- Wszyscy mieliśmy łzy w oczach - tak Tom Jones wspomina dzień, w którym Ormianie pokonali dziesięć lat temu Polaków. Kadra prowadzona przez szkocki sztab z Jonesem oraz Ianem Porterfieldem na czele stanowiła jedyną odskocznię od korupcji i biedy, którą w Armenii czuć mocniej niż w jakimkolwiek innym kraju bloku wschodniego. Zwycięstwo 1:0 nad Biało-Czerwonymi było pierwszym przypadkiem, w którym Ormianie wygrali dwa mecze z rzędu. A futbol stał się wówczas na tyle istotnym i pokojowym gruntem, że dla meczu eliminacyjnego przeciwko Turcji przywrócono po niemal stu latach stosunki dyplomatyczne między państwami. W końcu, jak mawiał George Orwell, "piłka nożna to wojna minus strzelanie".
W środku ormiańskiego kotła wrzało jednak od zawsze. A nikt tak jak Porterfield nie potrafił zjednać sobie lokalnych oligarchów czy znaleźć na ulicy osiemnastolatka o umiejętnościach Henricha Mchitarjana. Szkot zmarł jednak parę miesięcy po meczu przeciwko Polakom, a futbol zdążył wyjść z cienia już tylko raz. Było to w eliminacjach do polskiego Euro, gdy od baraży Ormian dzielił jedynie sędziowski błąd Eduardo Gonzaleza. To właśnie hiszpański sędzia niesłusznie wyrzucił z boiska bramkarza Romana Berezowskiego w kluczowym meczu eliminacji przeciwko Irlandii. Spotkanie zakończyło się porażką, a piłkarska federacja wystosowała oficjalny protest o powtórzenie meczu z powodu rzekomej korupcji. Nikt w UEFA nie wziął jednak deklaracji Ormian na poważnie. Jakby zresztą mógł, skoro nigdzie tak jak w Armenii nie znają zjawiska korupcji.
Andre Agassi, Cher, Garri Kasparow oraz Robert Kardashian. Co łączy wszystkie wymienione ikony popkultury? Ormiańskie pochodzenie, a raczej fakt, że w pogoni za sukcesem zostali zmuszeni do ucieczki z kraju. Wraz z nimi wyemigrowało trzy czwarte "diaspory" wybierającej życie poza granicami Armenii. Ciężko jednak o inne nastroje w kraju, skoro lot do Paryża byłego premiera Howika Abrahmjana kosztował równowartość 30-letnich zarobków przeciętnego obywatela. A według badań ośrodka The World Bank mieszkańcy największych miast posiadają bieżącą wodę jedynie parę godzin dziennie.
Bilet na mecz z Polską większość mieszkańców może jedynie polizać przez szybę. Nazwisko Lewandowski przyciągnie w czwartkowy wieczór na stadion imienia Ważgena Sargsjana jedynie parę tysięcy największych piłkarskich zapaleńców, z których większość to i tak rzesza oligarchów. To właśnie oni pociągają w kraju za sznurki, aby nie zachwiać przypadkiem przepaści między garstką najbogatszych, a resztą społeczeństwa. Dziś w Armenii jedynym wyjściem do poprawy życia pozostaje korupcja. W tej kwestii nie pomógł nawet program interwencji zastosowany wspólnie przez ONZ, Stany Zjednoczone oraz Unię Europejska, z którego pieniądze wspomniany premier Abrahmjan postanowił wykorzystać... na remont swojego gabinetu.
ZOBACZ WIDEO: Jesteśmy w Armenii. Oto arena walki o mundial
Jakiekolwiek środki na społeczeństwo pompuje się jedynie w świat futbolu. To właśnie piłka poszła za przykładem innych autorytarnych państw i została zabawką dla najwierniejszych "służących" rządu. Nawet jeśli wiąże się to ze złamaniem prawa. Prezesem rodzimej federacji jest Ruben Hajrapetjan, magnat rynku włókienniczego i tytoniowego, którego od lat ścigają aktywiści za rzekome zabójstwo wojskowej lekarki we własnej restauracji. Najlepszy ormiański klub ostatnich lat Pjunik Erywań znajduje się natomiast we władaniu Samuela Aleksaniana, któremu postawiono oskarżenie manipulacjami cen cukru na rynku. A stołeczny Bananc to małe królestwo Olega Mkrtczjana, postawionego przed sąd za oszustwa podatkowe z ukraińskim fiskusem. Lista grzechów mogłaby dłużyć się w nieskończoność gdyby nie fakt, że w Armenii mało kto gra już w piłkę.
Ze względu na to, iż futbol to niezwykle hermetyczny biznes jedynie sześć zespołów tworzy ormiańską ekstraklasę, czyniąc krajowe rozgrywki najmniejszą ligę w Europie. Próżno martwić się jednak o ewentualny spadek, skoro zaplecze ekstraklasy stanowią niemal wyłącznie rezerwy pierwszoligowych klubów. Sami dziennikarze "L'Equipe" natrafili na informację, iż ormiańska ekstraklasa miałaby niedługo utracić status profesjonalnych rozgrywek UEFA. Lecz w kraju chyba nikt nie śmie już tak nazywać swoich piłkarzy.
W 2011 roku po raz pierwszy w historii zespół z Andory przebrnął przez pierwszą rundę eliminacji Champions League. Falę kompromitacji zakończyło dopiero wylosowanie, a jakże... ormiańskiego Bananca, co doskonale odzwierciedla miejsce Armenii w piłkarskim szeregu. Co najmniej równie dobrze jak klubowy ranking UEFA, gdzie wyżej stoją w obecnym sezonie akcję Luksemburga czy Wysp Owczych. Nie mówiąc o Malcie, która od Ormian uzbierała ponad dwa razy więcej punktów.
Nic więc dziwnego, że rząd, który szuka choć nuty radości w społeczeństwie, dźwiga piłkarskie plecy na Henrichu Mchitarjanie. Już w 2013 roku, kiedy Ormianin jako piłkarz Szachtara Donieck, był przymierzany do gry w Liverpoolu, swoje trzy grosze, a nawet i więcej pragnął dodać wspomniany Mkrtczjan. To właśnie on zapragnął pośredniczyć finansowo w transferze, tylko po to, aby przed wyborami posłużyć się sukcesami piłkarza jak propagandową tubą. Kibice jednak, zamiast zostać ofiarą kolejnych manipulacji politycznych, wolą wziąć się za porównania z azerskim sąsiadem, który od lat produkuje kolejnych bywalców fazy grupowej Ligi Europy, a w obecnym sezonie nawet i Champions League.
Mecze reprezentacji nie wywołują więc już tak społecznej ekstazy jak parę lat temu. W końcu Mchitarjan w kadrze jest tylko jeden, a piłkarzy z ormiańskiej ekstraklasy już dziewięciu. I tak jak dziesięć lat temu mecz przeciwko Polakom zeszklił niejedne ormiańskie spojrzenie, tak i dziś społeczeństwo marzy napisać kolejny rozdział pod tytułem "marzenie". W końcu może ciężko nam w to uwierzyć lecz casus Polaków może stanowić w piłkarskim świecie wzór do naśladowania. I oby pozostało tak po ostatnim gwizdku dzisiejszego meczu.