Mistrzem Polski jest Legia i dobrego wrażenia, jaki w tym sezonie zrobił zespół Aleksandara Vukovicia nie zepsuje nawet porażka w ostatniej kolejce z Pogonią Szczecin. Przed tygodniem, po wygraniu tytułu, na Łazienkowskiej zmieniły się priorytety: trzeba było dać odpocząć (lub pozwolić się już leczyć) piłkarzom pierwszego składu, a w meczach ogrywać klubową dzieciarnię. Trudno w takiej sytuacji liczyć na dobre wyniki i dojrzałą grę. Ale rzadko kiedy kibice gospodarzy - po porażce swojej drużyny 1:2 - idą do domu tak zadowoleni jak legioniści w niedzielę. Liczyły się jedynie złote medale za mistrzostwo Polski, jakie zawisły na szyjach zespołu z Warszawy.
Vuković zbudował swoją autorską drużynę. Według własnego pomysłu i własnych zasad. Wśród nich kluczowa jest ta, że najważniejsza jest drużyna, a nie gwiazdorzy. No i zasada sprawiedliwej oceny każdego zawodnika: zasługujesz to grasz, jeśli nie jesteś w formie lub nie realizujesz tego, czego wymaga trener to nie grasz. Choćbyś nie wiem jak się nazywał i nie wiadomo jak wysoki miał kontrakt. To stało się fundamentem, na którym Serb zbudował mistrzostwo Polski.
Pierwszy samodzielny tytuł to wielki sukces Vukovicia. Ale równie wielkim jest przełamanie bariery nieufności, jaką mieli wobec niego zarówno eksperci, jak i kibice.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: piłkarze z A klasy mogą się poczuć jak w Ekstraklasie. Nowa szatnia robi wrażenie!
Jeszcze jesienią powszechnie kwestionowano sens zatrudnienia "Vuko" na stanowisku pierwszego trenera Legii. Wypominano mu brak doświadczenia, wskazywano na brak kompetencji, radzono żeby zaczął w jakimś innym klubie, gdzie wymagania są dużo mniejsze. Mało kto w niego wierzył, a jako argument koronny podawano, że Vuković to "grzałka", że zbyt szybko grzeje mu się głowa, że jest zbyt emocjonalny i to będzie przeszkadzać w budowie drużyny.
Byłem zdumiony tymi zastrzeżeniami, bo dla mnie właśnie charakter - pobudliwy, ale jednocześnie mocny - od początku był główną zaletą "Vuko". Bo kto ma tych piłkarzy - często niestety, zmanierowanych - porywać do walki, kto ma mieć wpływ na ich mentalność jeśli nie trener, w którym chęć zrobienia z Legii wielkiej drużyny aż się gotuje. On był gotowy zrobić porządek w drużynie nawet kosztem tego, że sam zostanie zwolniony, ale następny trener będzie miał już dużo łatwiej.
U Vukovicia ujmuje mnie też jego prostolinijność. On nie kombinuje, a to dzisiaj nie jest już takie powszechne, niestety. Pamiętam, że gdy zakończył karierę i nie był jeszcze pewien co dalej w życiu robić, próbował różnych rzeczy. Bywał ekspertem telewizyjnym, ale też rozpoczął współpracę z jednym z menedżerów. Szybko się zorientował, że praca agenta piłkarskiego jest po prostu nie dla niego. - Wiesz, w tej robocie trzeba przed młodym piłkarzem i jego rodzicami roztaczać świetlane perspektywy, opowiadać jaka to wielka kariera stoi przed chłopakiem otworem, trochę "nawijać makaron na uszy". Ja się do tego nie nadaję – mówił mi przed laty. I skupił się na trenerce. Ze świetnym skutkiem.
Prezes i właściciel Legii, Dariusz Mioduski dostał w tym sezonie premię za cierpliwość. Mistrzostwo przyszło nie wtedy kiedy odważnie (nawet zbyt odważnie) dosypywał kasę na transfery, zatrudniał trenerów zza granicy, podpisywał wysokie kontrakty z zawodnikami.
Wtedy szedł za ostro, po bandzie, wykonywał nerwowe ruchy, bo mierzył się z własnymi demonami i ambicją udowodnienia swoim byłym partnerom biznesowym z klubu, że on też potrafi. Wykrwawiał się wówczas niepotrzebnie, bo ich już w klubie nie ma. Choć tkwili w głowie prezesa (może nadal tam jeszcze są?).
A w piłce nic nie da się zrobić na szybko. Romeo Jozak i Ricardo Sa Pinto byli nieporozumieniami w trenerskiej historii Legii. Chorwat świetnie gadał po angielsku, był teoretykiem futbolu, ekspertem w kwestiach szkolenia młodzieży. Ale szatnia dorosłych piłkarzy, z ich rozbuchanym ego, wciągnęła Jozaka nosem, przemieliła i wypluła na aut zawodu trenera.
