Przed rozpoczęciem sezonu 2018/2019 do Legii trafili Jose Kante i Carlitos. W warszawskim klubie liczyli na to, że napastnicy stworzą "zabójczy duet", tym bardziej, że obaj dobrze się znają, są kolegami na co dzień. Rozmawiają po hiszpańsku.
- Zapewniam, że nie będziemy sobie przeszkadzać pod bramką przeciwników, tylko współpracować. Koledzy nie walczą, tylko sobie pomagają - deklarował Kante, który do Legii trafił prosto z Wisły Płock.
Początkowo Kante był pewnym punktem Legii, trener Dean Klafurić chętnie na niego stawiał. Ten strzelał bramki, do połowy sierpnia na swoim koncie miał pięć trafień. Później było już tylko gorzej.
ZOBACZ WIDEO Bezlitosny Arsenal w IV rundzie Pucharu Anglii. Świetny mecz Willocka [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Jego problemy zaczęły się po przyjściu Ricardo Sa Pinto, który stopniowo zaczął go odstawiać od wyjściowego składu. Portugalczyk w ataku stawiał na Carlitosa i Sandro Kulenovicia, z kolei na "dziesiątce" widział miejsce dla Sebastiana Szymańskiego.
Reprezentant Gwinei nie zdobył zaufania portugalskiego szkoleniowca. I nawet nie chodzi tutaj o umiejętności piłkarskie, ale bardziej o podejście do pracy i swoich obowiązków. Kante nigdy nie był wybitnym pracusiem, a tego w pierwszej kolejności wymaga Sa Pinto, który znany jest z ciężkich treningów.
Pod koniec rundy jesiennej Kante nawet nie łapał się do kadry meczowej, co było dla niego jasnym sygnałem: zimą możesz zacząć sobie szukać klubu. Potwierdzenie przyszło w niedzielę, gdy napastnik nie znalazł się w kadrze pierwszego zespołu na obóz do Portugalii. Reprezentant Gwinei ma zielone światło na szukanie sobie nowego pracodawcy.
Wszystko wskazuje na to, że jego przygoda z Legią zakończy się po kilku miesiącach, mimo że władze warszawskiego klubu wiązały z nim spore nadzieje. Jego statystyki nie powalają. Kante wystąpił w szesnastu spotkaniach Lotto Ekstraklasy, w których tylko dwukrotnie pokonał bramkarzy rywali. Po raz ostatni z gola cieszył się 12 sierpnia.