Turniej założono w 1960 roku po to, aby angielskie kluby przedstawiły kibicom w środowe wieczory najświeższy piłkarski wynalazek tamtych czasów: stadionowe jupitery. Ówczesny prezydent Football League, Joe Richards mówił: - Ten ruch to "przejściowy krok" w unowocześnieniu systemu rozgrywek na Wyspach. "Tymczasowe" przedsięwzięcie trwa jednak już ponad pół wieku.
W latach 80-tych turniej przeżywał czas swojego największego prosperity. Angielskie kluby święciły wówczas serię sukcesów na arenie międzynarodowej. W latach 1976-1982 jedynie Wyspiarze podnosili trofeum za wygranie Pucharu Europy. Uczyniła to nawet Aston Villa, która zakończyła sezon ligowy w tym samym roku (1982) na zaledwie 11. miejscu w tabeli.
Wtedy jednak na angielskie kluby przypadł pięcioletni zakaz występowania w europejskich pucharach w związku z tragedią na stadionie Heysel, wywołaną przez kibiców Liverpoolu. Wówczas rywalizacja w systemie pucharowym miała miejsce we wtorkowy oraz środowy wieczór (w przeciwieństwie do FA Cup, którego mecze tradycyjnie odbywają się w weekendy) i jawiła się jako krajowy odpowiednik utęsknionego Pucharu Europy.
Ranga trofeum mocno urosła. W 1981 roku Puchar Ligi Angielskiej został nawet nowatorskim przykładem piłkarskich rozgrywek ze sponsorem tytularnym w nazwie. Jedenaście lat później ceremonię losowania ćwierćfinału poprowadził przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, który według jego asystentki "uważał wydarzenie za najlepszą promocję swoich interesów w Wielkiej Brytanii".
Anglicy jednak już wtedy nie dominowali w europejskim futbolu tak mocno jak wcześniej. Przez lata zaczęli regularnie otrzymywać (z krótkimi przerwami) piłkarską lekcję od innych nacji. Pod koniec stulecia od Włochów oraz ostatnimi laty poprzez sukcesy Hiszpanów. W pierwszych dwunastu edycjach nowo powstałej Ligi Mistrzów, klubom z kraju Królowej Elżbiety udało się podnieść trofeum jedynie raz. Angielskie zespoły z czuba tabeli przestały już traktować za sukces zbicie Rotherham czy Coventry na krajowym podwórku. Smak prawdziwej wygranej można było poczuć jedynie na Starym Kontynencie.
Doszło do takiego momentu, że Graham Ruthven z "Bleacher Report" pyta otwarcie: - Czy jakikolwiek angielski trener rozpoczyna nowy sezon z celem: To co? Może wygrajmy Puchar Ligi?
Raczej nie, zwłaszcza jeśli spojrzymy, że aż 11 z 13 szkoleniowców, którzy ostatnio podnosili trofeum, zostało zwolnionych z klubu w następnych 12 miesiącach. Nawet Michael Laudrup ze Swansea (2013 rok) oraz Alex McLeish z Birmingham City (2011), którzy przez zwycięstwo w rozgrywkach zdobywali pierwszy od dekad puchar dla swojego zespołu, nie utrzymali posady.
Zresztą obaj panowie następną edycję turnieju rozpoczęli od prowadzenia zespołu… złożonego z juniorów i porażki z ekipą z niższej klasy rozgrywkowej. Świetnie podsumował to Mike Anstead z "Daily Mail", który napisał: - Kiedy twoje największe kluby nie interesują się pucharem, masz problem. Kiedy robią to zespoły ze środka tabeli, zaczynasz mieć wielki problem.
Tak samo twierdzi Arsene Wenger, który opowiadał: - Ludzi nie interesują trofea, tylko niektóre z nich. Puchar Ligi się do nich nie zalicza. Jeśli w niedzielny wieczór szkoleniowiec pokona Manchester City uda mu się zdobyć ostatni skalp na liście najważniejszych angielskich rozgrywek. Mimo to ciężko spodziewać się, aby przy ostatniej fali wpadek, jak m.in. czwartkowa porażka z Ostersunds, fani Arsenalu wykrzyczeli w londyńskich pubach: - Dobra, może przestańmy krzyczeć "Wenger Out". W końcu podbiliśmy Carabao Cup.
Kariera francuskiego trenera chyba najlepiej oddaje upadającą wartość rozgrywek. W trakcie jego 22-letniej kadencji jako szkoleniowiec Kanonierów, Wenger doświadczył pięciu zmian sponsora tytularnego. Powód? Żaden z nich po przeliczeniu przychodów z tego tytułu nie zdecydował się przedłużyć umowy. W sezonie 2016/2017 po raz pierwszy od 1981 roku nikt nie zdecydował się nawet zgłosić do konkursu.
Dlatego też na obu finalistów czeka w niedzielę dość "skromna" pula nagród. Zwycięzca otrzyma 100 tysięcy funtów, a przegrana strona odejdzie bogatsza o połowę tej kwoty. Dla Arsenalu i Manchesteru City są to jedynie drobne. Z jedenastki The Citizens ułożonej pod względem największej liczby rozegranych minut w obecnym sezonie, pieniądze wywalczone za ewentualne zwycięstwo wystarczą na pokrycie tygodniowej pensji dla jedynie 5 zawodników. Przy porażce już dla żadnego z nich.
Pep Guardiola, który odkąd przybył do Anglii narzeka na przemęczenie swoich piłkarzy, uważa rozgrywki Pucharu Ligi za "stratę energii oraz czasu". Hiszpan spytany o to, jak to możliwe, że jego zawodnicy mają być zbyt wyeksploatowani, jeśli ćwierćfinaliści tegorocznej edycji dokonali aż 33 zmian w składzie w porównaniu z poprzedzającym rywalizację meczem ligowym, odparł: - Nikt nie da wolnego mnie, asystentom czy analitykom, którzy muszą przygotować materiał na przeciwnika bądź też lekarzom, którzy zamiast pomagać w rehabilitacji kontuzjowanym zawodnikom siedzą przy mnie. Piłkarze też muszą być w gotowości na ławce rezerwowych. To część dnia meczowego, których mamy tutaj za dużo.
Zgadza się z nim Mike Anstead: - Hiszpanie, Niemcy, Włosi mają jeden puchar, więc po co nam dwa? We Francji możesz wygrać trofeum Pucharu Ligi w czterech meczach, a u nas w minimum sześciu. Chociaż i tak tamtejsze kluby dostają parę tygodni przerwy zimowej w kalendarzu. U nas nie - wyznaje dziennikarz "Daily Mail" i mówi otwarcie: - Czas, aby zlikwidować Puchar Ligi Angielskiej.
Zgadzają się z jego opinią Jose Mourinho, czy wspomniani Pep Guardiola oraz Arsene Wenger, którzy dziś staną naprzeciw siebie w finale Carabao Cup. Do tych, którzy uważają inaczej, Graham Ruthven z "Bleacher Report" mówi: - Przypomnijcie mi zwycięzców trofeum z ostatnich 10 lat to przyznam wam rację.
ZOBACZ WIDEO Słupek, poprzeczka i dwie bramki - działo się w meczu 1. FSV Mainz - VfL Wolfsburg [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]