Artur Wichniarek: Nauczyłem się pokory

- Nie chciałem zostać w świecie piłki, bo byłem w nim ponad dwadzieścia lat i wiem, jak działa ta machina. Ten świat często boi się prawdy - mówi były reprezentant Polski, teraz piłkarski ekspert Polsatu.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Artur Wichniarek Newspix / Lukasz Laskowski / PressFocus / Na zdjęciu: Artur Wichniarek

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Więcej osób pana lubi czy pana nie lubi?

Artur Wichniarek, były znakomity piłkarz: Jest grono osób, które przeszło automatyczną selekcję, kiedy zakończyłem karierę. Zostali ze mną ludzie, którzy szanują mnie jako człowieka a nie piłkarza czy byłego piłkarza. Ci ludzie wiedzą, kim jestem i jaki jestem. Nie szukam na siłę przyjaciół, ani uwielbienia. Nie wszyscy muszą mnie kochać. Robię swoje, jestem, jaki byłem zawsze, i tego nie zmienię. Nie interesuje mnie to, czy ktoś mnie lubi. Kiedy zacząłem komentować mecze w telewizji i wszedłem w świat Twittera i Instagrama, dowiedziałem się, że ktoś nie może mnie słuchać, albo że wyłączył telewizor w 60. minucie, bo nie był w stanie znieść mojego głosu. Odpisuję na spokojnie, że zacząłem dobrze komentować dopiero od 62. minuty. Wiem, że nie robię wszystkiego idealnie i nigdy nie będę robił. Jeśli jednak miałbym przejmować się krytyką i wchodzić w dyskusję, albo starać się każdemu dogodzić, to podejrzewam, że miałbym 120 kilogramów nadwagi ze stresu, a ze strachu bałbym się wyjść z domu.

Tęsknił pan za piłką?

Nie było mnie siedem lat. To był świadomy wybór, żeby się wycofać. Nie chciałem być w świecie piłkarskich trenerów, prezesów i działaczy. Nigdy nie wiązałem swojej przyszłości z futbolem, nie interesowało mnie to.

Dlaczego?

Bo wiem, co dzieje się za kulisami, i to nie jest mój świat. Wróciłem, bo projekt Polsatu - z nowym studiem, z wyjazdami na mecze Ligi Mistrzów czy reprezentacji Polski, z możliwością komentowania - wydawał mi bardzo interesujący. Teraz mam związek z piłką, ale nie taką, jaką znam, nie tą od poszewki. Nie zaprzedałem się, utrzymałem wcześniej podjętą decyzję. Wróciłem w innej roli, z ciekawości. To coś nowego, pomaga mi się rozwijać i uczyć.

Nie odpowiedział pan, co jest takiego strasznego za tymi kulisami. Pieniądze?

Pieniądze są wszędzie, nie tylko w piłce. Futbol jest biznesem, a nie tylko sportem, ale to żadna nowość mniej więcej od czterdziestu lat. Jednak doświadczenie w obcowaniu z trenerami i działaczami, jakiego nabrałem przez lata gry, utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie chcę taki być. Nie chcę przeżywać tego, co już przeżyłem jako piłkarz, tyle że z drugiej strony. Nie chcę czuć się raz dobrze, raz źle, nie chcę mierzyć się z problemami piłki, bo ważniejsze są inne. Czasami w świecie futbolu przychodzi moment otrzeźwienia, jak choćby wtedy, gdy Robert Enke popełnił samobójstwo. Wtedy jest wielkie halo, że trzeba zmienić podejście do tego, co dzieje się na boisku, że to nie jest kwestia życia i śmierci, że sportowiec też jest człowiekiem. Ale zmian nie ma i nie będzie. Przeżyłem to wszystko, doświadczyłem na własnej skórze, siedziałem na karuzeli, która się kręciła, i pod koniec już zupełnie mnie nie bawiła.

Po co panu w ogóle była piłka?

Grałem, bo kochałem. W momencie, kiedy skończyła się miłość - przestałem grać. Nie chciałem walczyć z kontuzjami, męczyć się z powrotem na boisko tylko po to, żeby kopać po trzecioligowych boiskach. To już nie była miłość, ale dogorywanie, a ja wszystko w życiu robiłem z pasją, zaliczałem upadki i latałem wysoko. Czerpałem z tego ogromną satysfakcję. Każdy trener, który miał ze mną do czynienia, każdy, który spotkał mnie na swojej drodze, może powiedzieć, że piłka zawsze była dla mnie na pierwszym miejscu. Byłem tytanem pracy, zasuwałem na treningach z drużyną, zasuwałem indywidualnie, zawsze chciałem osiągnąć sukces.

Osiągnął go pan?

Ponad dziesięć lat potrafiłem utrzymać się w jednej z najlepszych lig na świecie, w niemieckiej Bundeslidze. Potrafiłem się w niej wyróżniać, byłem wybranym najlepszym zawodnikiem miesiąca, wyprzedziłem takie gwiazdy jak Roy Makaay czy Franck Ribery. Moja kariera reprezentacyjna poprzez moją słabą grę i trudny charakter nie była udana, podobnie jak pobyt w Hercie Berlin. Przeszedłem tam w wieku 25 lat, wydawałoby się idealnym, żeby zrobić krok w przód, a go nie zrobiłem. Jestem zadowolony ze swojej kariery tak na 75 procent.

Powiedział pan kiedyś: "Nie jestem krnąbrny, ale prawdziwy. Jak ktoś ma problem z prawdą, to ma ze mną".

I do tej pory tak mi zostało, nie zamierzam tego zmieniać. Dlatego nie chciałem być w świecie piłkarskim, bo świat piłkarski boi się prawdy. Wiem, jakie miałem problemy, kiedy mówiłem, co myślę, kiedy nie owijałem w bawełnę i nie patrzyłem na wszystko przez różowe okulary. Ja nie znosiłem cedzić. Mówiłem otwarcie, bo myślałem, że tak będzie lepiej.

Nie opłacało się?

Każdy ma wybór, może podążać swoją drogą. Ja wyniosłem z rodzinnego domu to, że mam być szczery sam ze sobą, żeby zawsze rano i wieczorem spojrzeć w lustro ze spokojem i mieć pewność, że się nie oszukałem. Tak szedłem przez całą karierę. Dla mnie najważniejsze było to, jak prezentuję się na treningu i podczas meczu, nigdy nie chciałem zabiegać o grę u trenerów w inny sposób. Nie chciałem być kiedykolwiek pomówiony, że miałem miejsce w składzie z innego powodu, niż forma. U mnie sprawa była prosta, a drogi były tylko dwie: grałem, bo byłem dobry, nie grałem, bo byłem słaby. A od początku musiałem mierzyć się z innymi problemami.

Z jakimi?

Jako młody chłopak, który wywodził się z dobrego i bogatego domu, przez wielu trenerów byłem skreślany. Mówili, że nie zrobię kariery, bo nie muszę grać w piłkę. Bardzo długo się to za mną ciągnęło. Musiałem ich jakoś przekonać do siebie, chciałem, żeby zrozumieli, że kocham piłkę i mogę grać na wysokim poziomie nie po to, żeby zarabiać pieniądze. To, że one szybko się pojawiły, to inna sprawa, ale wynikała z mojego ciężkiego treningu, który zacząłem jako jedenastolatek i skończyłem w wieku 34 lat. Myślę, że było wielu zawodników, którzy mieli ode mnie większy talent, ale wielu też nie starczyło sił i samozaparcia, żeby o swoje marzenia skutecznie walczyć. Bali się pracy, myśleli, że samo przyjdzie. Zostali w miejscu, a ja poszedłem w świat. Zawsze patrzyłem na sukces przez pryzmat ciężkiej pracy popartej samozaparciem, uporem w dążeniu do celu i odrobiną szczęścia. Dzisiaj doradzam kilku młodym piłkarzom i powtarzam im zawsze, że jeżeli nie grają, to tylko dlatego, że są słabsi od swoich konkurentów, a nie że trener ich nie lubi. Nawet jeśli początkowo wszystko wydaje się być inaczej, niż powinno. Nie akceptuję tłumaczenia, że trener się uwziął.

