W futbolu od dawna funkcjonuje wiele powszechnie znanych prawd na temat zespołów grających przed własną publicznością. Podobno "pomagają im ściany", mają przewagę, zanim wyjdą na boisko, i przeważnie w związku z tym są faworytami. Znajdowało to zawsze potwierdzenie w twardych danych.
Pandemia koronawirusa wywróciła jednak do góry nogami przeróżne dziedziny życia, w tym również futbol. Niezwykle silny wpływ na postawę gospodarzy wywarła na niemieckich boiskach. W Bundeslidze od powrotu do gry zespoły przyjezdne zwyciężyły aż 32 razy - prawie cztery razy więcej od gospodarzy. To szokujące statystyki. Również na polskich boiskach gospodarze często grają, jakby ktoś podciął im skrzydła.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że pandemia zmieni futbol. Kiedy szykowano się do wznowienia rozgrywek, pojawiało się wiele fantastycznych scenariuszy, zakładających chociażby sędziów biegających w przyłbicach czy obowiązkowe dodatkowe przerwy na mierzenie temperatury. I o ile fani sportu zdążyli się przyzwyczaić do myśli, że początkowo spotkania będą odbywać się przy pustych trybunach, rezerwowi będą siedzieć w maseczkach, a po strzeleniu gola, zamiast wpadać w objęcia rozentuzjazmowanych kolegów, piłkarze będą świętować co najwyżej stukając się łokciami, to niewiele osób przewidywało, że radykalnie zmieni się to, co w futbolu najważniejsze - wyniki.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: perfekcyjnie wykonał rzut wolny. Bramkarz bohaterem!
Okazuje się jednak, że przy pustych trybunach zespoły pozbawione "dwunastego zawodnika" tracą bardzo dużo. Piłkarze przyzwyczajeni do żywiołowego wsparcia fanów, chociaż swoje obiekty znają od podszewki, często wyglądają na przytłoczonych ciszą. Najlepiej widać to na przykładzie Bundesligi, ale gospodarze stracili przewagę także na naszych boiskach, a ten sam trend widać również w Czechach czy Estonii.
Niemcy w awangardzie
O ile PKO Ekstraklasa jak była nieprzewidywalna, tak jest nadal, to w Niemczech prawidłowość jest w pełni widoczna - goście po prostu statystycznie miażdżą gospodarzy. W 64 pierwszych meczach Bundesligi rozegranych po przerwie spowodowanej pandemią aż 32 razy wygrywali. Gospodarze tylko 14 razy mogli się cieszyć ze zwycięstwa. W trwającym sezonie, przed przymusową przerwą w rozgrywkach, trzy punkty zostawały w mieście, w którym rozgrywany był mecz, w 43,3 proc. przypadków. Obecnie ten wskaźnik spadł o blisko połowę - do 22 proc. Gospodarze zdobywają tam też mniej bramek.
- Nie sądzę, żeby to był przypadek. Zespołom przyjezdnym łatwiej się gra, kiedy na trybunach nie ma kibiców - mówił przed kamerami ZDF szkoleniowiec Bayeru Leverkusen Peter Bosz. Można zaryzykować tezę, że w Bundeslidze gospodarze najbardziej osłabli, bo do największego wsparcia byli przyzwyczajeni. W końcu to właśnie na niemieckich stadionach była najwyższa średnia frekwencja, przekraczająca 40 tysięcy widzów. Najbardziej cierpią na tym słabsze zespoły, walczące o utrzymanie.
- Dla nas nieobecność fanów jest bardziej bolesna niż dla największych potęg – stwierdził w niemieckiej telewizji trener Freiburga Christian Streich. Zgadza się z nim szkoleniowiec Freiburga Adi Huetter: - Zespoły na wyższym poziomie technicznym mniej polegają na wsparciu trybun. Obecna sytuacja na jednych wpływa mocniej niż na innych.
Zmiana tendencji wynikowych spowodowana grą przy pustych trybunach wpływa na cały piłkarski świat, w tym także na bukmacherów, którzy muszą dostosować swoje kursy do nowych realiów.
Kibice przestali wpływać na sędziów
Badacze pochylający się nad fenomenem przewagi gospodarzy w meczach piłki nożnej już przed laty wyodrębnili trzy czynniki, które wyjaśniają to zjawisko. Są to: wsparcie kibiców, znajomość obiektu i zmęczenie podróżą. Kluczowy jest ten pierwszy i - jak widać - jego wyeliminowanie pozwoliło w pełni zrównać szanse gospodarzy i gości nie tylko w Bundeslidze, ale także w PKO Ekstraklasie (w pierwszych 40 spotkaniach po przerwie tylko 14 wygranych gospodarzy) czy w Estonii (11 wygranych w 35 spotkaniach).
Okazuje się jednak, że "dwunasty zawodnik" odpowiada nie tylko za psychologiczne wzmocnienie jednych i osłabienie drugich. Jego rolę mocno odczuwają sędziowie. Z badań specjalistów od ekonomii sportu, Carla Singletona, Dominika Schreyera i Jamesa Reade'a jasno wynika, że w meczach rozgrywanych ze wsparciem kibiców goście oglądają średnio o pół żółtej kartki więcej na mecz, a do regulaminowego czasu gry przy niekorzystnym wyniku dla gospodarzy jest doliczane więcej czasu.
Naukowcy prześledzili 192 mecze rozegrane na zamkniętych stadionach w erze powojennej. Podkreślają, że nie zarzucają arbitrom stronniczości, a zbadane statystyki wynikają z podświadomego poddania się presji trybun.
Z jednej strony można stwierdzić, że futbol w erze postpandemicznej jest bardziej sprawiedliwy. Sami trenerzy przyznają, że obecnie w większym stopniu wyniki zależą od umiejętności technicznych zawodników. Z drugiej jednak strony, koszty tej "sprawiedliwości" są zbyt wysokie. Spotkania rozgrywane na pustych obiektach, w ciszy przerywanej pojedynczymi okrzykami z ławek, są zdecydowanie mniej atrakcyjne.
Telewizje szybko się zorientowały, że takie zubożone widowiska ogląda się nieprzyjemnie i zdecydowały się na podkładanie dźwięku trybun pod przekaz z meczów. I nawet sędziowie, którzy przy meczach na wypełnionych obiektach są poddawani ogromnej presji, przyznają, że brakuje im kibiców na trybunach.
- Muszę przyznać, że moje tętno, kiedy prowadziłem spotkanie derbowe pomiędzy Schalke a Borussią Dortmund, było niezwykle niskie, w porównaniu do gier z kibicami. Nagle brakuje emocji, które dla nas też są ważne. Ta pasja nas przecież napędza - przyznał niemiecki sędzia Deniz Aytekin.
Co ciekawe, nawet powrót niewielkiej liczby fanów na trybuny powinien odwrócić statystyczne tendencje i oddać gospodarzom przewagę. Z badań Singletona, Schreyera i Reade'a wynika, że związek pomiędzy liczbą fanów na trybunach a wynikami jest nieporównywalnie niższa niż przy grze bez kibiców.
Marcin Bratkowski