Bournemouth. Wielka Ucieczka inspiracją dla Wisły Kraków. Pieniądze do puszki

Getty Images / Dan Istitene / Na zdjęciu: Artur Boruc (nr 1)
Getty Images / Dan Istitene / Na zdjęciu: Artur Boruc (nr 1)

Pięć minut przed konferencją prasową, na której Bournemouth miało ogłosić upadłość, przybiegł kierownik drużyny i wykrzyczał, że pieniądze się znalazły. Angielski klub może być inspiracją dla Wisły Kraków.

- Wciąż żyjemy - powiedział wtedy prawnik Gerald Krasner. To on miał wówczas dokonać cudu i wyciągnąć ze spirali długów drużynę pałętającą się w angielskich niższych ligach. Dziś klub Artura Boruca gra w Premier League, rocznie ma około 150 mln funtów przychodu. Dług, przez który w 2008 roku Bournemouth prawie upadło, wynosił 4 mln funtów.

Legendarny trener i symbol ostatnich sukcesów drużyny Eddie Howe powiedział kiedyś: - Na świecie wszystko jest możliwe. No dobra, może oprócz tego, że wciąż istniejemy i mamy się przy tym tak dobrze.

Zdjęcie za długi

Tamtejsi fani mówią, iż droga do wybawienia klubu została wybudowana pod odcięciu się od szemranych osób z zewnątrz. Postawiono na miejscowych, którzy oddychali tym klubem. Jednym z nim jest właśnie Howe, chłopak stąd, którego legendarny Gary Lineker namaścił tytułem: "The English Special One": - Nie było innej drogi. Na nikogo nie mogliśmy liczyć, tylko na samych siebie. Swego czasu nikt nie przejmował się naszym losem, bo po co? Nie byliśmy Arsenalem czy Tottenhamem - opowiadał po latach "Guardianowi" dyrektor klubu Jeff Mostyn.

Wpadł on kiedyś na pomysł (wraz z ówczesnym dyrektorem Trevorem Watkinsem), żeby brakujące do funkcjonowaniu klubu pieniądze zbierać na parterze teatru Winter Gardens, znajdującego się w centrum miasta. Tam kibice mogli spotkać swoich ulubieńców, zrobić sobie z nimi zdjęcie, a w zamian złożyć pieniądze do specjalnie przygotowanych puszek. Jak mówi Mostyn: - Reszta Anglii do tej pory ma z tego ubaw, ale gdyby nie ta akcja, już byśmy nie istnieli.

ZOBACZ WIDEO Leeds United pokonało Derby County 2:0! Kontrowersje już w pierwszej minucie [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Zarząd był wtedy na tyle wdzięczny mieszkańcom, że z AFC Bournemouth uczyniono pierwszy europejski klub, który nie miał żadnego formalnego właściciela. Bo Mostyn oraz Watkins utworzyli piramidę, w której pieczę nad zespołem stanowiła jedynie miejscowa społeczność: - Nie przyniosło to nam wielkich kokosów, ale przynajmniej scaliliśmy ducha drużyny - nie ukrywał niedawno sam Watkins.

Rzeczywiście. Kibice częściej przychodzili na stadion Dean Court. Wszelkie zabiegi były jednak doraźne, w 2008 roku długi wyniosły 4 mln funtów. I wtedy działacze znowu ruszyli w miasto i kasę zbierali do puszek. Uzbierano ostatecznie 100 tysięcy funtów, lecz dla wydziału dyscyplinarnego Football Association (w skrócie: FA , angielski odpowiednik PZPN) było to zdecydowanie za mało. W lutym, czyli niemal dokładnie po połowie sezonu 2007/2008, organ odebrał Bournemouth 10 punktów w ligowej tabeli. Przez karę klub spadł ostatecznie do czwartej klasy rozgrywkowej. Wówczas do utrzymania zabrakło ledwie 2 punktów.

Lepiej szukajcie pracy

Miał być to jednak dopiero początek kłopotów. Angielska czwarta liga zwana oficjalnie League Two, to ostatnia - lecz wciąż jedna - z klas rozgrywkowych, które należą do organizacji Football League. Niżej grają na Wyspach formalnie tylko amatorzy, a ewentualny spadek z grona profesjonalistów wiąże się z brakiem ogólnodostępnych transmisji telewizyjnych, co za tym idzie zdecydowanie mniejszymi pieniędzmi oraz utratą jakiegokolwiek prestiżu i wielu sponsorów. Dla mniejszych klubów był to w przeszłości gwóźdź do trumny. Bournemouth miało o tyle tragiczną sytuację, że z powodu wciąż istniejących problemów finansowych, zespół przystąpił do sezonu 2008/2009 z minusowymi 17 punktami.

