Czytaj w "PN": La Liga. Nie można mieć wszystkiego

Getty Images / David Ramos / Na zdjęciu: piłkarze FC Barcelona
Getty Images / David Ramos / Na zdjęciu: piłkarze FC Barcelona

Analizując to, co wydarzyło się na hiszpańskich boiskach w minionej kampanii, należy postawić sobie pytanie: czy możliwe jest, by ktoś jeszcze kiedyś wygrał wszystko za jednym zamachem?

W tym artykule dowiesz się o:

Leszek Orłowski

Hiszpańscy giganci płacili bowiem za sukcesy odnoszone na jednej arenie niepowodzeniami na innych. Czyli wszyscy okazali się ludźmi, co do niedawna nie było wcale takie oczywiste.

FC Barcelona jechała w lidze równym tempem przez całe dziewięć miesięcy rywalizacji, ponosząc porażkę dopiero w 37 kolejce, kiedy miała zapewniony tytuł mistrza. Nie odpuszczała także w Copa del Rey i ostatecznie zdobyła również to trofeum. Ceną za krajowy dublet była rezygnacja z walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów, bo inaczej nie sposób ocenić tego, co stało się w Rzymie. Piłkarze oczywiście chcieli awansować dalej - oni po prostu już dłużej nie mogli znieść maksymalnego napięcia, z jakim podchodzili do każdego meczu, w końcu musieli pęknąć i - co zrozumiałe - stało się to właśnie w starciu z rywalem krańcowo zdeterminowanym. Real Madryt, co przyznaje sam Zinedine Zidane, zapłacił oddaniem niemalże walkowerem tytułu mistrza Barcelonie za ambicję wygrania po raz trzeci z rzędu Champions League. Francuz zaplanował szczyt formy na miesiące wiosenne, skutkiem czego na półmetku sezonu Real był czwarty w tabeli i miał 19 punktów straty do Barcy.

[tag=725]

Atletico Madryt[/tag] tak bardzo chciało osiągnąć sukces w Lidze Mistrzów, że nie potrafiło wygrać żadnego z dwóch meczów z azerskim Karabachem; w lidze grało bez takiego obciążenia, presji i przez cały czas deptało po piętach Barcelonie, by w końcu zająć znakomite drugie miejsce, wygrywając przy okazji Ligę Europy. Sevilla wzniosła się na wyżyny w wiosennych starciach z Atletico w Copa del Rey oraz z Manchesterem United w Lidze Mistrzów, ale kosztem tej mobilizacji było siedem kolejnych meczów ligowych bez zwycięstwa i wypadnięcie, na krótką chwilę, nawet poza strefę Ligi Europy. Villarreal pilnował europejskiej pozycji w tabeli Primera Division, ale blado zaprezentował się w Lidze Europy.

Valencia nie grała natomiast w ogóle w pucharach i zapewne dlatego to ona, a nie Sevilla, zajęła czwarte miejsce i wystąpi w Lidze Mistrzów.

Marcelino czy Setien?

Właśnie prowadzący "Che" Marcelino powszechnie uważany jest za najlepszego trenera sezonu. Owszem, zbudował na Estadio Mestalla bardzo solidny zespół, ale docenia się go przede wszystkim za to, że na żadnej arenie nie poniósł spektakularnego niepowodzenia, gdyż z Copa del Rey odpadł po dwóch niewysokich porażkach z Barceloną w półfinale. Ale oczywiście jego klasa zostanie zweryfikowana po wakacjach. Na razie osiągnął dokładnie tyle co Portugalczyk Nuno w kampanii 2014-15, a nawet ciut mniej, gdyż wtedy drużyna uzbierała cztery punkty więcej. Ponadto Valencia miała silny skład, akurat na czwarte miejsce. Marcelino dostał latem graczy z bardzo wysokiej półki, takich jak Geoffrey Kondogbia czy Goncalo Guedes, musiał "tylko" stworzyć dobrą atmosferę i wydobyć z podopiecznych ich umiejętności, co mu się znakomicie udało.

ZOBACZ WIDEO Lewandowski zabrał głos w sprawie transferu. "Nie myślę o klubie. Liczy się tylko mundial"

Prawdziwym trenerskim bohaterem rozgrywek jest jednak, naszym zdaniem, Quique Setien, który poprowadził do szóstego miejsca Betis. Skład verdiblancos prezentował się latem tak, że bardziej niż walkę o zaszczyty można im było prorokować dół tabeli i niepewność utrzymania. O ile w Valencii brylowali zawodnicy o klasie rozpoznanej już dużo wcześniej, o tyle o sukcesie Betisu zadecydowali między innymi: pomocnik Fabian Ruiz, lewy obrońca Junior Firpo, napastnik Loren czy kolejny pomocnik Francis. Kto o nich słyszał rok temu? Złotym strzałem było kupienie zimą Marca Bartry, który wiosną grał po prostu rewelacyjnie, awansując, naszym zdaniem, do jedenastki gwiazd sezonu. Setien przypomina trochę trenera rodem z Argentyny, jest mianowicie człowiekiem głęboko wierzącym w to, że do prawdy (zwycięstwa są zaledwie skutkiem ubocznym jej odnalezienia) prowadzi tylko jedna droga. Dla niego jest to futbol kombinacyjny, ofensywny. Dogmat ten zakorzenił się w jego umyśle tak mocno, że pewnego razu zmieszał z błotem samego Diego Simeone, mówiąc, że wstydziłby się grać i wygrywać w taki sposób, w jaki czyni to na ogół Atletico…

(...)

[b]Cały artykuł do przeczytania w najnowszym numerze tygodnika "Piłka Nożna".

[/b]

Źródło artykułu: