O życiu w jednym z najbardziej zaludnionych państw świata mówi nam Edgar Bernhardt. To urodzony w Kirgistanie, a wychowany w Niemczech piłkarz, dla którego Polska jest drugim domem. Występował w naszym kraju w barwach Cracovii, Widzewa Łódź, Stali Mielec i GKS Tychy. 34-latek grał też w Holandii, Finlandii, Tajlandii, Omanie i Malezji, a epidemia koronawirusa zastała go w Bangladeszu, do którego przeprowadził się w listopadzie ubiegłego roku.
Maciej Kmita, WP SportoweFakty: Jak wygląda codzienne życie w Bangladeszu w czasie epidemii COVID-19?
Edgar Bernhardt, piłkarz Abahani Ltd Dhaka, reprezentant Kirgistanu: Kiedy w marcu pojawił się pierwszy przypadek, ludzie trzymali się zakazów. Pierwsze dwa, trzy tygodnie oprócz szpitali otwarte były tylko sklepy spożywcze i apteki. Służba zdrowia jest niewydajna, więc apteki pracują całą dobę, żeby ludzie mieli choć dostęp do leków. Tak starają się sobie tutaj radzić. Na początku na ulicach nie było nikogo. Nikogo poza bezdomnymi. Tu jest mnóstwo ludzi, którzy nie mają niczego i żyją z tego, co znajdą na ulicy albo dostaną od kogoś. Dla nich to najtrudniejszy czas, bo nikt im nie pomaga.
ZOBACZ WIDEO: Polska medalistka olimpijska pomaga seniorom w czasie epidemii. "Jeździliśmy i pytaliśmy, kto jakiej pomocy potrzebuje"
Kiedy idzie się ulicą, ludzie wręcz błagają o pomoc. Nie wszystkim da się pomóc. A jeśli nie podchodzą ludzie, to podchodzą grupy głodnych psów, które żyją w watahach jak wilki. Nie mógłbym sobie tego wyobrazić, gdyby ktoś mi o tym opowiedział. Przez pierwsze dwa, trzy tygodnie na ulicach byli tylko bezdomni, psy, policja i wojsko. Policja barykadowała ulice, odcinała dzielnice, żeby ludzie się nie przemieszczali.
W Europie życie powoli wraca do normy. Jak jest w Bangladeszu?
Po dwóch, trzech tygodniach izolacji ludzie wrócili do normalnego życia. Tu nie jest tak jak w Europie - tu nikt nie dostaje pomocy od państwa, sam musi się zatroszczyć o siebie. Produkcja w fabrykach musiała ruszyć, ludzie musieli wrócić do normalnego życia. Mówili, że nawet jak zachorują, to mogą żyć, a bez jedzenia na pewno umrą. To straszne. Ludzie żyją, robią swoje. W Europie media edukują, a tutejsze media prawie w ogóle nie mówią o epidemii. A jak mówią, to kłamią. Oficjalnie zmarłych na COVID-19 jest mniej niż 300. W całym kraju, w którym oficjalnie mieszka 160 milionów osób.
Pan mieszka w stolicy kraju, Dhace - szóstym najbardziej zaludnionym mieście świata.
Miasto jest przeludnione. Oficjalnie w Dhace mieszka 20 milionów osób. Nieoficjalnie może nawet 25-30 milionów. W oficjalnych statystykach nie ma ludzi, którzy żyją na ulicy, a ich jest mnóstwo. Tu jest tyle bezdomnych dzieci, sierot żyjących na ulicy, że to jest niewyobrażalne. One też są zostawione same sobie. W czasie epidemii nikt się nimi nie interesował, bo nie miał kto - służb jest bardzo mało. Kilka milionów ludzi żyje poza państwem. W różnych częściach świata mieszkałem i wszędzie się z tym spotkałem, ale tu mnie to uderzyło.
Bezdomni nie mają się gdzie podziać, a państwo nie ma gdzie ich ulokować. Oni są na swój sposób zorganizowani i nawet były takie dyskusje, że przenieśliby się w jedno miejsce, ale państwo nie potrafiło go wskazać. I zostali na ulicach Dhaki. Nie wiem, ile z nich teraz umarło - z głodu, z powodu koronawirusa, bo oni są poza wszystkimi statystykami. I niech mi ktoś teraz powie, że w czasie epidemii w całym Bangladeszu zmarło 300 osób. Przecież tutaj prawie w ogóle nie wykonują testów.