Przed pierwszym meczem rozgrywek zarząd poinformował wszystkich pracowników, że kolejny spadek będzie oznaczał likwidację klubu. Wiary brakowało więc już na starcie, a depresja zwiększyła się, po kolejnych kiepskich meczach. Tuż przed sylwestrem 2008 roku poleciała głowa trenera Jimmy'ego Quinna. On sam nie walczył o posadę, bo i tak pracował prawie jako wolontariusz. Problem w tym, że z tego powodu marnych zarobków, chętnych zastępców nie było widać na horyzoncie. I jedynie dlatego dyrektor Mostyn - jak pisał potem BBC - "niczym Gepetto wystrugał z drewna Eddiego Howe'a".

- Gdy przekazałem jego kandydaturę zarządowi, to wszyscy pomyśleli, że żartuję. Dopiero po paru minutach zrozumieli, iż byłem śmiertelnie poważny - opowiada Mostyn. Eddie Howe miał wtedy tylko 31 lat i został najmłodszym trenerem w ponad stuletniej historii czterech zawodowych angielskich lig.

Na pytanie działaczy, jakie atuty posiada jego kandydat do objęcia posady szkoleniowca, Jeff Mostyn nie ukrywał: - No wiecie, nic nas nie kosztuje. Bo warto w tym miejscu dodać, iż Howe pracował już jako asystent trenera pierwszego zespołu Bournemouth sezon wcześniej. Wówczas zarząd jednak był na tyle niezadowolony z pracy 31-latka, że zdegradował Anglika na sam dół klubowej hierarchii.

Wielka ucieczka

Howe to miejscowy wychowanek, który w wieku 25 lat postanowił opuścić rodzimy klub. Przeniósł się do Portsmouth, gdzie chciał spełnić swoje wielkie marzenie, jakim była gra na boiskach Premier League. Jednak już w swoim debiucie Eddie doznał kontuzji kolana, która zatrzymała jego karierę. Zakończył ją jeszcze przed 30. urodzinami po powrocie do Bournemouth. Klub pieniądze na jego transfer zebrał - a jakże - w zbiórce do puszek.

A przecież Eddie talent miał naprawdę spory, o czym świadczy fakt, iż jako nastolatek reprezentował kraj podczas legendarnego turnieju juniorskich kadr we francuskim Toulon. Obok niego w jednej drużynie występowały wówczas takie przyszłe legendy światowego futbolu, jak Frank Lampard czy Jamie Carragher.

Do Howe'go doszły słuchy, że jego zatrudnienie to tylko ukłon działaczy w stronę kibiców, którzy marzyli, aby ostatnim szkoleniowcem w historii klubu był chłopak stąd. Eddiego to jednak nie paraliżowało. Skupił się na małych detalach, stworzył krótki plan rozwoju oraz filozofii klubu. Zamiast wyników, szukał zjednoczenia oraz zaufania szatni. Bo Howe to człowiek nad wyraz inteligentny. Uwielbiał masę filozoficznych epitetów, których z szatni "The Cherries" i tak nikt nie rozumiał, jak opowiadał po latach przyszły kapitan zespołu Charlie Daniels.

Ze swojej fanaberii czytania książek, wywiesił na ścianach kilka cytatów swoich ulubionych autorytetów jak Abraham Lincoln czy Eric Cantona. Złote myśli do tej pory zdobią ściany ośrodka klubu: - W pewnym momencie, doszliśmy do takiego etapu współpracy, że byliśmy zmuszeni uwierzyć w Eddiego - opowiadał w prasie ówczesny gwiazdor drużyny Steve Fletcher. Na 51 możliwych punktów za kadencji Howe'a, klub będący czerwoną latarnią ligi, wywalczył aż 31 oczek.

Gdy Eddie obejmował posadę, Bournemouth traciło 10 punktów do ostatniego miejsca gwarantującego utrzymanie. Z każdą kolejką ten dystans malał. Aż do ostatniego meczu u siebie przeciwko Grimsby. Tam bramka wspomnianego Fletchera dała gospodarzom zwycięstwo oraz utrzymanie w lidze. Do teraz o ucieczce Bournemouth - którą nazwano kolokwialnie mianem "Great Escape" (z ang.: "Wielka Ucieczka") - powstają filmy oraz książki.

Wybawcy było do śmiechu

- Sam nie wiem, czy to szczęście, przypadek, a może po prostu efekt ciężkiej pracy - opowiadał jeszcze w 2009 roku Howe.

Dwa lata później do Bournemouth przyjechał rosyjski miliarder Maxim Demin. Zamierzał kupić posiadłość, która znajdowała się parę kilometrów obok stadionu. Gdy zobaczył jupitery areny Dean Court spytał dewelopera, czy tutaj jest klub piłkarski. - Też chcesz go kupić? - usłyszał.

Demin początkowo się wahał, zdawał sobie sprawę, ile pieniędzy wydał na działalność Chelsea jego rodak Roman Abramowicz. Tyle, że za Bournemouth trzeba było zapłacić tylko 15 mln dolarów, więc Rosjanin zaśmiał się pod nosem i szybko zrobił przelew. Tak miały zakończyć się długowieczne problemy klubu ze spłatą zadłużenia.

