorętszego okresu wojny z Leśnodorskim, jeden z bliskich współpracowników "Leśnego" określił go jako człowieka z głową w chmurach, mówiącego o jakichś kosmicznych pomysłach, w których nie wiadomo, o co chodzi. Jego konkurenta przedstawiano jako człowieka ciężko pracującego, zakasującego rękawy, podpisującego umowy, negocjującego codzienne sprawy.
Mioduski w dostał się do władz ECA, stowarzyszenia największych europejskich klubów. Działał jakby w innym wymiarze, angażował się w sprawy zupełnie nieodczuwalne dla zwykłego kibica. Był jakby prezydentem i ministrem spraw zagranicznych w jednym.
Te wizje Mioduskiego w rzeczywistości nie były niczym nadzwyczajnym. Od dawna uważał on, że klub z takiego rynku jak polski może istnieć tylko pod warunkiem, że zainwestuje spore pieniądze w szkolenie młodzieży. Model Ajaksu, Anderlechtu czy Basel, wielkich fabryk piłkarzy, to jest właśnie coś co w Polsce dla wielu osób jest jeszcze obrazem z chmur, na zachodzie nie jest niczym sensacyjnym, wręcz chlebem powszednim.
Przez lata spekulowano, że jest tylko pośrednikiem. Wkrótce miała pokazać się oferta ze wschodu. Wielokrotnie zaprzeczał, ale sugestie, że Legia jest na sprzedaż, wracały.
Na pewno pomogła mu batalia z Leśnodorskim i Wandzelem. Wszyscy trzej pokazali, że zależy im na klubie, że nie chodzi tylko o to, by zarobić. Mioduski wygrał, bo tak naprawdę jako jedyny był w tym pojedynku uzbrojony. On mógł wykupić wspólników, gdyby chciał. Oni tylko wtedy, gdyby Mioduski na to im pozwolił.
Można przypuszczać, że atmosfera wojny, posługiwania się mediami, nie przeszkodziła mu w podjęciu decyzji.
Sam Mioduski stał się w pewnym sensie zakładnikiem sukcesu, na który pracował razem ze wspólnikami. To za czasów, gdy prezesem był Leśnodorski, Legia zdobyła trzy tytuły mistrza Polski i awansowała do Ligi Mistrzów.
Dziś, gdy Mioduski jest zarówno właścicielem jak i prezesem klubu, to on będzie rozliczany z wyników. Poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko.