Obecny stan brazylijskiego futbolu najlepiej oddaje fakt, iż zadłużenie rodzimych drużyn wzrosło w ostatnich pięciu latach o 75 procent. Sam miliard dolarów to kwota, którą zespoły muszą spłacić do krajowego budżetu.
Dziś zamiast zajmowania się długofalową polityką, kluby próbują przetrwać do pierwszego dnia następnego miesiąca. - Piłkarski biznes w Brazylii nigdy nie stał na tak fatalnym poziomie. Obecnie znajdujemy się nie tylko lata świetlne za Europą, ale również Argentyńczykami - wyznaje Carlos Alberto Torres, kapitan legendarnej jedenastki Canarinhos, która w 1970 roku podnosiła puchar za zdobycie Pucharu Świata.
Od piłki nożnej odwracają się kolejni brazylijscy kibice. Nawet ci najbardziej fanatyczni. Z roku na rok spada średnia frekwencja na meczach krajowej pierwszej ligi, przyciągającej na stadiony już mniej osób niż rozgrywki w Australii i niewiele więcej od polskiej Lotto Ekstraklasy. W zeszłym sezonie, najpopularniejszy brazylijski klub Flamengo był zmuszony rozgrywać ligowe spotkanie przed garstką 375 ludzi. Tamtejsza federacja szuka więc pieniędzy do przetrwania poza granicami kraju. A rolę narodowego bankomatu pełni największy piłkarski towar eksportowy na świecie. Reprezentacja Canarinhos.
Singapur, Szwajcaria, Kanada, USA, Austria, Turcja oraz Australia. Co łączy wszystkie wymienione kraje? Otóż wszędzie tam Brazylijczycy rozegrali w ciągu ostatnich pięciu lat mecz towarzyski. Aby dostąpić tego zaszczytu wystarcza zapisać się do kolejki. Miejsce na liście kosztuje jednak miliony funtów. Ostatni sparing na Wembley, brazylijski związek piłkarski wycenił na 3 miliony funtów. Próba generalna stadionu Łużniki przed przyszłorocznym mundialem to wydatek już niemal dwa razy wyższy. Kwoty szokujące. Lecz to właśnie na współpracy z organizatorem Brasil Global Tour, brytyjską grupą Pitch International, działacze dopinają swój dziesięcioletni budżet. I nie byłoby w tym nic dziwnego. Gdyby nie fakt, że czysty zysk przysłonił Brazylijczykom jakiekolwiek cele sportowe.
Tamtejsza federacja piłkarska, planowała rozegrać do momentu rozpoczęcia mundialu w Rosji 20 meczów towarzyskich. Gdy okazało się, że jest to niewystarczająca liczba do uzupełnienia finansowych słupków, postanowiono zwiększyć kalendarz aż o 13 spotkań. Ten pomysł nie spotkał się z aprobatą szkoleniowca kadry Tite: - To nonsens, abyśmy rozgrywali sparingi przed zakończeniem sezonu ligowego. "Zajedziemy" tym sposobem naszych piłkarzy - grzmiał Tite. Przez te słowa Brazylijczyk niemal nie stracił swojej posady. Uratowała go jedynie pochlebna opinia Neymara. Ówczesny gwiazdor Barcelony był bardzo wdzięczny selekcjonerowi, gdy ten dla oszczędności jego zdrowia nie powołał 25-latka na sparing przeciwko Argentynie.
ZOBACZ WIDEO Robert Kubica może liczyć na wsparcie polskich kibiców. Wyjątkowa flaga debiutuje w Abu Zabi
Promotorzy odpowiedzialni za organizację meczu nie tryskali już podobną falą entuzjazmu. Zamiast laurki, wystosowano brazylijskim działaczom groźbę srogich kar. Dziennikarze gazety "Estadao" natrafili wtedy na dokumenty według których kadra Canarinhos to tak naprawdę towar należący do miliarderów z Bliskiego Wschodu. Parę lat temu federacja w zamian za zastrzyk gotówki, zobowiązała się spółce International Sports Events, iż jedenastkę Brazylijczyków będą tworzyć jedynie zawodnicy spełniający "ściśle określone kryteria marketingowe". Jednym słowem: trener nie prowadzi selekcji piłkarzy. Zamiast tego robi to konsorcjum zlokalizowane na Kajmanach w rękach saudyjskiego miliardera, które według "Estadao" wysyła nawet pełne listy powołań na zgrupowania.
Wyżej wymieniona umowa to dzieło Ricardo Teixeiry, byłego prezydenta tamtejszego związku piłkarskiego, który za podpis przy kontrowersyjnym kontrakcie otrzymał 40 milionów dolarów. To równowartość około 20 spotkań towarzyskich, które brazylijska kadra zdążyła rozegrać za jego kadencji. W Anglii dziennikarze „Daily Mail” ochrzcili kadrę Canarinhos mianem piłkarskiego Harlem Globetrotters. Zresztą również i ich występy są ściśle wyreżyserowane. Wspomniana spółka Pitch International, wymyśliła już nawet, iż dla maksymalizacji zysków, Brazylijczycy powinni w trakcie przyszłorocznego mundialu przemierzać trasę z Rosji do Londynu. Tam kadra trenowałaby na terenie ośrodka jednego z klubów Premier League. Oczywiście nie za darmo.
Działacze wyjęli wówczas z kieszeni kalkulatory i po podliczeniu zysków przytaknęli na ten pomysł. Zdrowie zawodników czy przemęczenie? To nie ma znaczenia. Jedynie niegroźny efekt uboczny, który można opłacić odpadnięciem z najważniejszej piłkarskiej imprezy na świecie. Tak wygląda przykra futbolowa codzienność w Kraju Kawy, gdzie masa piłkarzy i trenerów pracuje głównie na portfele związku. Gdy ówczesny selekcjoner brazylijskiej kadry Dunga został spytany o sens rozgrywania meczu przeciwko reprezentacji Tanzanii, z brzegu sali rozbiegł się krzyk prezydenta Teixeiry. A Dunga już do końca konferencji prasowej jedynie tłumaczył dziennikarzom, iż spotkanie przeciwko 116. drużynie w rankingu FIFA to wartościowy sprawdzian przed zbliżającym się mundialem w RPA. W końcu jak opowiadał kiedyś sam Ricardo Teixeira: - To nie piłkarze, a my pociągamy teraz sznurki brazylijskiego futbolu.
Maks Chudzik