Pan wie, że się nie zakaził?
Nie mam objawów, a testy - teoretycznie - są tylko dla ludzi z objawami: kaszlem, gorączką. Ograniczyłem wychodzenie z domu do minimum. Chodzę tylko na zakupy, treningów w klubie nie mamy, a siłownię mam w bloku.
Jest pan obywatelem Niemiec, więc miał możliwość powrotu do Europy po wybuchu pandemii. Czemu pan nie skorzystał?
Po pierwsze, nie miałem zgody z klubu. Kiedy ligi w Europie stanęły, my jeszcze graliśmy. Na początku ludzie tu myśleli, że po tygodniu, dwóch wszystko będzie w porządku. A po drugie, jestem w Bangladeszu z żoną, a ona nie ma obywatelstwa Unii Europejskiej. Ma tylko kirgiski paszport i nie mogła polecieć ze mną do Niemiec. Utknęliśmy w Bangladeszu i czekamy na otwarcie granic, żeby polecieć do Kirgistanu. Z Bangladeszu mogę teraz polecieć na przykład do Sri Lanki, ale tam też mógłbym utknąć i to nawet na lotnisku, a moja żona jest w ciąży i na coś takiego nie możemy sobie pozwolić.
Mówi pan, że ludzie w Bangladeszu starają się zachowywać odpowiedzialnie, ale widziałem, że w kwietniu odbył się pogrzeb przywódcy religijnego Maulana Zubayera Amada Ansariego, w którym wzięło udział ponad sto tysięcy osób.
Mogę przeklinać? Tych ludzi poj***! Widziałem to w telewizji - ludzie szli ulicami miasta, ręka w rękę - ścisk był jak w metrze w godzinach szczytu. Część miała rękawiczki, maseczki, ale co to da w takiej sytuacji? Trzeba mieć jakiś rozum... Sam jestem wierzący, ale to był jakiś absurd. Jeszcze za zgodą państwa. Ludzie nie rozumieją, że w czasie epidemii może im pomóc tylko lekarz, leki. Modlitwy tu nic nie pomogą, jeśli tak się zachowują.
Czy za złamanie kwarantanny, godziny policyjnej grożą mandaty, inne sankcje?
Mandaty? Nie. Tu się nikt nie bawi w mandaty - tutaj w ruch idą pałki. W Azji, w Bangladeszu też, to sprawdzona przez władze metoda. Kiedy po godzinie 18 ludzie mieli być w domach, to byli w domach, bo się bali. I policyjnych pałek, i epidemii. Niektórzy wychodzili, ale tylko raz, bo drugi raz nikt pałką dostać nie chce. Gdyby tu na początku epidemii było tak jak we Włoszech czy Hiszpanii, że ludzie żyli jak gdyby nigdy nic, to po dwóch miesiącach państwo by wymarło, bo tu nie ma takich warunków do leczenia, ratowania ludzi jak w Europie. Teraz kraj budzi się do życia, ludzie jakby już się oswoili z tym i żyją dalej. Muszą, bo w domach poumieraliby z głodu.
Wie pan, jak wygląda sytuacja w Kirgistanie?
Wiem, jak jest w Biszkeku, stolicy, bo tam mam znajomych. Miasto jest podzielone na dzielnice, takie miasta w mieście, i każda z nich została zamknięta. Nikt nie mógł wyjechać ze swojego rejonu i policja pilnowała porządku. Jak ktoś się nie dostosował, to najpierw były mandaty, a później za to aresztowali na dwa, trzy dni. Tam też statystyki wydają się być zaniżone. W Kirgistanie ludzie organizowali pomoc, na przykład dla starszych. W Bangladeszu się z tym nie spotkałem. Jakby przymusowa kwarantanna trwała dłużej, to strach pomyśleć, co by się działo w domach.
Przejdźmy do piłki. Jaka jest liga w Bangladeszu?
Gra jest bardzo brutalna. Sędziowie mogliby prowadzić mecze hokeja, a nie piłki, bo dozwolone jest wszystko. Jest wielu piłkarzy z Afryki, przez co liga jest bardzo fizyczna. Pod względem taktycznym chyba najsłabsza spośród tych, w których grałem, ale jest kilku bardzo dobrze wyszkolonych piłkarzy. Jest na przykład Hernan Barcos - Argentyńczyk, który grał w Sportingu Lizbona. Są reprezentanci Kostaryki, Portoryko.
Skoro liga jest taka słaba, to co was tam sprowadza?
Zarobki. Tę kwotę, którą w Polsce płaci się w złotówkach, tu można dostać w dolarach albo euro. Ale dzięki grze w piłkę szczęśliwym tu się stać nie można. Nie byłem przekonany do tego, żeby tu przyjechać, ale klub złożył taką ofertę, że grzechem było ją odrzucić. Wiedziałem, jak wygląda życie w Bangladeszu, bo grałem tu z reprezentacją Kirgistanu i dlatego mam w kontrakcie klauzulę, że mogę w każdej chwili rozwiązać umowę.
W Polsce, w Europie, piłkarze godzili się na obniżki pensji na czas zawieszenia sezonu. Czy w Bangladeszu też to miało miejsce?
Nie, nie było takich rozmów. W Europie, w Polsce też, kluby mają pieniądze z praw telewizyjnych i od kibiców, a tu jest inaczej. Kibiców nie mamy - w Dhace jest wielki stadion, ale gramy przy pustych trybunach. Kibice nie mogą przyjść na mecz, bo nie ma tyle policji, żeby można było zabezpieczyć mecz. Pieniędzy z praw telewizyjnych też nie ma. Dlatego przerwanie sezonu nie odbiło się na finansach klubów.
Słyszałem, że w jednym klubie od przyszłego miesiąca chcą płacić 60 procent, ale rozmawiają z piłkarzami indywidualnie. Tu nie jest jak w Cracovii, że Filipiak przyjdzie i powie, że wszyscy muszą się zgodzić, a jak jeden się nie zgodził (Janusz Gol - przyp. WP), to pewnie będzie biegał teraz dookoła boiska.
Czyli jest pan na bieżąco z tym, co się dzieje w Cracovii.
Wszystko wiem, mam kontakt z kolegami. To jest śmieszne. Każdy musi rozmawiać indywidualnie. Jak ktoś zarabia 20 tysięcy euro miesięcznie, to ma z czego zejść, ale nie można wszystkim obciąć pensji o połowę. W Cracovii jest prosto: dyktatura. Filipiak mówi, a Tabisz przytakuje. Ja już mogę o tym mówić, bo z Cracovią mam już wszystko pozamykane. To super klub ze wspaniałymi kibicami. Filipiak i Tabisz też dużo dobrego zrobili, bo dzięki nim klub gra w Ekstraklasie, jest stabilny, piłkarze dobrze zarabiają, ale jeśli chodzi o traktowanie ludzi... To, co tam widziałem tam przez dwa lata, to aż szkoda mówić.
Polską piłkę też pan śledzi?
Tak. Widziałem, że mój "tata", to znaczy trener Stawowy, przejął ŁKS. Bardzo się z tego cieszę. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jako piłkarz, jak grając u niego w Cracovii. Jakby teraz zadzwonił, to wsiadam na rower i jadę do Łodzi. Wie pan, jak ja tęsknie za takim graniem w piłkę? Nie miałem lepszego trenera i nigdzie nie grałem lepszej piłki. Niedawno rozmawiałem o tym z Krzyśkiem Danielewiczem. Wysłał mi wideo z naszych meczów, jak wychodziliśmy spod pressingu. Jak to oglądałem, to się wzruszyłem, bo nie pamiętam, kiedy grałem w takiej drużynie. Ostatni raz w piłkę, tak naprawdę w piłkę, to grałem w Cracovii. W ogóle w Krakowie byłem najszczęśliwszy, mam kontakt chyba ze wszystkimi kolegami z tamtej drużyny.
Trener Stawowy długo był bez klubu. Nie ma wielu zwolenników w środowisku.
Od 17. roku życia gram zawodowo, czyli połowę swojego życia, i nie spotkałem takiego trenera, a pracowałem z wieloma. Stawowy nawet małpy nauczyłby grać w piłkę. On jest specyficzny, a ludzie nie lubią kogoś, kto się wychyla, kto jest inny. Ludzie się boją tego, czego nie znają, czego nie rozumieją. Gdyby tylko znał dobrze angielski... Jeden klub w Azji, w którym grałem, chciał go zatrudnić. Byli zachwyceni tym, jak grają jego drużyny, jak on pracuje, ale język był przeszkodą.
On rozumie piłkę inaczej niż wszyscy. W Polsce najważniejsza jest walka, wojna na boisku. Trzeba przede wszystkim zap***, a nie grać w piłkę. Owszem, o piłkę trzeba walczyć, ale żeby ją odzyskać, a nie żeby zabić przeciwnika. Wiem, że są w Polsce trenerzy, którzy chcą, żeby ich drużyny grały w piłkę, a nie ją kopały, ale nie potrafią tego nauczyć. Nie mają cierpliwości, nie mają umiejętności, a Stawowy - powtarzam - nauczyłby grać w piłkę nawet drużynę szympansów. Bardzo życzę trenerowi utrzymania ŁKS-u w Ekstraklasie.
Mało kto wie, że w Cracovii był pan jak starszy brat dla młodziutkiego wtedy Bartosza Kapustki.
To jest mój przyjaciel, jest jak rodzina. Jak byłem w Cracovii, to pomieszkiwał u mnie. Jak jechałem do domu do Niemiec, to dostawał klucze i zostawał z dziewczyną. Każdy był kiedyś nastolatkiem, prawda? Często rozmawiamy.
Ostatnio ma więcej zmartwień niż powodów do radości.
To bardzo utalentowany piłkarz, który nie miał szczęścia. Na początku wszystko bardzo szybko poszło bardzo dobrze, a potem jedna decyzja wyrządziła mu dużo krzywdy. OK, na transferze do Leicester City finansowo zyskał, ustawił się na życie, ale znam go bardzo dobrze i wiem, że on chce tylko grać w piłkę. To jest dla niego najważniejsze. Chciał wrócić do Polski, żeby tylko móc grać i pytał mnie o opinię. Powiedziałem mu, że w Polsce w grę w chodzi tylko jeden klub. Ale wrócić do Polski może zawsze i powinien szukać innych opcji.
Ten jeden klub to Legia?
Proszę nie pytać... Tak, Legia. Na pewno nie Cracovia. Nie chciałbym, żeby tak utalentowany chłopak wrócił do Cracovii, bo tam nie szanują ludzi. Tam już nie dwójka, a trójka jest tych, co robią, co chcą. Taka jest smutna prawda.
Jest pan z Kirgistanu, wychował się w Niemczech, grał w Holandii, Finlandii, Polsce, Tajlandii, Omanie i Malezji, a teraz żyje w Bangladeszu. W którym kraju zamieszka pan po karierze?
Po wyjeździe z Niemiec najdłużej, cztery i pół roku mieszkałem w Polsce. W Polsce czuję się jak w domu. Znam język, lubię Polaków, rozumiem ich mentalność. Uwielbiam polskie jedzenie - pierogi z serem, pierogi z kapustą, żurek, naleśniki. W Krakowie chodziłem do takiego miejsca niedaleko mojego domu. Cztery babcie to prowadziły, to nawet nie była restauracja tylko taka stołówka. Ale nigdzie nie jadłem tak dobrze!
Jak teraz rozmawiamy, to aż tęsknie za Polską. Wyobrażam sobie, że zamieszkam w Polsce. Mam tam mnóstwo znajomych, przyjaciół. W Polsce czuję się w domu bardziej niż w Niemczech. Jeśli miałbym mieszkać w Europie, to w Polsce. Ale na razie nie chcę kończyć kariery. Im jestem starszy, tym mocniej trenuję, bo chcę grać jak najdłużej. Potem chcę zostać trenerem młodzieży. Chciałbym, żeby tego zawodu nauczył mnie Stawowy, więc i tak musiałbym przyjechać do Polski.
Jak pan wpadł na to, żeby zwiedzać świat, grając w piłkę? Do 29. roku życia trzymał się pan Europy.
W 2015 roku wyjechałem do Tajlandii za pieniędzmi. To było po czasie w Widzewie Łódź, w którym grałem praktycznie za darmo. Dostałem chyba jedną pensję przez pół roku, i to niepełną. Klub bankrutował na naszych oczach i nie chciałem mu dokładać problemów. Dlatego skorzystałem z oferty z Tajlandii i potem poszło. Oman, Malezja, teraz Bangladesz - to wszystko dla pieniędzy. Mam paszport niemiecki i kirgiski - dzięki temu drugiemu mogę grać w azjatyckich klubach i nie blokuję miejsca dla obcokrajowców spoza Azji. Finansowo w Azji jest dobrze, ale pod względem piłkarskim tęsknię za Europą.