- Powtarzałem już wiele razy, że to jedynie zwykła ludzka ambicja, która w żaden sposób nie przekłada się na mój pobyt w Anglii - Tak jeszcze parę miesięcy temu Ronald Koeman wypowiadał się o swoim przejściu do Barcelony. Plotki powtarzano jak mantrę na każdym centymetrze ośrodka treningowego Evertonu. W końcu to właśnie Holender był najwierniejszym żołnierzem, gdy Johann Cruyff budował w Katalonii klubowe DNA. Po latach narastających sukcesów, balon pękł, a na Camp Nou zagubiono drogę do dawnych korzeni. Tak samo zawieruszyła się w budynku klubowym również umowa dla Koemana.
FC Barcelona postawiła ostatecznie na Ernesto Valverde, lecz Holender swoimi myślami wciąż pozostaje na hali odlotów pobliskiego lotniska. Bo na pewno nie na Goodison Park, gdzie 145 milionów funtów wydanych latem zamieniono jedynie na rekord wyjazdowych porażek w XXI wieku. A nazwisko Koeman sami kibice Evertonu najchętniej zamieniliby na twarz Rafaela Beniteza. Jeszcze niedawno znienawidzonego za sukcesy w czerwonej części miasta. Od klubu odwróciła się już nawet brytyjska telewizja, która znudzona formą zespołu, rotuje kalendarzem tak, aby tylko nie transmitować meczów The Toffees.
Pierwszy rok na nowych śmieciach Ronald Koeman spędził na mozolnym budowaniu klubu niczym domku z kart. Jednak wraz z momentem, gdy Holender odszedł znudzony od stołu, całość konstrukcji osunęła się momentalnie na ziemię. Głównie za sprawą odejścia Romelu Lukaku. Pieniądze ze sprzedaży Belga może i przyniosły czwarte miejsce na liście wydatków w Premier League. Zabrały jednak dystans w walce nie tylko z elitą, ale jak się okazuje również klubami pokroju Watfordu czy Burnley. W końcu większość z najświeższych nabytków klubu przywykło właśnie do gry na tym poziomie. Sam Gylfi Sigurdsson umiejętnościami przerastał o parę klas Swansea. Jak sam jednak nie wstydził się przyznać, większość z zeszłorocznych 13 asyst zawdzięcza głównie umiejętności gry głową Fernando Llorente.
Dziś piłkarza o takiej charakterystyce jak Llorente w Evertonie po prostu nie ma. Sandro Ramirez to gracz równie wyjątkowy, co nie pasujący do taktyki The Toffees. W zeszłym sezonie, jeszcze jako zawodnik Malagi, jedynie 7 razy wygrał pojedynek w powietrzu. Nie mówiąc o strzelonych bramkach. Zresztą sam piłkarz nie miał skrupułów przyznać przed sezonem, iż poziom fizyczny w Anglii to dla niego poziom nie do przeskoczenia.
ZOBACZ WIDEO Działo się w Lipsku! Piękny gol Sabitzera. Zobacz skrót meczu RB - VfB Stuttgart [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Szybko przekonał się o tym sam Koeman, który po paru meczach posadził Hiszpana na ławce, stawiając przy okazji na młodego Dominica Calverta-Lewina. Zresztą nie miał on żadnego innego wyboru. Włodarze Evertonu mogliby mieć jeszcze w obwodzie niezwykle utalentowanego Henry’ego Onyekuru. Byli oni jednak na tyle zauroczeni laurką wystawioną Nigeryjczykowi przez prezesa Anderlechtu, że krótko po transferze z Belgii… oddali 20-latka z powrotem na wypożyczenie.
Koeman obudził się na dobre dopiero godziny przed zakończeniem okienka transferowego, lecz wtedy i Diego Costa i Olivier Giroud jedynie uśmiechem skwitowali ofertę wystawioną przez The Toffees. I tak 54-latek pozostał po raz kolejny z pustymi rękoma.
Jak sam Thierry Henry napisał w felietonie dla "The Sun": - Cóż, raczej nie uda mu się teraz zwolnić 22 piłkarzy. Zwłaszcza tych, którzy poczuli się przez Koemana odrzuceni.
Gdy w kwietniu szkoleniowiec znajdował się wciąż na czele wyścigu o stołek w Barcelonie, postanowił rozpocząć podchody pod nową posadę. - Jesteśmy tak słabi, że gdybym mógł, to zrobiłbym w przerwie 10 zmian w składzie - wyznał na konferencji po spotkaniu przeciwko West Ham United.
Niesmak w szatni pozostał aż do końca rozgrywek, które zakończyła seria trzech porażek w czterech ostatnich spotkaniach. Dziś więc poza właścicielem Farhadem Moshirim nikt nie chce ratować głowy Holendra. Ani kibice, ani piłkarze, ani nawet on sam, jedynie uśmiechając się pod nosem na wspomnienie słowa "kryzys". Więcej szacunku dla klubowych barw wyznaje nawet upijający się weekendami do nieprzytomności Wayne Rooney. To właśnie gol Anglika, którego Koeman wcale nie chciał w zespole i ochrzcił niegodnym noszenia kapitańskiej opaski, uratował remis w spotkaniu z outsiderem ligi z Brighton. A przy tym posadę samego szkoleniowca.
Pytanie jednak, czy pragnie tego sam Holender, który obecnie zamiast skupić się na poprawie wyników swojego zespołu, jedynie wtrąca kamyczki do cudzego ogródka. Przed meczem przeciwko Manchesterowi United wyznawał on, iż gra rywali nie przypada mu do gustu, a sam osobiście nie widzi dla nich miejsca w pierwszej czwórce na finiszu sezonu.
W rewanżu właśnie cztery razy bramkarz Evertonu musiał sięgać po piłkę do własnej bramki. Jednego z goli dla Czerwonych Diabłów strzelił Romelu Lukaku. Belg, który nie opuściłby Goodison Park na rzecz Old Trafford, gdyby nie Bill Kenwright. Dyrektor klubu z Liverpoolu był na tyle zły nieczystymi negocjacjami sprzed dwóch lat między Chelsea, a Johnem Stonesem, że miesiącami hamował transfer Lukaku do zachodniego Londynu. I nie jest to jedyna osoba, która w siedzibie klubu skupiała w lato swoją uwagę głównie poza Goodison Park. Do tej pory wszystkim wyszło to na dobre. Wszystkim poza Evertonem.