Czas jest bożonarodzeniowy, więc nie dziwi, że pojawiają się szopki. Jedna z największych od pewnego czasu dzieję się wokół Wisły Kraków. Sytuacja z potencjalnymi sponsorami klubu została już obśmiana na tysiąc sposobów, więc nie będziemy się tutaj powtarzać. Przy całej akcji sprowadzenia inwestorów do klubu popełniono wiele błędów i niezręczności. I kiedy wydawało się, że wszystko już w tej całej akcji widzieliśmy, nagle w szopce postanowił zagrać prezydent Krakowa. Niestety, nie w roli któregoś z trzech mędrców. Raczej w roli, jaką opisuje ten fragment znanej kolędy: "pasterze śpiewają, bydlęta klękają".
Prezydent Jacek Majchrowski spotkał się z potencjalnymi inwestorami Wisły Kraków w sobotę. Zaprosił do ratusza Ly Vannę (Francuz pochodzenia kambodżańskiego), Szweda Matsa Hartlinga i Polaka Adama Pietrowskiego, który tę całą operację spina. Rozumiem, że był to jakiś nadzwyczajny tryb, wyjątek i grzeczność zrobiona gościom, bo w soboty magistrat zwykle nie pracuje. Czyli można wysnuć wniosek, że prezydent uznał, iż los Wisły Kraków jest na tyle ważny, że warto spotkać się z nowymi właścicielami klubu, choć formalnie staną się nimi, jeśli 28 grudnia wpłacą 12 milionów złotych, co jest warunkiem dokonania transakcji. Trzeba jasno powiedzieć, że cała operacja wygląda dziwnie, jest mnóstwo wątpliwości, a kolejne - cytowane przez media - wypowiedzi czy to Matsa Hartlinga, czy Adama Pietrowskiego (nowego prezesa Wisły), jeszcze ten dystans do inwestorów zwiększają.
Wątpliwości pojawiły się jeszcze większe, gdy okazało się, że pan Ly Vanna, duży przedsiębiorca budowlany, chce koniecznie spotkać się z prezydentem Krakowa. Stało się jasne, że wpompowanie dużych kwot w Wisłę będzie miało swoją cenę. Zapewne jakąś inwestycję (może hotel lub centrum handlowe), na której da się zarabiać, bo taka jest istota biznesu. Tak to działa na całym świecie. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie myślał, że gdzieś w dalekiej Kambodży żyje filantrop, który ruszył z odsieczą na hasło, że "Wisła Kraków tonie".
Ale bardzo prawdopodobne jest, że chce tu zrobić interes i jest gotów uratować zasłużony klub, o ile zyska od władz tzw. przychylność inwestycyjną. Kraków ma w świecie świetną markę. Przez miasto co roku przewalają się miliony turystów zostawiając tu całkiem sporo kasy. Pan Ly i jego wspólnicy chcieliby coś uszczknąć z tego tortu i nie ma się co na to obrażać. Nawet na plus nowym właścicielom Wisły trzeba zaliczyć fakt, że rozumieją, iż najpierw - zanim spróbują tu robić biznes - muszą się stać dla miasta wiarygodnym partnerem. Tę wiarygodność można sobie zapewnić uratowaniem zasłużonego - nie tylko dla miasta - klubu. No i super.
Tak jak wielu, też jestem sceptyczny, czy to się w ogóle uda, bo wiarygodność całej operacji jest bardzo niska, a inwestorzy rozegrali tę akcję fatalnie pod względem wizerunkowym. Zabrakło doświadczenia w kwestii dobrego PR. Zamiast się chować za parasol (jak pan Ly przed fotoreporterami, gdy wychodził z magistratu), zamiast wszystko czynić tajnym/poufnym, wystarczyło dać jasny komunikat: "Nie jesteśmy idiotami, nie wyrzucamy pieniędzy. Zainwestujemy w klub, ale żeby biznes się spinał, chcemy w Krakowie wybudować hotel na gruntach należących do gminy. Chcemy wiedzieć, czy takie rozwiązanie interesuje prezydenta miasta". Wszystko byłoby jasne, łączyłoby się w sensową całość, nie byłyby mnożone kolejne wątpliwości. No, ale tak się nie stało. Zdaje się, że obaj obcokrajowcy - ale także przybywający od pewnego czasu w Niemczech Adam Pietrowski - nie zdawali sobie sprawy z tego, jak sceptycznie w Polsce odbiera się nowych inwestorów Wisły. Pewnie - poza Pietrowskim - nie słyszeli o próbie przejęcia klubu przez oszusta Jakuba Meresińskiego.
Niezależnie od małej wiarygodności nowych właścicieli Wisły, jeśli już do spotkania doszło, obowiązkiem prezydenta Krakowa było potraktowanie ich poważnie i z szacunkiem. Ba! Liczyłbym na to, że w magistracie dołożą wszelkich starań, żeby inwestorów pozyskać. Oczywiście, gdy tylko przejdą pierwszą barierę wiarygodności, czyli wpłacą te 12 milionów złotych do 28 grudnia. Tymczasem po spotkaniu w magistracie Jacek Majchrowski spotkał się mediami i pozwolił sobie na kuriozalną wypowiedź: "Najaktywniejszy był pan skośnooki" - wypalił.
No to są jaja… Prezydent miasta, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, określa inwestora: "pan skośnooki". Ręce opadają. Tak trudno zapamiętać nazwisko "Ly Vanna"? Rozumiem, że gdyby Majchrowski spotkał się Barackiem Obamą, to by później do dziennikarzy powiedział: "najaktywniejszy był pan czarnoskóry". Trudno inaczej odebrać wypowiedź prezydenta niż jako lekceważenie. Słabe to jak na początek współpracy. I nie usprawiedliwia tego krytyczna wobec inwestorów opinia mediów. Dziennikarze mają swoją narrację, a prezydent Krakowa musi mieć swoją. Na taką wypowiedź nie ma usprawiedliwienia. Nawet jeśli się weźmie pod uwagę, że Majchrowskiemu już wcześniej zdarzały się grube gafy.
Kilka lat temu przed noworocznym treningiem Cracovii, w publicznym przemówieniu, użył frazy z hymnu klubu: "Nigdy nie zejdźmy na psy", co jest jasno w grodzie Kraka kojarzone ze złośliwym określeniem "psy" w stosunku do Wisły Kraków, która ma w historii powiązania z milicją. Za tamtą wypowiedź Majchrowski musiał przepraszać. Czy tym razem też też będzie przepraszał? Na miejscu pana Ly Vanny nie czułbym się zachęcony do inwestowania w Krakowie i ratowania Wisły. Biznes hotelarski można robić wszędzie. Na pewno nie trzeba go robić tam, gdzie brakuje szacunku i - co tu kryć - zwykłej, podstawowej kultury.
Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->
ZOBACZ WIDEO "Piłka z góry". Kołodziejczyk o przejęciu Wisły. "To wszystko jest szyte grubymi nićmi"
Oni powinny nas Czytaj całość
Sprawa nie opiera się tylko na długu Wisły, o którym mówią różnie od 30-50 mln, tyle trzeba oddać na dzień do Czytaj całość