Koronawirus. Joachim Marx: Wydawało mi się, że nie ma mnie już na ziemi

Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA / NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Joachim Marx (z prawej)
Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA / NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Joachim Marx (z prawej)

- Chorego we Francji wprowadza się w śpiączkę na 3-4 dni. Jeżeli nie ma szans wyzdrowieć, odłącza się aparaturę i czeka aż zarażony umrze - mówi nam Joachim Marx. Były reprezentant Polski zachorował na koronawirusa w wieku 75 lat i wyzdrowiał.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

[/b]Joachim Marx to były napastnik reprezentacji Polski, dla której zagrał w 23 spotkaniach i strzelił 10 goli. W 1972 roku wywalczył z kadrą złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium. Z Ruchem Chorzów zdobył dwa mistrzostwa (1974 i 1975) i Puchar Polski (1974). Do Francji wyjechał w 1975 roku i grał w RC Lens. Potem był trenerem. Mieszka w okolicach Lens.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Udało się panu pokonać koronawirusa, jak samopoczucie?

Joachim Marx: Wie pan, boję się pójść pod prysznic, żeby się nie poślizgnąć. Nawet golenie sprawia trudność. Po takich prostych czynnościach muszę się później położyć, odpocząć, mój organizm jest bardzo osłabiony. Na 10-15 minut wychodzę do ogródka, złapać trochę słońca, ale męczę się siedząc. Po przejściu kilku metrów zatyka mnie, jakbym przebiegł sprintem dystans boiska. Ale jest coraz lepiej, lekarz powiedział, że siły powinienem odzyskać w ciągu miesiąca od wyleczenia choroby.

Wyzdrowiał pan z koronawirusa w wieku 75 lat.

To był koszmar, tylko tak mogę określić tę chorobę. Czułem zapachy nie z tej planety. Nie mogłem umyć zębów pastą, od razu mnie cofało, wypluwałem ją. Przez dwa tygodnie płukałem usta samą wodą. Kiedy żona robiła w kuchni obiad i zapach do mnie docierał, miałem odruch wymiotny. Przez całą chorobę chciało mi się wymiotować i ciągle czułem smród. Odpychający swąd nie do zniesienia, jakby ktoś wylał mi w domu gnój. Przez 10 dni nie byłem w stanie włożyć niczego do buzi, żona dawała mi chleb z masłem, żebym cokolwiek zjadł. Schudłem 7 kilo.

Miałem ogromną gorączkę. W pewnym momencie doszła do 41,2 stopni. Wtedy karetka zabrała mnie do szpitala. Trafiłem tam na dziesięć godzin, pod kroplówkę. W środku nocy, o godzinie 2, lekarze powiedzieli, że nic groźnego mi nie dolega i nie mogą mnie dłużej trzymać. Odwieźli mnie do domu.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Piotr Małachowski był w Wuhan przed wybuchem epidemii! Opowiedział o swoich przeżyciach

Co było dalej?

Zbijałem temperaturę paracetamolem. Miałem takie wahania, że o godzinie 15.00 termometr pokazywał 39,9, a dwie godziny później 36,6. Trzy dni przeleżałem w domu w półśpiączce. Nie byłem w stanie otworzyć oczu. Udawało się czasem na kilkanaście sekund, to patrzyłem w sufit. Ciało miałem tak rozgrzane, że piekły mnie policzki. Nie miałem siły wstać nawet do toalety. Czekałem do ostatniej chwili z załatwieniem się, żeby nie chodzić po dwa, trzy razy, dopiero po zbiciu temperatury tabletką dawałem radę podnieść się z łóżka. Nie mogłem mówić, męczyłem się po paru słowach. Wydawało mi się, że nie ma mnie już na ziemi.

Myśli się o czymś w takiej sytuacji?

Wspominałem karierę. Początki w Polsce, pierwszy kontrakt z Gwardią, złoty medal olimpijski, pierwszy tytuł z Ruchem Chorzów, bo pierwszy najważniejszy. Nie bałem się, nie myślałem, czy umrę. Przypominałem sobie chwile z boiska. Grałem zawodowo w piłkę przez 19 lat, przeżyłem pozytywne emocje, to mnie wzmacniało. Cofałem się do dnia, w którym oglądało mnie 100 tysięcy ludzi na Stadionie Narodowym. Jak Kaziu Górski wpuszczał mnie na boisko, a ja pięć sekund później strzelałem gola. To było z Bułgarią. Rzut rożny, stanąłem pięć metrów przed ich bramką, piłka trafiła mnie w głowę i wpadło.

Podziwiam pana podejście.