To, że w Legii zatrudniono tak toksycznego człowieka jak Sa Pinto - jestem w stanie wytłumaczyć jedynie emocjami, jakim wówczas ulegał Dariusz Mioduski. Chęć ratowania klubu i wyniku zaślepiała na tyle, by nie widzieć że Portugalczyk to bufon i arogant z domieszką (całkiem sporą niestety) szaleństwa.
Z kolei nie trzeba być Bóg wie jakim ekspertem, żeby ocenić, że Stanisław Czerczesow i Jacek Magiera zasługiwali na to, żeby dać im w klubie więcej czasu. Zwolnienie Magiery Dariusz Mioduski musi wziąć na swoje sumienie, ale już rozstanie z Czerczesowem to "zasługa" jego poprzedników.
Teraz należą się brawa dla Dariusza Mioduskiego za cierpliwość, choć zastanawiam się, co by się stało, gdyby Maciej Rosołek nie strzelił gola na 2:1 w jesiennym meczu z Lechem na Łazienkowskiej. "Vuko" miał wtedy za sobą kolejne porażki z Lechią i Piastem oraz skończoną niepowodzeniem kampanię o fazę grupową Ligi Europy. Mogło być różnie. Trenera uratowali piłkarze.
Mioduski wytrzymał, Vuković został. A stabilizacja to w ogóle znak rozpoznawczy minionego sezonu w Ekstraklasie. Na swoich stanowiskach pozostali przecież także Dariusz Żuraw w Lechu, Waldemar Fornalik w Piaście, Piotr Stokowiec w Lechii, Vitezslav Lavicka w Śląsku czy Michał Probierz w Cracovii. Wszędzie tam widać dobrą pracę i postępy prowadzonych przez nich zespołów. Jak widać, wystarczy trenerom dać czas.
Ciekawe na ile jest to świadoma polityka prezesów i właścicieli, a na ile efekt finansowego wykrwawienia w poprzednich sezonach, bo zwalnianie trenerów (a w zasadzie nieroztropne ich zatrudnianie) jest drogie. Wiedzą coś o tym np. w Poznaniu, po krótkiej przygodzie z Adamem Nawałką.
Zastąpił go Dariusz Żuraw, ale na początku traktowano go jako rozwiązanie jedynie tymczasowe. Na to, że ten trener przepracuje w Lechu cały sezon, mało kto by postawił. A jeszcze mniej postawiło by na to, że Żuraw nie zostanie zwolniony po sezonie, w którym Lech nie zdobył nic, co mógłby wstawić do gabloty z trofeami. Jak widać w gabinetach zaczęto patrzeć na rozwój drużyny w trochę szerszej perspektywie. Wynik już nie determinuje wszystkiego.
O ile na górze tabeli jest stabilizacja, o tyle na dole... destabilizacja. I to jest wielce pouczające.
Ktoś trafnie zauważył, że największy "przeciąg" był w Gdyni. Arka w jednym sezonie miała aż czterech trenerów, dwóch właścicieli i aż czterech prezesów. Czy te nerwowe ruchy wyglądały na przemyślane działania ratunkowe? Raczej na rozpaczliwą szamotaninę topielca, który na koniec i tak idzie pod wodę.
W Koronie Kielce też mieli czterech trenerów w minionym sezonie i też spadli z Ekstraklasy. Trudno nie zadać pytania: ki czort podpuścił ludzi w klubie, żeby rozstać się z Gino Lettierim? Facet może nie miał łatwego charakteru, ale miał charyzmę i pomysł na drużynę.
Nie można też być zdziwionym, że z ligi leci ŁKS. Kiedy nagle, w środku przerwy związanej z pandemią, zwolniono Kazimierza Moskala - trenera który w Łodzi przepracował niemal całe dwa ostatnie sezony, zbudował tę drużynę od podstaw i zrobił awans z 1. Ligi - dla mnie stało się jasne, że w ŁKS właśnie gaszą światło. A jeśli klub, który walczy o ligowy byt sprzedaje zimą do Lecha Poznań takiego zawodnika jak Dani Ramirez, to też jest to mocny sygnał co do obranych przez działaczy z Al. Unii priorytetów.
Za chwilę rusza sezon 2020/2021. Nikt nam dziś, w obecnej sytuacji epidemiologicznej w kraju i na świecie, nie zagwarantuje, że te rozgrywki też nie będą pogmatwane. Niewiele na to można poradzić, ale jedną zmianę można zrobić od razu: wprowadzić zasadę - dobrze znaną choćby z Bundesligi - pięciu zmian w meczu. Zaniechanie tego ruchu w końcówce minionego sezonu (pełnego kontuzji) było gigantycznym błędem. Warto go od razu naprawić.
Przemysław Płacheta na testach w Norwich City
PKO Ekstraklasa. Legia przegrywa z Pogonią i odbiera medale