Jak to się stało, że bogaty dom pana nie rozleniwił? Co było motywacją?

To kwestia charakteru, podejścia do życia. Nie pamiętam siebie innego. Od małego ganiałem za piłką od rana do wieczora i nic innego się dla mnie nie liczyło. Rodzice kupili mi komputer Commodore 64, pierwszy na osiedlu miałem. Taki z joystickiem i grami na kasety. A może to Atari było? To nie przypadek, że nie pamiętam, bo na tym komputerze grali moi koledzy, a ja nie. W końcu matka mi powiedziała: "Słuchaj Artur, kupiliśmy to dla ciebie, a ciebie nigdy w domu nie ma, są tylko twoi znajomi". Powiedziałem, żeby oddali im komputer, bo mnie nie interesuje. I nadal tak jest, ze trzy razy w życiu na Play Station zagrałem, wirtualny świat w porównaniu z tym prawdziwym jest nieatrakcyjny. Wolałem cały dzień grać w piłkę przed blokiem, a żeby nie tracić czasu to na przykład piłem wodę z kałuży. Nigdy nie widziałem w piłce pieniędzy, nie traktowałem bycia piłkarzem jak zawodu - do dzisiaj myślę, że jeśli ktoś nie zastanawia się cały dzień, jak zarobić pieniądze, tylko idzie za pasją, to te pieniądze będzie w końcu miał.

To może piłka potrzebna panu była do sławy?

Nie mam wrażenia, żebym wyskakiwał z lodówki. Wywiad robimy raz na dziesięć lat. Zszedłem ze sceny i jakoś nie tęskniłem za swoją twarzą na pierwszych stronach gazet, nie pukałem do drzwi stacji telewizyjnych, nie wpraszałem się do „Tańca z gwiazdami”. Miałem w życiu swój cel - chciałem dobrze grać w piłkę i się nią cieszyć. Kiedy nie grałem, trenerzy i koledzy z drużyny zastanawiali się, czemu nie przychodzę na treningi smutny, czemu przychodzę pierwszy, a wychodzę ostatni. Nikt nigdy nie był w stanie mnie zdołować, dla mnie ciężki trening był codziennością. Kiedy wracałem ze szkoły, rzucałem plecak i szedłem do lasu żonglować piłką. Jak leżał śnieg, to biegałem po ulicach i budowałem kondycję. Jak inni mieli wakacje, to z reprezentacją makroregionu wielkopolskiego jechałem na obóz lekkoatletyczny do Szklarskiej Poręby. Trener chciał nawet, żebym w tej sekcji został, ale oczywiście powiedziałem, że nie ma takiej możliwości, bo dokonałem innego wyboru. Grałem w piłkę, bo chciałem, a nie musiałem.

Pierwsze siedem miesięcy po wyjeździe z Widzewa Łódź do Arminii Bielefeld wspomina pan jednak jako koszmar.

Jedyną moją motywacją, by walczyć dalej, był wstyd. A właściwie chęć uniknięcia wstydu, kiedy musiałbym z podkulonym ogonem wracać do Polski i przyznać, że chyba nie umiem grać w piłkę. Przyjechałem do Niemiec jako 22-latek, znałem angielski, ale wiadomo, jak to jest: w klubie zabiera się komuś miejsce w składzie, ten ktoś zostawia w szatni swoich kolegów i nagle ci, którzy mówią po angielsku, kompletnie tracą tą umiejętność i trzeba w trybie błyskawicznym nauczyć się niemieckiego albo zginąć. Nie dostałem od trenera Hermanna Gerlanda tyle czasu, ile na przykład Robert Lewandowski w Dortmundzie podczas swojego pierwszego sezonu poza Polską. Nie dostałem szansy, by spokojnie się zaaklimatyzować, dostosować, poznać realia. Byłem rzucony na głęboką wodę.

Jak pan nie utonął?

Po sześciu miesiącach mojego pobytu w Arminii zaproszono mnie i mojego menedżera na rozmowę z trenerem i dyrektorem sportowym. Powiedzieli nam, że mogę już się pakować, bo nie jestem potrzebny. Właściwie to nawet, że osoba opiekująca się trawą na stadionie ma bliżej do pierwszego składu niż ja. Powiedzieli też, że dogadali się już z Wisłą Kraków. Tyle że ja się nie dogadałem, bo z nikim nie rozmawiałem o swoim odejściu. Oznajmiłem, że nigdzie się nie wybieram i tyle. Spiąłem pośladki, zacisnąłem zęby i zapieprzałem więcej niż każdy inny.

Największy zakręt przytrafił się panu od razu na samym początku czy później były jeszcze ostrzejsze?

Było kilka, ale ten siedzi mi w głowie. Bo ja przecież miałem o sobie olbrzymie mniemanie, trafiałem jako reprezentant Polski do jakiegoś śmiesznego klubu „Arminia” i okazywało się, że jestem piątym kołem u wozu. Po tym, jak odszedł Gerland, bardzo się ucieszyłem, bo pomyślałem, że będzie już z górki. Przyszedł Benno Moehlmann i nie zmieściłem się nawet do meczowej osiemnastki. Wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że chyba trzeba się spakować, bo rzeczywiście jestem słaby. Że być może naprawdę tylko ja i ona wierzymy w to, że potrafię grać w piłkę. Po pięciu dniach Moehlmann przyszedł jednak pogadać.

Miło było?

Trzeba było być mocnym psychicznie, bo zaczął od tego, że mnie nie zna. Miałem mu wypalić, że jestem najdroższym w historii zawodnikiem Arminii i że to ja jego nie znam, ale jakoś ugryzłem się w język. Moehlmann powiedział jednak, że widzi mnie na treningu, docenia, jak się staram, i że według niego jestem tu najlepszy. Poprosił mnie, żebym dalej tak trenował, a na pewno dostanę szansę. I dostałem. U tego trenera strzeliłem pięćdziesiąt goli w dwa i pół roku, dwa razy zostałem królem strzelców 2. Bundesligi i pomogłem drużynie awansować piętro wyżej. Później mieliśmy z trenerem już inne relacje.

Czuł się pan doceniony?

Kiedy zdecydował się sprowadzić do Bielefeldu Rade Bogdanovicia - napastnika, który kończył powoli bogatą karierę po występach w Atletico Madryt czy Werderze Brema - poszedłem do Moehlmanna i zapytałem, co to w ogóle za transfer. Trener popatrzył na mnie ze zdziwieniem, nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać, i stwierdził, że może sobie kupować, kogo chce, i to nie ja odpowiadam za transfery. Przyznałem mu oczywiście rację, ale przypomniałem, że to ja jestem tutaj napastnikiem. Mówił coś o alternatywie, o opcji, gdybym był kontuzjowany, ale natychmiast wykrzyczałem, że przecież ja nie mam problemów ze zdrowiem.

Długo tak dyskutowaliście?

Aż kazał mi się nie stresować, stwierdził, że u niego będę grał zawsze i że dopiero jak nie strzelę gola w dziesięciu meczach z rzędu, to wezwie mnie rozmowę. Powiedziałem: Dobrze, teraz jest OK.

ZOBACZ WIDEO "Piłka z góry". Kołodziejczyk o przejęciu Wisły. "To wszystko jest szyte grubymi nićmi"
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×