Marcin Kupczak. Podróż po zapętlonym filmie

Zdjęcie okładkowe artykułu: Materiały prasowe / archiwum prywatne
Materiały prasowe / archiwum prywatne
zdjęcie autora artykułu

Marcin Kupczak jest śląskim podróżnikiem, kibicem piłkarskim i absolwentem AWF. Niedawno wrócił z Ugandy, która była 37 odwiedzonym przez niego krajem. Był tam trenerem piłki nożnej - szkolił dzieci zarażone wirusem HIV.

Norbert Bandurski, "Piłka Nożna": Dlaczego 28-latek rzuca wszystko i jedzie trenować w Ugandzie dzieci chore na AIDS? Marcin Kupczak: Od zawsze moją pasją było podróżowanie za niewielką kwotę. Uwielbiam w późnych godzinach nocnych polować na najtańsze bilety lotnicze. Połączyłem to z drugą pasją: piłką nożną, więc 90 procent moich podróży jest powiązanych z wyjazdem na mecz.

Dlaczego od początku lutego do końca kwietnia byłeś w Ugandzie? Afryka była ostatnim kontynentem (prócz Antarktydy), którego nie widziałem. Lecąc tam, chciałem zrobić coś więcej, niż tylko odpoczywać. Kilka miesięcy temu zarejestrowałem się na stronie workaway.info, która jest platformą pośredniczącą między wolontariuszami a organizacjami non profit. Dostałem propozycję wyjazdu do Ugandy na zaproszenie człowieka, który w Kampali prowadzi akademię piłkarską.

[b]

Co wiedziałeś o Ugandzie przed wyjazdem? [/b] Kojarzyłem ją tylko z Jeziorem Wiktorii. Pozostałe informacje czerpałem głównie z blogów podróżniczych, które były mi pomocne z tego względu, że ich autorzy często podróżowali tam na podobnej zasadzie jak ja.

Jak wyglądają przygotowania do takiego wyjazdu? Początkowo nikomu nie chciałem o tym mówić, ale potem dałem się znajomym przekonać do założenia bloga (Hanys on Tour). Pomógł mi on też rozpropagować wolontariat, ponieważ jadąc pomagać ludziom w Ugandzie, chciałem im coś przywieźć. Skontaktowałem się ze wszystkimi klubami Lotto Ekstraklasy z pytaniem o to, czy mogłyby podarować dzieciom sprzęt treningowy. Pozytywnie odpowiedziały Ruch Chorzów, Pogoń Szczecin, Piast Gliwice, Podbeskidzie Bielsko-Biała, a potem do akcji dołączyły też Fundacja Legii, FCB Escola Varsovia oraz ZAKSA Kędzierzyn-Koźle (klub siatkarski - przyp. red.) i inne firmy, w tym Facebook.

Drugą kwestią było zebranie pieniędzy choćby na lot do Ugandy. Tu bardzo pomogli znajomi, którzy nagłośnili zbiórkę. Wspierali mnie także między innymi Martin Konczkowski, Radosław Murawski oraz Michał Buchalik i Maciej Sadlok. Pomogły też linie lotnicze, który zgodziły się, abym w cenie biletu mógł przewieźć dwie, a nie jedną walizkę. A dzięki darom miałem ich aż trzy.

Ile kosztowała cię wyprawa do Ugandy? Tylko czas. Mój budżet na trzymiesięczny wyjazd wynosił 5 tysięcy złotych. Całą kwotę udało mi się zebrać.

Gdzie mieszkałeś w Ugandzie? Początkowo miałem zapewnione zakwaterowanie i wyżywienie w ramach wolontariatu. Mieszkałem u rodziny właściciela akademii, w której pracowałem. Byli muzułmanami, nie wszystkie ich zwyczaje mi się podobały, ale ponieważ byłem gościem, musiałem je uszanować. Byliśmy jednak umówieni, że będę prowadził zajęcia przez pięć godzin: najpierw trening piłkarski, potem zajęcia w szkole. W praktyce pracowałem przez 10-11 godzin na dobę, ale przyjechałem tam, aby zrobić coś dobrego, więc nie było problemu.

