Do tego meczu będzie się wracało latami. Nie było bowiem w historii futbolu wielu upokorzeń o podobnej skali. W Lizbonie obserwowaliśmy w piątek "drugie Belo Horizonte" - FC Barcelona z 2020 roku już zawsze stawiana będzie w tym samym rzędzie co mundialowa Brazylia z 2014 roku. Canarinhos ulegli wtedy Niemcom aż 1:7.
A ile jeszcze kilka dni temu było wątpliwości... Że Bayern skończył sezon ligowy zbyt wcześnie. Że w walkę o Ligę Mistrzów nie wbije się "z marszu", że będzie mu przez to brakować meczowego rytmu. Że fizycznie czegoś zabraknie. W Monachium słuchali tych wszystkich mądrości i musieli się tylko uśmiechać pod nosami. Dziękowali przy tym losowi, że sezon ułożył im się właśnie w taki sposób.
Wiedzieli, że majowy powrót po pandemii był dla nich bardzo trudny. Odczuli to fizycznie. Wcześniejszy niż w innych ligach koniec sezonu sprawił, że przed decydującymi starciami w Lidze Mistrzów mogli się zregenerować, ale mieli też czas na wrócenie na dobre tory. I już mecz z Chelsea (4:1) był sygnałem, że piłkarze Bayernu są w formie wręcz kosmicznej. Szczególnie jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne.
Z kolei ćwierćfinał przeciwko Barcelonie był już jak przejazd harvesterem przez Białowieżę. Nie było czego zbierać. Pomijając kilkanaście minut zagubienia w pierwszej połowie, w całej reszcie meczu Bayern był po prostu nie do powstrzymania. Był potężny! Po tym, co pokazał w piątek, trudno sobie wyobrazić inny scenariusz, niż wywalczony przez mistrzów Niemiec za kilka dni puchar.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Robert Lewandowski show. Co za sztuczka!
W całej tej historii osobny, potężny rozdział pisze Robert Lewandowski. Tym razem długo kazał czekać na swojego gola, wcześniej asystował przy pierwszym trafieniu dla Bayernu. To sprawia, że we wszystkich dotychczasowych meczach fazy pucharowej miał udział w bramkowych sytuacjach. Co jednak warte uwagi i co wychwyciły kamery: nawet gdy raz po raz trafiali jego koledzy, on pełen entuzjazmu nosił ich na rękach. Widać było, jak bardzo zależy mu na ostatecznym triumfie. I że indywidualne osiągnięcia rzeczywiście są odsunięte na drugi plan.
Robert Lewandowski nie tylko odnalazł w tym sezonie drogę do pięciogwiazdkowej, najbardziej ekskluzywnej restauracji w mieście, ale na stałe przysiadł się tam do stolika zarezerwowanego dla najznamienitszych gości. Odkąd okazało się, że Bayern w ćwierćfinale Ligi Mistrzów zmierzy się z Barceloną, nie tylko piłkarska Polska - cała Europa - szukała odpowiedzi na pytanie: czy Lewandowski to piłkarz pokroju Leo Messiego? I choć oburzony takim pytaniem trener Barcy rzucił na przedmeczowej konferencji, że Messi to zupełnie inny poziom, wątpliwości nie ma żadnych. Lewandowski przeżywa w swojej karierze złoty czas. Wraz z Messim i Ronaldo gra właśnie pierwszoplanową rolę na deskach tego samego teatru.
Lewemu do dokończenia swojej kapliczki brakuje jeszcze dwóch cegieł. Pierwsza to sukces z kadrą, o co może być trudno. Druga to sukces w europejskich pucharach. Walczył o to już kilkukrotnie. Najbliżej mu było jeszcze w czasach dortmundzkich, ale wtedy lepszy był wielki Bayern. Później, gdy Polak sam stał się jego częścią, wielokrotnie mu zarzucano, że gdy zespół szczególnie potrzebował jego wzniesienia się na wyżyny, on w fazach pucharowych nikł, gasł. Nie błyszczał. Zawsze czegoś brakowało. A to zdrowia. A to szczęścia. A to formy kolegów. Wydaje się, że nadszedł jednak ten czas. Moment, w którym maszyneria zapracuje idealnie.