Zamknięte trybuny to efekt "racowiska" podczas poprzedniego spotkania Śląska z Legią Warszawa (0:3). Mnóstwo pirotechniki wnieśli zarówno miejscowi, jak i kibice ze stolicy. Sędzia, w obawie o zdrowie graczy, na 10 minut przerwał mecz i zaprosił zespoły do szatni. Wojewoda dolnośląski był oburzony skalą zjawiska. Trwa audyt, po którym zapadną decyzje, czy wiosną Śląsk będzie mógł grać przy swojej widowni.
- Pierwszy raz brałem udział w takim meczu i nie chcę tego przeżywać drugi raz. Szanuję chłopaków, że utrzymali koncentrację, byli bardzo zaangażowani, zresztą od dawna z nimi nad tym pracowaliśmy. To też ostrzeżenie dla naszych kibiców, znacznie lepiej gra się przy takiej widowni jak z Legią - skomentował trener Vitezslav Lavicka. - To było bardzo dziwne uczucie - przyznał szkoleniowiec Lecha Dariusz Żuraw.
ZOBACZ: Legia na zwycięskim szlaku
Po tygodniu piłkarze mogli przeżyć szok. Ich rywalizację z wicemistrzami Polski obserwowało 32 tysiące kibiców, najwięcej od ośmiu lat podczas meczu ligowego. Tym razem na stadionie było niewiarygodnie pusto i cicho, aż siedzący wysoko nad boiskiem dziennikarze dobrze słyszeli okrzyki z dołu. Z oddali dobiegały hasła kibiców Śląska, którzy zgromadzili się pod obiektem i próbowali w ten sposób wesprzeć zespół.
ZOBACZ WIDEO: Sergiu Hanca kupił dom biednej rodzinie. Zobacz jak mieszkają
Mecz, nie tylko ze względu na mroźny wiatr, miał co najwyżej letnią atmosferę. Zazwyczaj skandowany razem z kibicami skład Śląska tym razem został po prostu odczytany, świętowanie bramki Mateusza Cholewiaka bardziej przypominało krótkotrwały wybuch radości po zupełnie nic nieznaczącym golu w sparingu.
Był to ostatni mecz Śląska na własnym stadionie w tym roku. Nie wiadomo jeszcze, kiedy kibice będą mogli zasiąść na nim ponownie. Akurat frekwencja z tego sezonu jest więcej niż zadowalająca. Na obiekcie mogącym pomieścić 43 tys. kibiców regularnie zasiadało ponad 10 tys. widzów. Znając statystyki z poprzednich lat, Lech potrafił przyciągać co najmniej 15 tys. kibiców.