Prowadziłem dwa treningi dziennie i zajęcia w szkole, które zwykle przekształcały się w opowiadania o Polsce i reszcie Europy. W klasie była duża mapa, a dzieci były bardzo zainteresowane odmienną kulturą, życiem w Polsce. Po dwóch tygodniach właściciel akademii około godziny 21 powiedział mi, żebym o 8 następnego dnia był w Kampali, skąd mieliśmy jechać na turniej do innego miasta. Ja zaś mieszkałem w wiosce oddalonej od stolicy o 14 kilometrów, a ten dystans pokonuje się w mniej więcej dwie godziny. Odmówiłem, powiedział o tym za późno, poza tym byłem tam dwa tygodnie i nie miałem żadnego dnia wolnego, a umawialiśmy się całkiem inaczej.

Tłumaczyłem, że nazajutrz jest niedziela, a to dla mnie dzień święty - chciałem iść do kościoła i odpocząć. Opiekun zgodził się wreszcie, żebym w niedzielę odpoczął, i ustaliliśmy, że we wtorek poprowadzę jeden trening. Po zajęciach wsiedliśmy do auta, on wyciągnął zeszyt i zaczął liczyć, ile wydał na mój transport, wyżywienie i zakwaterowanie. Wyszło mu, że muszę zapłacić 210 dolarów, a umówiliśmy się na wolontariat - ja pracuję za darmo, on zapewnia mi warunki do życia.

Nie chciałem jednak wdawać się w awanturę, powiedziałem, że na razie nie mam takich pieniędzy, skontaktuję się z rodziną i przyjaciółmi w Polsce, którzy przyślą gotówkę. Zgodził się. Widząc jednak, że chodzi mu o pieniądze, a nie pomoc dzieciakom, spakowałem się i poprosiłem polskich misjonarzy o tymczasowy nocleg.

Od razu się zgodzili, pojechałem do nich z bagażami. Poprzedni gospodarze zaczęli do mnie wydzwaniać; gdy nie odbierałem telefonu, dostałem wiadomość, w której twierdzili, że moje zachowanie jest karygodne, biali ludzie się tak nie zachowują i zgłaszają sprawę na policję, więc nie wyjadę z Ugandy. Odpisałem, że jestem już w Mombasie (w Kenii - przyp. red.), co oczywiście nie było prawdą. Dali mi spokój.

Gdzie potem mieszkałeś? U misjonarzy na stałe nie mogłem zostać, więc wynająłem pomieszczenie, które z pokojem nie miało zbyt dużo wspólnego. Nie było nawet okna, toaletą była dziura w ziemi, a łazienką - pomieszczenie mające trzy ściany, do którego chodziło się z baniakiem wody. Za pokój musiałem płacić, a budżet miałem skromny. Zacząłem prowadzić zajęcia w innej szkole. Potem skontaktowałem się z dwiema Polkami, które były wolontariuszkami w Masace, 150 kilometrów od stolicy. Spędziłem u nich miesiąc, prowadziłem zajęcia w szkole i treningi piłkarskie dla dzieci. Następnie wróciłem do wynajmowanego pokoju w Kampali. Sporo też jeździłem i prowadziłem zajęcia w różnych miejscach, co miało tę zaletę, że dary z Polski trafiły do większej liczby dzieci. Z drugiej strony, z żadną grupą nie trenowałem na stałe, więc trudno o zauważalny postęp w ich grze.

Jak zostałeś terrorystą? Zwiedzałem Kampalę, a w mieście nie ma atrakcji turystycznych, więc gdy zobaczyłem nowoczesny, wyróżniający się budynek, postanowiłem zrobić mu zdjęcie. Za moment podszedł do mnie policjant, by wypytać o cel podróży. Potem poprosił o paszport, którego akurat nie miałem przy sobie, i zapytał, czy wiem, co to za budynek. Policjant skonfiskował mi telefon, po czym dołączyło do nas dwóch jego kolegów. Powiedzieli, że stoimy przed bankiem, a w Ugandzie nie wolno robić zdjęć obiektów rządowych.

Tłumaczyłem im, że o tym nie wiedziałem, i obiecałem usunąć zdjęcie. Nie zgodzili się. Musiała do nas przyjechać moja gospodyni, bo nie chcieli się ze mną dogadać. Dopiero ona wytłumaczyła mi, że policjantom po prostu chodzi o łapówkę. Nie miałem wyjścia, musiałem dać im 100 dolarów, aby uniknąć oskarżeń o planowanie zamachu terrorystycznego. Twierdzili, że jestem chrześcijańskim ekstremistą, który planuje zamach w Ugandzie. Afrykanie w ogóle widzą białych ludzi jako chodzącego dolara. [nextpage] Przyjechałeś do Ugandy, by trenować dzieci chore na AIDS w akademii swojego gospodarza. Po wyprowadzce od niego zajmowałeś się już zdrowymi dziećmi? Trudno powiedzieć, jak wiele ich było, bo AIDS jest tam tematem tabu. Dzieci zarażone wirusem HIV traktowane są tak samo jak inne, nikt nie mówi o chorobie. Mają żyć normalnie, ale z drugiej strony nieświadomość powoduje przekazanie choroby kolejnym osobom.

Ile lat miały dzieci, które trenowałeś? Zazwyczaj od sześciu do czternastu, ale trenowałem też z chłopakami na uniwersytecie, którzy mieli po 20-21 lat.

Skąd to właściwie wiadomo, skoro nawet reprezentanci Ugandy byli zgłaszani na Puchar Narodów Afryki 2017 z innymi datami urodzenia, niż podają kluby?

Wiem tyle, ile mi powiedzieli, gdy pytałem ich o wiek, choć dziwne dla mnie było, kiedy chłopcy odpowiadali mi, że nie znają daty przyjścia na świat. Wiele urodzin w Ugandzie nie jest w ogóle rejestrowanych, zwłaszcza na wsi. W tym kraju żyje o wiele więcej osób, niż podaje się oficjalnie.

Jak popularna jest tam piłka nożna? Bardzo, zwłaszcza liga angielska pokazywana w państwowej telewizji. Dzięki temu najpopularniejszymi polskimi piłkarzami w Ugandzie, oczywiście oprócz Roberta Lewandowskiego, są Tomasz Kuszczak i Bartosz Kapustka. Zainteresowanie piłką w Ugandzie jest tak duże, że ludzie robią na tym interesy. Widziałem szopy, w których ustawiono ławki, duży telewizor plazmowy zasilany bateriami słonecznymi. Potrafią kumulować energię w generatorach prądu przez cały dzień tylko po to, by mieć pewność, że obejrzą mecz. Dodatkowo wykupują karnety i bilety, by mieć zapewnione miejsce w szopie na każde spotkanie.

Kim są idole młodych Ugandyjczyków? Tu nie są oryginalni: Lionel Messi i Cristiano Ronaldo oraz piłkarze Premier League. Lewandowskiego też uwielbiają, na targu w Kampali spotkałem kobietę w koszulce Borussii Dortmund z nazwiskiem kapitana reprezentacji Polski. Chodzą też w strojach reprezentacji Niemiec albo... Ukrainy. Ugandyjska liga za bardzo ich nie obchodzi.

Pierwszy od 39 lat awans reprezentacji Ugandy do PNA podniósł zainteresowanie piłką? Żałuję, że trafiłem tam już po zakończeniu turnieju, ale dzieciaki bardzo interesują się piłką, bo wiedzą, że jest to dla nich największą szansą na wyrwanie się z biedy. Nawet jeśli Ugandyjczyk skończy lokalny uniwersytet, prawdopodobnie będzie pracował w kraju. A jeśli piłkarz wyjedzie do Europy choćby na pół roku, jest ustawiony na całe życie. On, jego rodzina i pół wioski.