To Demin przywrócił na stanowisko dyrektora klubu Jeffa Mostyna. A ten w pogoni za sukcesami wydawał pieniądze ponad stan. Liczył na geniusz Howe'a, który szybko przeniósł drużynę najpierw do trzeciej, a potem drugiej ligi angielskiej. W obu klasach rozgrywkowych Bournemouth z kopciuszka stało się zespołem, który przeznaczał niemal najwięcej na pensje swoich zawodników. Demin o wydatkach nic nie wiedział, a budżet i tak jakoś się spinał. W końcu łatwiej było znaleźć hojnego sponsora czy "lojalnego" kibica, który kupiłby roczny karnet.

Lecz Mostyn zapomniał w międzyczasie o czymś takim, jak prawo UEFA pod tytułem "Finansowe Fair Play", które zakazuje wychodzenia klubu na minus w przeciągu trzech ostatnich lat. I już w 2015 roku - czyli ledwie 4 lata po wejściu w struktury klubu Demina - klubowi groziła spłata kary za niespełnienie tych zobowiązań. Tym razem było to aż 35 milionów funtów. Gdy tylko Rosjanin dowiedział się o ewentualnym wydatku, nad klubem znów pojawiły się ciemne chmury. Demin oznajmił, iż prędzej udusi Mostyna oraz zmiecie klub z powierzchni ziemi niż zapłaci.

Mostyn po latach śmiał się, że jednak wciąż chciał żyć. Jedynym wyjściem z patowej sytuacji były tylko i wyłącznie przychody z awansu do Premier League. I to już w obecnie trwającym wtedy sezonie 2014/2015. Dyrektor modlił się o sukces każdego dnia w pobliskim kościele. I stał się cud, bo "The Cherries" dokonali niemożliwego i w maju 2015 roku wywalczyli mistrzostwo Championship. Jak pisała dzień po zakończeniu sezonu lokalna prasa: - To pierwsze zwycięstwo naszego miasta w czymkolwiek, oprócz ściągania do siebie tłumów emerytów (miasto Bournemouth jest znanym kurortem nadmorskim).

To właśnie w tym sezonie niechciany w Southampton Artur Boruc trafił do Bournemouth. Była połowa września 2014 roku i drużyna zajmowała ledwie piętnaste miejsce w tabeli. Boruc został kluczową postacią. W 37 meczach wpuścił tylko 33 gole i aż 16-krotnie zachował czyste konto. - Kiedy pojawiłem się w Bournemouth nie sądziłem, że awans jest możliwy. Ale szybko zorientowałem się, że jest tu grupa zawodników, którzy naprawdę ciężko pracują i są skoncentrowani na piłce nożnej. Wiedzieli co chcą osiągnąć, a menedżer dołożył swoją cegiełkę. Po kilku meczach uświadomiłem sobie, że możemy osiągnąć cel - powiedział.

Robić z siebie debila? Było warto

Bournemouth stało się przy tym jednym z najmniejszych miast w historii Premier League (populacja aglomeracji to 180 tysięcy osób, czyli tyle co Gliwice), o zdecydowanie najmniejszym stadionie w dziejach rozgrywek (11,464 krzesełek, czyli mniej od stadionu Podbeskidzia Bielsko-Biała, GKS-u Tychy czy Hetmana Zamość). A Howe? On otrzymał swoją nagrodę już miesiąc wcześniej, kiedy odebrał pierwsze w historii trofeum za najlepszego trenera dziesięciolecia Football League. Do dziś obok selekcjonera kadry Garetha Southgate'a jest on najbardziej ulubionym trenerem angielskiego społeczeństwa. Pozostaje przy tym naturalnym kandydatem do ewentualnego przejęcia tamtejszej reprezentacji. I pomyśleć, że po latach sam mówił, że "gdy obejmował posadę trenera Bournemouth, to sam w siebie nie wierzył".

A Mostyn w szale radości przyznał wielu pracownikom klubu solidne podwyżki. Już nie musi też chodzić po mieście z puszkami. Jedynie z tytułu praw telewizyjnych, do kasy klubu w ostatnich 3 latach wpłynęło ponad 300 milionów funtów.

- I pomyśleć, że parę lat temu robiłem z siebie debila dla 10 lub 20 funtów - opowiada Mostyn, który po chwili dodaje: - Jeszcze niedawno wraz z działem marketingowym postanowiłem wręczyć karnet pierwszej osobie, którą znajdziemy na ulicach naszego miasta w koszulce Bournemouth. Czekaliśmy jeden dzień, a dopiero pod koniec drugiego pojawiła się jedna osoba. I wie pan co? Dzisiaj widzę, że pół miasta chodzi w naszych strojach. Wtedy zdaję sobie sprawę, że było warto robić z siebie debila.

Źródło artykułu: