Czytaj w "PN": Marek Zub. Obieżyświat

Odkąd po krótkiej pracy z reprezentacją Polski w charakterze asystenta Waldemara Fornalika wyjechał na Litwę, zgłębiał przede wszystkim egzotyczne formy futbolu. W Chinach, na Łotwie. Latem trafił do Szachciora Soligorsk.

Piłka Nożna
Piłka Nożna
Marek Zub / Na zdjęciu: Marek Zub

I szybko nabrał przekonania, że liga białoruska jest silniejsza od Lotto Ekstraklasy. Przed wami Marek Zub, 53-letni trener, największy w tym momencie globtroter wśród naszych szkoleniowców.

Adam Godlewski, "Piłka Nożna": Żałujesz, że zamiast zostać asystentem selekcjonera Waldemara Fornalika, wybrałeś drogę trenera-obieżyświata? Marek Zub: Reprezentacja to reprezentacja, na pewno istotna ścieżka rozwoju dla szkoleniowca, bo niewielu trenerów dostaje szansę pracy z kadrą, ale nie żałowałem nawet przez moment. Choć oczywiście wówczas, kiedy stanąłem przed takim dylematem, miałem nie lada problem. Bardzo chciałem jednak pracować na własne nazwisko, to było wówczas dla mnie najważniejsze. I dziś, kiedy patrzę już z perspektywy czasu, uważam, że nie popełniłem błędu. Miesiąc już nawet pracowałem w sztabie Waldka, miałem przypisane nie tylko konkretne zadania, ale i wykupiony bilet do Czarnogóry. Z Żalgirisem rozmowy rozpocząłem jednak dużo wcześniej, tyle że luźne. Siedząc jednak na odprawie z selekcjonerem Fornalikiem, Markiem Wleciałowskim i całą naszą grupą, dość niespodziewanie dostałem telefon z Wilna; jednak potrzebowali nowego trenera, na dodatek na już. Po naradzie usiedliśmy z Waldkiem przy kawie i poinformowałem, że wyjeżdżam na Litwę.

Kasa w kadrze i Żalgirisie była porównywalna?

ZOBACZ WIDEO Grad goli na Camp Nou. Zobacz skrót meczu FC Barcelona - SD Eibar [ZDJĘCIA ELEVEN]

Jako pierwszy trener Żalgirisu dostałem znacznie większe pieniądze, powiedzmy, że co najmniej trzykrotnie w porównaniu z posadą asystenta w naszej kadrze, ale to nie finanse stanowiły dla mnie motywację do wyjazdu na Litwę. Po pracy w Widzewie, przez rok zaczepiłem się u boku Jacka Zielińskiego w Polonii Warszawa zarządzanej przez Józefa Wojciechowskiego i dla trenera z własnymi ambicjami był to trudny okres. A jednocześnie wielka szkoła życia. Po dwuipółletnim przetarciu u Sylwestra Cacka w Łodzi – pół roku w charakterze szkoleniowca, a potem jako dyrektor sportowy współpracujący z Fornalikiem, a także Pawłem Janasem i chwilę z Czesławem Michniewiczem – oraz przy Konwiktorskiej naprawdę już nic mnie nie zaskoczyło. Nigdzie, na Litwie, Łotwie, Białorusi, a nawet w Chinach. Doświadczenie zebrane w Widzewie i Polonii pozwoliło na spokojne funkcjonowanie pod każdą szerokością geograficzną.

Ligę litewską w ogóle można porównywać z polską?

Pod względem struktury i finansów to nie był i nie jest ten sam poziom, tylko przynajmniej o półkę niższy. Także ze względu na możliwości demograficzne i infrastrukturalne. Wilno jest chyba jedyną stolicą w Europie, która nie ma naturalnego trawiastego boiska. Przez dwa i pół roku z piłkarzami Żalgirisu trenowałem na sztucznej nawierzchni, na której rozgrywaliśmy również mecze. Mimo że klimat jest identyczny jak w Polsce, zaś budowa stadionu narodowego jest w planach od co najmniej 10 lat.

A jak w ogóle trafiłeś na listę życzeń Żalgirisu?

Trochę przypadkowo, będąc dyrektorem Widzewa, nawiązałem kontakty z ludźmi zarządzającymi wileńskim klubem. Kiedyś w przerwie na mecze reprezentacji poszukiwali w Polsce sparingpartnera. Konkretnie byli to Mindaugas Nikolicius i Vilma Venslovaitiene, prywatni właściciele Żalgirisu, którzy zawodowego futbolu uczyli się w Heart of Midlothian – w rolach dyrektora generalnego i dyrektora sportowego – kiedy akcje szkockiego klubu były w posiadaniu Władimira Romanowa, litewskiego biznesmena, a potem odkupili akcje klubu z Wilna. Znakomicie funkcjonują w tamtejszych realiach, pozyskując połowę środków niezbędnych do spięcia budżetu z miasta, a także z kasy… państwa. Zdołali, sobie znanym sposobem, przekonać polityków, że promują nie tylko stolicę, ale również cały kraj.

Skutecznie spinali budżet?