Jak trenują mali Ugandyjczycy? Treningi w Ugandzie prowadzone są jak u nas zajęcia WF w szkołach. Trener daje piłkę i pozwala grać. Ja przyjechałem do dzieci, zrobiłem rozgrzewkę, pokazałem podstawowe zajęcia z tyczkami czy ćwiczyłem stałe fragmenty, a dopiero potem graliśmy. Dla nich to była zupełna nowość. Trening urozmaicałem grą w siatkówkę, zbijaka, dwa ognie czy wyścigami. Zajęcia, które prowadziłem, zwykle trwały około 90 minut, z czego godzina to był typowy trening, a pół - mecz. Dałem też dzieciakom pięć par butów. Musiały się do nich przyzwyczaić, bo młodzież gra tam zwykle boso i początkowo miała trudności z grą w butach.

Jaki poziom prezentowały dzieci, które trenowałeś? Ugandyjczycy są świetnie przygotowani kondycyjnie, ale potrafią przebiec cztery razy większy dystans, niż pokonaliby, dobrze się ustawiając. Mogą biegać non stop od bramki do bramki. Założeń taktycznych za to w ogóle nie realizowali, ale myślę, że wynikało to też z faktu, że byłem w różnych miejscach. Gdybym pracował z jedną grupą przez trzy miesiące, pewnie zaczęliby łapać, o co chodzi. Sądzę, że ugandyjskie dzieci wygrałyby z polskimi, ale z wiekiem, gdy coraz większą rolę odgrywa taktyka, świat ucieka Ugandyjczykom.

Co dało ci największą satysfakcję? Praca z dziećmi, widziałem, iż one doceniają, że ktoś do nich przyjechał. Miały dużo pytań w szkole, interesowały się Polską, nauką u nas czy śniegiem. Nie musiałem wymyślać tematów do rozmów, wystarczyło odpowiadać na pytania.

Co sprawia, że historia Ugandy przypomina zapętlony film: dyktator jest obalany, a jego następca zapowiada odejście po dwóch kadencjach, po czym wprowadza dyktaturę i znów jest obalany? Tamtejsza mentalność. Zastanawiam się, czy oni tak naprawdę chcą zmian. Powiedzą, że tak, ale na dobrą sprawę są podobni do nas: właściwie dobrze im jest w obecnym stanie, gdy narzekają. Nie podejmują konkretnych działań. Jedna z wolontariuszek, które poznałem, była fotoreporterką AFP. Znalazła w slumsach młodego chłopaka i stwierdziła, że idealnie nadaje się na modela. W agencji zrobili mu sesję zdjęciową, potwierdzili jej opinię i stwierdzili, że chłopak potrzebuje tylko kursu, podczas którego miałby nauczyć się technicznych aspektów zawodu. Zapewnili mu wyjazd do Londynu, co dla Ugandyjczyka ze slumsów jest zmianą życia o 180 stopni. Agencja wykupiła mu dwumiesięczny kurs, po dwóch tygodniach zrezygnował, bo mu się nie chciało. Dostał szansę życia w Europie, ale wymagało to dwóch miesięcy zaangażowania. Dziś znów mieszka w slumsach.

Co dała ci Uganda? Dostrzegam, jak dużo jedzenia się u nas marnuje, gdy tam ludzie zabijają się za garść popcornu. Łzy cisnęły mi się do oczu, kiedy widziałem w slumsach, jak ludzie wyrywają sobie jedzenie, albo gdy pytałem Ugandyjczyka, kiedy ostatnio jadł, a w odpowiedzi słyszałem, że dwa dni temu. Szokujący był też sposób, w jaki radzą sobie z głodem. Od najmłodszych lat nasączają szmatę paliwem lotniczym i wąchają ją, by nie czuć głodu. Mówią, że im się nie opłaca kupić jedzenia, bo rano się najedzą, a wieczorem znów będą głodni.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: łzy Jermaina Defoe. Jego młody przyjaciel umiera

Źródło artykułu: