Sprawa kibica poparzonego racą może być bardzo kłopotliwa dla PZPN

Archiwum prywatne / Oparzenia pana Krzysztofa
Archiwum prywatne / Oparzenia pana Krzysztofa

Sprawa fana poparzonego racą podczas finału Pucharu Polski dobiega końca. Przesłuchano powoda - pana Krzysztofa z Ząbek. Odpowiadał przed sądem o dolegliwościach, którego go spotkały w związku z obrażeniami. 26 marca zapadnie wyrok.

Choć sprawa toczy się z dala od medialnego zgiełku, dla PZPN jest niezwykle istotna. Niekorzystny wyrok mógłby bowiem oznaczać otwarcie "puszki Pandory", czyli zamiast jednej sprawy związek mógłby przygotować się na całą lawinę.

Przypomnijmy: podczas finału Pucharu Polski między Lechem Poznań a Legią Warszawa, rozgrywanego na PGE Stadionie Narodowym w Warszawie w 2016 roku, 63-letni kibic stołecznego klubu został trafiony racą w plecy. W momencie zdarzenia raca, która wpadła za koszulkę, osiągnęła temperaturę ok. 1600 stopni Celsjusza, w związku z czym wtopiła się w plecy poszkodowanego i wypaliła mu dziurę, po której ślad ma do dziś.

Pan Krzysztof chciał od związku 10 tysięcy złotych zadośćuczynienia, ale PZPN nie czuł swojej winy. Dlatego w sądzie w Warszawie toczy się sprawa. Tym razem pan Krzysztof domaga się już nie 10, a 25 tysięcy złotych.

ZOBACZ WIDEO: Rzeźniczak przesadził z tweetem o Lechu. "Przeprosiłem, bo ten wpis był nie na miejscu. Czasem trzeba ugryźć się w język"

We wtorek przesłuchiwany był sam poszkodowany, który opowiadał, jakie były skutki poparzenia.

- Mojego klienta spotkał w związku ze zdarzeniem cały szereg przykrych zdarzeń - zaznacza Magdalena Sychowska reprezentująca kibica. Poza dolegliwościami spowodowanymi samym oparzeniem, a więc raną i bólem pleców, miał m.in. znacznie pogorszone samopoczucie, zaniki pamięci, brak możliwości podjęcia wcześniej wykonywanej pracy, a więc zarzucenie biznesu.

Z drugiej strony reprezentujący PZPN mecenas Marcin Wojcieszak zauważa, że powód nie był w stanie udowodnić, że związek dopuścił się zaniechania, które doprowadziło do sytuacji. - Nie przeprowadzono żadnego dowodu na to, że z winy PZPN wniesiono race na stadion - uważa Wojcieszak.

Media szeroko informowały, że związek miał niepisaną umowę z kibicami. Miały o tym świadczyć wpisy Zbigniewa Bońka w mediach społecznościowych. "Nie tak się umawialiśmy" zostało jednoznacznie odczytane jako zezwolenie na używanie rac bez rzucania na murawę. Podobnie rzecznik PZPN pytany kilka razy o to, czy związek pozwolił na wniesienie rac na stadion, odpowiadał, że "nie było zgody na rzucanie rac", co mogło zostać odczytane tak, że zawarto "nieformalną umowę". Ale to trzeba udowodnić przed sądem.

ZOBACZ Polski futbol przegrywa wojnę z chuliganami

Dla związku sprawa jest bardzo niebezpieczna. Tylko podczas tamtego finałowego meczu - jak zeznał ratownik medyczny - do punktu medycznego zgłosiło się kilkanaście osób z oparzeniami. A to znaczy, że jedna przegrana sprawa może zamienić się w całą serię podobnych procesów.

PZPN podnosi również, że pan Krzysztof sam przyczynił się do powstania urazu i późniejszych dolegliwości. - Widząc zagrożenie, nie uciekł z miejsca. Mógł pojechać do szpitala, ale odmówił, potem odczekał trzy dni i dopiero poszedł do lekarza - zauważa Wojcieszak.

ZOBACZ Dlaczego Polacy nie chodzą na mecze

Do przesłuchania został jeden świadek, koordynator służb medycznych na PGE Narodowym w dniu meczu. Problem polega na tym, że świadek nie stawił się ani razu, nie odbiera też awizo. Miejsce jego pobytu ma ustalić policja. Ostatnia sprawa, wraz z mowami końcowymi i prawdopodobnie wyrokiem, ma się odbyć 26 marca.

Komentarze (1)
avatar
14MP 19PP
6.02.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
No nareszcie PZPN może odetchnąć z ulgą. Po dziesiątkach tysięcy odpalonych rac w końcu znalazła się jedna ofiara pirotechniki. Można dalej ciągnąć temat, że race są niebezpieczne.