Generalnie bez większych problemów, choć – zwłaszcza w początkowym okresie – mój przyjaciel Niko przychodził kilka razy i pytał, czy nie byłbym skłonny poczekać na wypłatę, bo chciałby w pierwszej kolejności zapłacić piłkarzom. Nie byłem niecierpliwy, a że w tym czasie udało się awansować aż do czwartej rundy kwalifikacji Ligi Europy, kosztem między innymi Lecha Poznań, można było nie tylko odbić się od ściany, ale i odskoczyć pod względem finansowym krajowej konkurencji. Inna sprawa, że wszystko, czego nie udało mi się wygrać na Litwie, przegrałem w pierwszym półroczu pobytu w Wilnie. Nie można już było dogonić Ekranasa Poniewieże, który wówczas dominował w tamtejszym futbolu.

Bardziej cenne były mistrzostwa i Puchary Litwy, które wywalczyłeś, czy wyeliminowanie Lecha?

Zdecydowanie krajowe trofea. Bo nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że ktoś w ogóle może złamać dominację Ekranasa wspieranego rosyjskim kapitałem. A Żalgirisowi taka sztuka się powiodła. Co do Lecha zaś, nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że wyeliminujemy poznaniaków. My byliśmy w pełni sezonu, Kolejorz miał za sobą jedynie dwie kolejki. Na dodatek drużyna z Bułgarskiej znajdowała się w przebudowie. Wielkiej różnicy w jakości nie było, choć Manuel Arboleda – dobrze to pamiętam – zarabiał więcej niż moja cała drużyna. Kiedy jednak zobaczyłem, jak Lech prezentował się w starciu z Cracovią, w 60 minucie wyszedłem ze stadionu, bo nasz przeciwnik nie grał zupełnie nic. Na oficjalnej konferencji dałem polskiemu zespołowi 30 procent szans, i nie bajerowałem. Zwłaszcza że dla moich litewskich piłkarzy był to szczególny dwumecz. Dla każdego z nich polska ekstraklasa stanowiła okno na świat, marzyli o kontraktach w naszym kraju. Z góry wiedziałem więc, że będą maksymalnie zmotywowani. I byli! Rywalizacja z Lechem to tak naprawdę był tygodniowy epizod. Gdyby zresztą mecz odbywał się miesiąc później, to Żalgiris miałby tylko 30 procent szans. Właśnie dlatego tytuły mistrzowskie, puchary kraju i superpuchary cenię wyżej niż wyeliminowanie Kolejorza.

W nagrodę dostałeś ofertę objęcia reprezentacji Litwy.

To prawda, propozycja przyszła, kiedy już zastanawiałem się nad rozstaniem z Żalgirisem, z którym wygrałem wszystko, co było do wygrania. Równolegle z litewską federacją zgłosił się też kazachski Toboł Kostanaj, ale nie był tak konkretny. Związek poprosił mnie o pisemną wizję pracy, także personalną obsadę sztabu kadry, i dość szybko dogadaliśmy wszystkie szczegóły. Zabrakło tylko jednej kwestii, mianowicie podpisania umowy, bo prezes Julius Kvedaras nie chciał parafować kontraktu przed wyborami w federacji. W grudniu przegrał ze swym młodym wiceprezesem Edvinasem Eimantasem, który na selekcjonera wybrał Edgarasa Jankauskasa, świetnego niegdyś piłkarza i fajnego człowieka. Miał prawo, nie żywiłem pretensji.

Na Litwę wyjechałeś bez jednego choćby współpracownika. Dlaczego?

Bo z góry wiedziałem, że wychowam sobie asystenta. Akurat po powrocie z Jagiellonii Białystok jeszcze przez rok grał u mnie Andrius Skerla, którego od początku namawiałem na tę funkcję. Ma bowiem oko, papiery, a nawet duży talent trenerski, tak to oceniłem. Długo się bronił przed nową rolą, ale w końcu pękł i z pewnością do dziś nie żałuje.

Zanim trafiłeś do Chin, na chwilę wróciłeś do Polski, do Bełchatowa…

…gdzie znów bardzo dużo się nauczyłem, zwłaszcza w kontekście tego, jakie kryteria brać pod uwagę przy odrzucaniu oferty. Wcześniej miałem przekonanie, że niezależnie od tego, co by się działo, jestem w stanie odwrócić złą sytuację. Tymczasem w GKS za mocno oparłem się na pracy szkoleniowej, nie wziąłem początkowo pod uwagę, że główny problem zespołu leży zupełnie gdzie indziej. Trzeba było zacząć od dyplomacji i psychologii, tymczasem gdy zastosowałem pewne zabiegi – zamykając chłopaków na całą noc w restauracji – było już zwyczajnie za późno. Chciałem, żeby się dogadali, i nie zaglądałem do kieliszków, co pili. Byli jednak tak skonfliktowani, że finał miał miejsce nie wtedy w knajpie. A nawet nie wówczas, kiedy Bełchatów spadł z ligi, tylko na kursie w szkole trenerów w Białej Podlaskiej, gdzie zdemolowany został samochód Patryka Rachwała. I trzeba było szukać rozliczeń już w sądzie.
(…)

CAŁY WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA "PIŁKA NOŻNA"

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×