Pierwszy krok do świata wielkiej piłki - jak Polacy zdobyli olimpijskie złoto

Dokładnie 45 lat temu w Monachium Polacy wygrali finał igrzysk olimpijskich w Monachium - nasze jedyne trofeum w tej narodowej przecież dyscyplinie sportu. To wtedy zaczęła się wielka era największych sukcesów w naszej historii.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Kazimierz Górski / Na zdjęciu: Kazimierz Górski

Tu się wszystko zaczęło. W Monachium, 10 września 1972. Pierwsze sygnały o tym, że polska piłka może pójść w górę, dochodziły jeszcze pod koniec lat 70-tych, gdy Legia Warszawa i Górnik Zabrze odnosiły sukcesy w europejskich pucharach. Skoro mamy tak dobre kluby, to musi się to przełożyć na wynik. Tyle że się nie przekładało.

W szczytowym okresie naszej piłki klubowej do awansu na mistrzostwa w 1970 roku zabrakło nam ledwie punktu. Przegraliśmy z niezłymi wtedy Bułgarami, którzy jednak odbili się w Meksyku od ściany. W prasie sportowej tamtych czasów można było przeczytać pełno analiz dotyczących przyczyny permanentnego kryzysu.

Przecież mieliśmy piłkarzy, którzy w tamtych czasach mogliby grać w najlepszych klubach świata, gdyby nie ograniczały ich przepisy. Ernest Pohl, Lucjan Brychczy, Stanisław Oślizło czy Edward Szymkowiak to byli zawodnicy wybitni.

ZOBACZ WIDEO Atletico Madryt straciło punkty z Valencią. Zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN]


"Rozważania na temat: czy silne kluby - słaba reprezentacja bądź silna reprezentacja - słabe kluby, zajmowały całe kolumny pism sportowych. Dziś łatwo mówić, że były to dywagacje jałowe, ale warto sobie przypomnieć, w jakim stanie ducha my kibice i wszyscy fachowcy, znajdowaliśmy się wtedy" - pisał kilkanaście lat później Krzysztof Mętrak.

A stan ducha to był wielki fatalizm, ale też nadzieja, że przecież musi się odwrócić.

Cytując tego kultowego publicystę swoich czasów, pierwszy pogląd był nieracjonalny, ale oparty na faktach, drugi jak najbardziej racjonalny, choć niepoparty dowodami.

Decyzją, która wszystko zmieniła, miało być mianowanie trenera reprezentacji. Ryszarda Koncewicza zmienił Kazimierz Górski i wszystko ruszyło. Nie tak nagle jak to wygląda z perspektywy czasu, bo przecież nasz trener stulecia zaczął od przegranych eliminacji do mistrzostw Europy 1972 roku, choć też pamiętamy, że przegranych z RFN w jej szczytowym okresie, wówczas najlepszą drużyną świata.

Jeszcze w latach 70. i 80. sprowadzano tę przemianę do lakonicznego stwierdzenia, że tak jak Koncewicz był pechowcem, tak Górski dzieckiem szczęścia. Tak zresztą lubił utrzymywać i sam "Faja".

"W naszych rozmowach przewijał się wątek pecha, element braku szczęścia w chwilach decydujących. Wystarczyło, jak twierdził, 'tylko dokręcić śrubkę'. Ale ta śrubka miała przekręcony gwint".

Tak pisał Andrzej Jucewicz, były naczelny "Przeglądu Sportowego" w książce "Selekcjonerzy".

W zbiorowej świadomości, w której historia polskiej piłki rozpoczyna się od "pana Kazimierza", nie ma miejsca dla Koncewicza. Zresztą Jucewicz słusznie podkreśla, że sprowadzanie roli Górskiego do szczęścia, jak chcieliby jego nieliczni wrogowie, to grube spłycenie.

Górski nie zostawiał niczego przypadkowi. "Podziwiać można było niespotykaną dotąd w historii naszego piłkarstwa perfekcję przygotowań. Każda z osób towarzyszących drużynie, miała jasno określone precyzyjne zadania".

Droga na igrzyska w Monachium prowadziła przez Stara Zagorę. Tam przegraliśmy 1:3 z Bułgarią w słynnym meczu, gdzie rywalom pomagały i ściany, i rumuński sędzia Padureanu, który wyrzucił z boiska Włodzimierza Lubańskiego. Za to, że zapytał sędziego, jaka jest przyczyna podyktowania rzutu karnego. Do tego doszła prawidłowa bramka Banasia nieuznana przez arbitra.

Polacy złożyli oficjalny protest, ale nie zmienia to faktu, że w rewanżu musieli po prostu zagrać mecz życia.

Górski spojrzał w niebo i zapytał kierownika ekipy Stanisława Nowosielskiego: - Czy olimpiada jest od nas równie daleko jak te gwiazdy na niebie?

- Chyba jest jednak bliżej - odpowiedział kierownik. I miał rację. W rewanżu wygraliśmy 3:0, popisowo zagrał Jan Banaś, zdobywca dwóch bramek. Trzecią dołożył Joachim Marx, który wszedł na końcówkę.

Na igrzyska w Monachium Polacy jechali odegrać jakąś rolę, ale raczej nikt nie mówił o medalach. Wśród kandydatów do złota wymieniało się trzy zespoły: ZSRR, Węgrów i NRD. Wspominano też o gospodarzach. Górski pytany o szanse zmieniał temat albo odpowiadał ogólnikami.

Przyjazd polskiej drużyny do wioski olimpijskiej nie został zresztą zauważony.

- Może to i dobrze. Znajdujemy się tutaj jak gdyby w cieniu lekkoatletów, bokserów, ciężarowców. Rzadko nas ktoś odwiedza, nikt nie wierzy w nasze sukcesy. Mamy więc trochę spokoju, możemy trenować - odpowiadał Włodzimierz Lubański.

Pamiętajmy, że w tamtych czasach igrzyska były istotne głównie dla krajów Europy Wschodniej. Jako że był to turniej krajów amatorskich, to sprofesjonalizowany Zachód się nie liczył, zaś na Wschodzie amatorami byli wszyscy.

Amatorzy, żeby było jasne, wykonywali określone zawody. Spójrzmy na listę olimpijczyków.

Bramkarze:
Hubert Kostka - inżynier górnik, Marian Szeja - ślusarz

Obrońcy:
Zygmunt Anczok - technik elektryk, Zbigniew Gut - ślusarz narzędziowy, Jerzy Gorgoń - technik górniczy, Marian Ostafiński - ślusarz, Antoni Szymanowski - mechanik samochodowy

Pomocnicy:
Lesław Ćmikiewicz - tokarz, Kazimierz Deyna - modelarz, Jerzy Kraska - mechanik, Zygmunt Maszczyk - elektromonter, Zygfryd Szołtysik - technik górniczy, Ryszard Szymczak - mechanik.

Napastnicy:
Robert Gadocha - kreślarz, Andrzej Jarosik - ślusarz, Kazimierz Kmiecik - mechanik, Grzegorz Lato - technik mechanik, Włodzimierz Lubański - technik ceramik, Joachim Marx - ślusarz.

A więc jeden z wykształceniem wyższym - Kostka, pięciu ze średnim - Anczok, Gorgoń, Lato, Lubański, Szołtysik, i reszta z zawodowym.

Czy Polska drużyna w ciągu nastęnych 10 lat zdobędzie medal w turnieju piłkarskim?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×