Lipiec 2004 roku. Reprezentacja Polski leci do Chicago na mecz towarzyski z USA. Drużyna jest kombinowana na kolanie: bez kadrowiczów z klubów zagranicznych. W obronie zagrają m.in. Mariusz Mowlik, Rafał Lasocki czy Michał Stasiak, w ataku straszy Piotr Włodarczyk, którego w końcówce zmieni… Vahan Gevorgyan.
Amerykanie są wówczas siódmą drużyną w rankingu FIFA. Na stadionie Soldier Field zapowiadają się srogie baty. Tym bardziej że powołani przez Pawła Janasa piłkarze mają poczucie, że w reprezentacji są tymczasowo, bo wówczas o sile biało-czerwonych stanowili Michał Żewłakow, Tomasz Hajto, Tomasz Kłos, Mariusz Lewandowski, Mirosław Szymkowiak, Ebi Smolarek, Kamil Kosowski czy Emmanuel Olisadebe.
Ale Polonusi chcieli gościć w Chicago reprezentację, to im ją PZPN wysłał. W środku lata.
Były to czasy zamierzchłe, gdy jako sekretarz związku brylował Zdzisław Kręcina. Organizacja tamtego wyjazdu była dramatyczna. Piłkarze wiedzieli, że jadą na wycieczkę. Mieli świadomość, że dobry lub słaby występ o niczym w ich karierze nie będzie decydował. Nawet tego nie ukrywali. O celu sportowym wyprawy za Ocean w ogóle nie ma co mówić. Organizatorzy meczu, polonijni biznesmeni, mieli zarobić kasę na biletach i tyle.
ZOBACZ WIDEO: Cezary Kucharski: Wprowadzałem Boruca do szatni Legii
Już w samolocie było wesoło. Drużyna leciała lotem rejsowym, a zawodnikom nikt nie zaglądał do kubeczków. Zresztą nawet nie było komu tego robić, selekcjoner Paweł Janas - w porządku człowiek, ale panicznie bał się latać… Wielu zawodników sobie nie żałowało. Gdy przylecieliśmy na miejsce - a w Chicago był to ranek - byłem przekonany, że popołudniowy trening się nie odbędzie. Nie doceniłem siły organizmów naszych reprezentantów. A że do meczu były jeszcze dwa dni, Polacy musieli sobie sami zorganizować boisko do treningów. Miejscowi biznesmeni, przaśni i przekonani, że zrobią na reprezentacji biznes życia, nie zamierzali głupio wydawać pieniędzy.
Kadra podjeżdża na miejsce, gdzie mają się odbyć zajęcia, a tam… osiedlowe boisko, gdzie obok przejeżdżają pociągi metra, powodując olbrzymi hałas. Trenerzy i piłkarze miny mają nietęgie. Po chwili okazuje się, że boisko jest nieskoszone i reprezentanci muszą grać w trawie niemal po łydki. Trenować praktycznie się nie da, pociągi robią taki hałas, że zawodnicy nawet nie mają szans słyszeć poleceń Janasa. Selekcjoner jest wściekły, idzie z pretensjami do Polonusów, a wtedy jeden z nich mówi mu: Paweł, ja nie wiedziałem, że ty dzisiaj chcesz trening robić, myślałem, że będzie tylko walk by the lake (spacer nad jeziorem)… To kompletnie rozbija Janasa. Zajęcia trwają jeszcze chwilę, ale wszyscy mają poczucie bezsensu.
Każdy się zajmuje swoimi sprawami. Z tamtego wyjazdu zapamiętałem Jarka Bieniuka, który w każdej wolnej chwili podśpiewywał coś głośno, albo śmiał się na głos. Otwarty, kontaktowy, bardzo wesoły człowiek. Łukasza Madeja zapamiętam z tego, że bardzo chciał kupić w Stanach aparat fotograficzny. Olympus, model Miu - to był wówczas hit wchodzącej dopiero na taką skalę fotografii cyfrowej. A w Ameryce kosztował może połowę ceny. Meczem się nikt nie przejmował. No, ale jak już się wychodzi na stadion wypełniony 40 tys. ludzi, to chce się wypaść jak najlepiej. Tym bardziej że większość tych piłkarzy miała świadomość, że w kadrze nie zagrzeje miejsca. Cała ta "zbieranina" - nikomu nic nie ujmując - spięła się na mecz strasznie. Polonusi od kilku dni odwiedzali hotel, gdzie spali biało-czerwoni, i podkreślali, jak to jest ważne, żeby nasi dobrze zagrali w Chicago. Działacze i trenerzy byli goszczeni na legendarnym Jackowie, przy polskim bigosie, kiełbasie i wódeczce słuchali emigracyjnych opowieści. Wszystkim zależało na dobrym meczu, ale - realnie patrząc - szans nie powinniśmy mieć żadnych.
Od początku meczu Amerykanie stłamsili nas niesamowicie. Coś tam próbowaliśmy się bronić, ale raczej wyglądało to na wykopywanie piłki jak najdalej od bramki, jak to się mówi "za tory". Pewnie byśmy ten mecz przegrali i to wysoko gdyby nie on.
Artur Boruc był raptem 3 miesiące po debiucie w kadrze, w meczu z Irlandią w Bydgoszczy, gdzie zagrał pół godziny. Był wysokim "szczypiorem" z długimi, lekko farbowanymi włosami. Na Soldier Field miałem przyjemność po raz pierwszy zobaczyć coś, co potem przez lata było jego daniem firmowym: Boruc sam zatrzymuje rywala. W Chicago, już w 11. minucie, Boruc sfaulował Wolffa i sędzia zarządził rzut karny. Ale Artur obronił "jedenastkę" wykonywaną przez McBridge'a! Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że Boruc będzie specjalistą od sytuacji beznadziejnych i bronionych karnych. I że będzie zatrzymywał takich piłkarzy jak np. Zlatan Ibrahimović.
Do końca meczu w Chicago Boruc dwoił się i troił, a w 75. minucie gry, po błędzie amerykańskiego bramkarza Tima Howarda, gola strzelił Piotr Włodarczyk. Tysiące Polonusów - którzy przed meczem na parkingu stadionowym raczyli się piwkami i masowo piekli kiełbaski z rozstawianych prosto z bagażnika grilli (nigdy nic takiego nie widziałem!) - oszalało ze szczęścia. Dwie minuty przed końcem meczu zwycięstwa pozbawił nas Bocanegra, ale i tak "polskie pospolite ruszenie" nie poległo na Soldier Field. To wtedy, właśnie w USA narodził się ten wielki Artur Boruc.
Dziś to nie do wyobrażenia, ale wtedy czasy były takie, że selekcjoner Paweł Janas po meczu pozwolił mi wracać z drużyną autokarem do hotelu, gdzie mieszkaliśmy. Usiadłem na tylnym siedzeniu z Borucem i przeprowadziłem duży wywiad z bohaterem meczu dla "Przeglądu Sportowego". Był otwarty, wyluzowany. Sam czuł, że jest bohaterem i wszystko w futbolu jeszcze przed nim. Widać to było w każdym geście, słowie i po tym, że aż mu się oczy świeciły. Wszyscy też czuliśmy, że rodzi się wielki bramkarz kadry, na miarę legendarnych poprzedników: Jana Tomaszewskiego czy Józefa Młynarczyka.
Niestety, w odróżnieniu od nich, nie zdobył medalu mistrzostw świata. Europy też nie. Nie zrobił również kariery na miarę talentu i możliwości, choć przecież gdy grał w Celtiku z wielkim AC Milan, mówiło się o jego przenosinach do klubu z Mediolanu. Czegoś zabrakło. Ale Artur sam ma świadomość, że nie był tak skoncentrowany na futbolu i tak gotowy mu wszystko poświęcić jak np. Robert Lewandowski. I nigdy tego nie ukrywał. Chciał się bawić, to się bawił, chciał tyć, to tył, chciał się zajmować głupotami, to się zajmował.
Każdy ma swój własny model dochodzenia do szczęścia. Artur nie ma poczucia, że jest niespełniony. Sam powiedział: Nie żałuję niczego.
A zatem: dzięki Artur za te 13 lat w reprezentacji!
Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl
Twoje zdrowie Barubar!