Dwa tygodnie nękał mnie ten koronawirus. Dawno temu przestałem grać w piłkę, ale nastawienie, waleczność z boiska zostały. Jako były sportowiec mam mocniejszy organizm niż inni. Na szczęście nie biorę leków, nie choruję na cukrzycę i nie mam innych dolegliwości. Miałem też szczęście, że wirus nie zaatakował płuc. Wtedy mógłbym tego nie przeżyć. To najgorszy przypadek. Chorego wprowadza się w śpiączkę na 3-4 dni, jeżeli nie ma szans wyzdrowieć, odłącza się aparaturę i czeka aż zarażony umrze.

Spotkało to pana przyjaciela.

Arnold Sowinski był moim trenerem, ale przede wszystkim przyjacielem. Od czterech lat jeździliśmy na każdy mecz RC Lens. Mieszkał dwa kilometry ode mnie, pod miastem. Zabierałem go samochodem, żeby nie musiał jeździć swoim. Rozmawialiśmy i po polsku, i po francusku. Jego rodzice, Polacy, przyjechali do Francji w 1931 roku, on urodził się w Lens. 17 marca obchodził 89. urodziny. Niestety koronawirus rzucił mu się na płuca. Arnold kaszlał, nie mógł oddychać. Przez jeden dzień leżeliśmy nawet w tej samej sali. Później został przewieziony do Lille, tam lekarze stwierdzili, że już z tego nie wyjdzie. Po paru dniach walki odłączyli sprzęt, zmarł w zeszły czwartek. Wie pan czego żałuję?

Czego mianowicie?

Że ze względu na pandemię na jego pogrzeb mogło przyjść tylko dziesięć osób, najbliższa rodzina. Przecież w normalnych warunkach cmentarz wypełniłby się szalikami, weszłyby setki osób, kibiców, oddaliby mu hołd. RC Lens to Arnold Sowinski. Grał tam od 15. roku życia, spędził w drużynie całą karierę, później trenował pierwszy zespół. Wielka postać. Msza trwała pół godziny, odprawił ją polski ksiądz.

Dużo pan przeszedł w ostatnim czasie.

Żony też mi szkoda. Bardzo przeżywała moją chorobę. Kiedy zabrała mnie karetka, bała się, że już nie wrócę. Teraz bardzo dbamy o bezpieczeństwo w domu. Zachowujemy od siebie dystans dwóch metrów. Śpimy osobno, oddzielnie korzystamy z łazienki, kuchni. Tęsknię za bliskością, ani się przytulić, ani pocałować. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio dotknąłem żonę.

Nie grozi panu nawrót choroby?

Raczej nie ma ryzyka. Nie czuję też, że pod jakimś względem szwankuję. Pamięć mam dobrą, mówię też nieźle, wrócił apetyt. Cieszę się dniem, mamy tu teraz po 30 kilka stopni w słońcu. Syn robi nam zakupy, musi mieć zezwolenie na wyjście z domu, z datą, godziną i celem podróży. We Francji są duże obostrzenia, policja nie daje taryfy ulgowej. Pierwszy mandat to 135 euro, kolejny już 400 euro.

Śmieję się, że po koronawirusie będzie we Francji więcej biegaczy. Może przełoży się to na medale olimpijskie? W Paryżu można na przykład biegać do godziny 10 rano i od 18, kiedy ruch w mieście jest mniejszy. Dlatego nad Sekwaną widuje się teraz samych sportowców. W sklepach są wyznaczone godziny dla osób starszych, od miejsca zamieszkania można się oddalić na maksymalnie dwa kilometry. Tylko restrykcje mogą nas uratować. Na wschodzie kraju i w Paryżu jest najgorzej, nie ma już miejsc w szpitalach, chorzy są przewożeni wojskowymi samolotami na zachód Francji.

Za czym pan najbardziej tęskni?

Za meczami. Piłkę mam we krwi od małego. RC Lens jest na drugim miejscu w Ligue 2, chodzą głosy, że awansują nawet, jeżeli liga nie zostanie dokończona. Czekam tylko, aż wszystko wróci do normalności i idę na stadion. Zresztą mam umowę z lekarzem z karetki.

Jak to?

Kiedy jechałem wtedy do szpitala, jeden z lekarzy usłyszał mój akcent i zapytał, czy jestem z Polski. Spojrzałem na niego, zmrużyłem oko i mówię: "Przecież ty też jesteś, masz polską twarz!". Okazało się, że to młody kibic RC Lens. Żartował, że odnajdzie moje mecze w internecie. Obiecał, że spotkamy się na stadionie.

Mały człowiek, wielkie serce. Chłopiec oddał koszulkę Milika, żeby pomóc lekarzom

Koronawirus. Bunt na Białorusi - ludzie ratują się sami

Źródło artykułu: