Andrzej Zydorowicz: Pele mnie rozczarował

- Byłem na bankiecie, na którym grała muzyka, były frankfurterki, żarcie, piwo, a Pele wychodził na scenę i usiłował śpiewać jakąś piosenkę - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty jeden z najbardziej znanych komentatorów sportowych w Polsce.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Andrzej Zydorowicz PAP/EPA / Andrzej Grygiel / Na zdjęciu: Andrzej Zydorowicz

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

Marek BobakowskiWP SportoweFakty: Przez wiele lat to pan i Dariusz Szpakowski byliście najbardziej znanymi komentatorami sportowymi w Polsce. Podtrzymujecie nadal znajomość?

Andrzej Zydorowicz: Nie dzwonimy do siebie w dniu urodzin, nie przesyłamy życzeń, kwiatów czy butelki dobrego wina.

"Szorstka przyjaźń"?

Darek jest ode mnie młodszy o dziewięć lat. Debiutował przy mnie, w Mielcu. Wiosną 1976 roku miejscowa Stal grała w ćwierćfinale nieistniejącego już Pucharu UEFA z Hamburger SV. Spaliśmy w jednym pokoju hotelowym. Noc przed meczem Darek nie mógł spać, dopytywał mnie o wszystko, męczył. Mówiłem mu: "Darek daj spokój już, jutro mamy mecz, musimy się wyspać". Tak to wspominam.

Unika pan odpowiedzi na pytanie. Nie przepadacie za sobą?

Komentator sportowy to zawód konkurencyjny. Tutaj się rywalizuje. Na dodatek kryteria oceny są bardzo płynne. Nie da się przyznać punktów, podliczyć i ogłosić, kto jest lepszy.

ZOBACZ WIDEO: Wielki projekt Lewandowskiego. "Chciałbym, żeby pierwszy taki obiekt ruszył za dwa - trzy lata"

Ile meczów pan skomentował w swojej karierze zawodowej?

To jest nieobliczalne. Bo czy pyta pan o mecze tylko mistrzostw świata, mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich? Czy też dodajemy mecze w polskiej ekstraklasie, a może i piłki nożnej kobiet, na przykład Czarnych Sosnowiec? Futsalu. Takie transmisje też robiłem.

Spróbujmy oszacować wszystkie. Komentował pan od...

... zacząłem w 1968 roku. Pamiętam jak dziś, w Radiu Katowice robiliśmy relacje z kilku meczów ligowych jednocześnie. Wysłali mnie na spotkanie ŁKS-u Łódź z Zagłębiem Sosnowiec. Mój szef Roman Paszkowski był w Zabrzu, gdzie grał Górnik. To wie pan, wiadomo było, że on ciągnie relację, a ja jestem takim uzupełnieniem. Okazało się, że z Zabrza nie ma łączności.

Przypadkiem został pan rzucony na głęboką wodę.

I dobrze. Tym samym przekonałem do siebie swoich szefów. Powiedzieli potem do mnie: "ty już jesteś gotowym sprawozdawcą". Nie wiem, czy te komplementy były zasłużone czy nie, ale od tego momentu nie wyobrażali sobie, bym nie robił meczów. Gorzej było z drugim spotkaniem. Wydawało mi się, że już jestem taki dobry, pojechałem na Polonię Bytom i miałem trudności z rozpoznawaniem zawodników.

Mamy więc 35 lata pracy komentatorskiej, od 1967 do 2002 (wtedy Andrzej Zydorowicz po raz ostatni komentował na antenie ogólnopolskiej - przyp. red.). Licząc 30 spotkań w roku przez 35 lata, to już przekraczamy barierę tysiąca meczów.

Mało. Musi pan wziąć pod uwagę, że robiłem transmisje nie tylko na antenie ogólnopolskiej, ale i regionalnej. Jak wszystko byśmy policzyli, to myślę, że wyszłoby dwa tysiące. Przecież co tydzień pracowałem na stadionach. W czasie sezonu to się tłukło mecz za meczem.

Kibice kojarzą pana najmocniej oczywiście z piłką nożną, ale przecież pracował pan również przy innych dyscyplinach.

Byłem na ośmiu piłkarskich mundialach, sześć razy na mistrzostwach Europy, ale aż dziewięciokrotnie na igrzyskach olimpijskich. I letnich, i zimowych. Robiłem nie tylko hokej na lodzie czy lekką atletykę, ale i... piłkę wodną.
Z Andrzejem Zydorowiczem rozmawiałem w katowickiej Dolinie Trzech Stawów. Z Andrzejem Zydorowiczem rozmawiałem w katowickiej Dolinie Trzech Stawów.
Piłkę wodną?

Pojechałem do Barcelony na igrzyska olimpijskie, w 1992 roku. W życiu nie robiłem piłki wodnej, a ktoś musiał poprowadzić finał turnieju olimpijskiego. Mówią: "Zydorowicz, wiesz co, zrobisz to na żywo". Miałem dwa dni, by się przygotować.

Niewiele czasu.

Roman Paszczyk był wtedy doradcą ministra sportu Hiszpanii, bo oni grali w finale (z Włochami - przyp. red.). Przygotował mi całe dossier. Wisiałem dodatkowo na telefonie do Polski, bez przerwy rozmawiałem z sędzią międzynarodowym, który mi tłumaczył przepisy. To była dżungla i najtrudniejsze. No wie pan, jak można nie wiedzieć, dlaczego zawodnika wycofali, a dlaczego ten może rzucać z takiej pozycji, a temu nie wolno, a co to jest podtopienie? Chciałem coś o tym sporcie powiedzieć.

Udało się ogarnąć temat?

Potem się okazało - to jest piękna puenta - że żadnej transmisji na żywo nie było. Był skrót 20-minutowy. Takie są uroki telewizji. Do tej pory jak oglądam piłkę wodną w telewizji, to wszystko wiem (śmiech). Do tej pory mi to procentuje.

Igrzyska to tygiel, dziennikarz musi być przygotowany na wszystko.

Oj, tak. Jak byłem na olimpiadzie w Moskwie, to trzeba było zająć się hokejem na trawie kobiet. I mówią do mnie: "Zydorowicz, to zrobisz. Komentujesz często hokej na lodzie, to dasz radę. Przecież to. hokej, i to hokej".

Rzeczywiście, nie ma różnicy. Tutaj lód, tutaj trawa. Tutaj mężczyźni, tutaj kobiety... Prawie jak łyżwiarstwo figurowe i łyżwiarstwo szybkie.

Myślałem w pierwszej chwili, że mój szef żartuje. A on powtórzył: "hokej to hokej, tobie będzie najłatwiej". Podczas igrzysk trzeba być przygotowany, bo ni stąd, ni zowąd może pan dostać zlecenie na dyscyplinę, o której nie ma pan większego pojęcia.

Niewiele osób pamięta, ale komentował pan też sukcesy... lekkoatletów. Jak do tego doszło?

To kolejna zaskakująca historia. Pracowałem wówczas w radiu. W Montrealu w 1976 roku, na moich pierwszych igrzyskach, niespodziewanie oddelegowali mnie do lekkiej atletyki. Dzięki temu relacjonowałem najważniejsze wydarzenia w historii polskiego sportu, m.in. złota Ireny SzewińskiejTadeusza Ślusarskiego oraz Jacka Wszoły, ale także i srebro Bronisława Malinowskiego. Byłem tak ambitny, w zapale neofity, że potrafiłem się przedrzeć przez wszystkie służby, dotrzeć do Szewińskiej i ściągnąć ją na stanowisko radiowe.

Teraz mamy internet, smartfony, dziennikarza są w stanie wyszukać najbardziej ukrytą informację w kilka sekund. Jak pan sobie radził 40 lat temu?

Zbierałem wycinki prasowe. Na igrzyska jechałem z tysiącami artykułów. Nie tylko z polskiej prasy. Komentowałem na przykład hokej na lodzie. Czy pan myśli, że u nas dużo się pisało o zagranicznym hokeju? A gdzie tam. "Československý Sport" i zurychski "Sport" - to udało mi się prenumerować. Choć w pewnym momencie zablokowano mi zakup szwajcarskiego czasopisma
Muhammad Ali podczas IO w Atlancie (1996) zapalał znicz olimpijski. Andrzej Zydorowicz pracował na tych igrzyskach i udało się zrobić wspólne zdjęcie z wielkim mistrzem. Fot. Archiwum prywatne Andrzeja Zydorowicza. Muhammad Ali podczas IO w Atlancie (1996) zapalał znicz olimpijski. Andrzej Zydorowicz pracował na tych igrzyskach i udało się zrobić wspólne zdjęcie z wielkim mistrzem. Fot. Archiwum prywatne Andrzeja Zydorowicza.
Dlaczego?

Ktoś zanegował potrzebę sprowadzania pisma z zachodniej Europy. Rzucił coś w stylu: "a to radziecka Izwiestija nie wystarczy"? I zerwał prenumeratę. No cóż, w radzieckich gazetach o lidze NHL nie pisano. Czasami na lotniskach kupowałem też różne roczniki, zestawienia, statystyki. Rozmawiałem z dziennikarzami z innych krajów. Szukałem wiedzy.

Jako komentator sportowy zwiedził pan cały świat. Podróże samolotem były dla pana codziennością. Mimo wszystko któraś zapadła na dłużej w pamięci?

Dwie. Mecz Bayer Leverkusen - GKS Katowice, w Pucharze UEFA. Marian Dziurowicz chciał zaoszczędzić i załatwił wojskowy samolot. Wchodziło się tak, jak wjeżdżają czołgi i samochody opancerzone. Nie było żadnych foteli tylko takie ławy, siedziało się wzdłuż samolotu, trzymało się takich pałąków, jak w tramwaju. Nie było toalety, tylko mieliśmy cynowe wiadro. Kiedy oddawałem tam mocz, to w uszach miałem znaną w PRL-u piosenkę: "bardzo lubię tę naszą herbatę Madras, którą socjalna nalewa nam z wiadra".

Kto leciał tym samolotem?

No jak to kto? Piłkarze, trenerzy, kilku dziennikarzy. Ten samolot był traktowany w sposób specjalny. Nie podjeżdżaliśmy pod budynek lotniska, lądowaliśmy gdzieś tam na krańcach lotniska, trzeba było pieszo iść z bagażem, nie mieliśmy żadnej kontroli celnej. Chyba tylko paszporty zebrali i przybili pieczątki. Także piłkarze wrócili z telewizorami, bo wiedzieliśmy, że nikt nas nie sprawdzi. Taką egzotykę zafundował nam Dziurowicz.

Druga podróż?

W 1974 roku leciałem z Frankfurtu do Monachium na mecz Polska - Brazylia, o 3. miejsce MŚ. Leciałem samolotem razem z Pele. Podszedłem, zagadałem, jak usłyszał, że jestem Polakiem, to był bardzo miły. A ja się bałem, że powie "odpieprz się gościu". Dał mi autograf. Byłem jednak rozczarowany.

Rozczarowany?

On był przedstawicielem pepsi-coli. Dla mnie to była nowość. Proszę zwrócić uwagę, który to był rok. A Pele to postać wręcz mityczna. Jako dziecko słuchałem transmisji, on strzelał bramki, był niemal moim rówieśnikiem (Pele jest dwa lata starszy od Zydorowicza - przyp. red.). I ten Pele nagle się obnażył podczas tych MŚ. Byłem na bankiecie, na którym grała muzyka, były frankfurterki, żarcie, piwo, a Pele wychodził na scenę i usiłował śpiewać jakąś piosenkę. Pierwszy raz spotkałem się z takim skomercjalizowanym światem piłki nożnej. Nie znałem czegoś takiego.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN.: O "STARCIU" Z GUSTAWEM HOLOUBKIEM, O NIEULECZALNEJ CHOROBIE ZYDOROWICZA ORAZ O TYM, JAK DZIENNIKARZ STAŁ SIĘ ŚLĄZAKIEM.

Czytaj także: Hubert Hurkacz: Mogę być na szczycie >>

Czytaj także: Marcin Gortat: Ogień prawie zgaszony >>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×