Liga Narodów. Reprezentacja Polski. Tomasz Iwan: Czasów Nawałki już nie dożyjemy [WYWIAD]

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Iwan (z lewej) i Adam Nawałka.
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Iwan (z lewej) i Adam Nawałka.

- Z selekcjonerem Adamem Nawałką obracaliśmy się tak naprawdę wśród 10-11 zawodników, którzy prezentowali formę reprezentacyjną. Z resztą trzeba było szyć - mówi nam Tomasz Iwan, były dyrektor reprezentacji Polski.

Tomasz Iwan występował w reprezentacji Polski w latach 1995-2002. Był pomocnikiem. Zagrał w 40 meczach, strzelił 4 gole. Ponad sześć lat grał również w holenderskich klubach, między innymi w Rodzie Kerkrade, Feyenoordzie Rotterdam i PSV Eindhoven, z którym zdobył mistrzostwo kraju. W latach 2013-2018 Iwan był dyrektorem sportowym reprezentacji w sztabie Adama Nawałki. I ma nadzieję, że jeszcze będzie współpracował z byłym selekcjonerem.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Pamięta pan swoje początki w Holandii?

Tomasz Iwan: Do Kerkrade jechałem samochodem z Poznania. Długa podróż, kilkanaście godzin w trasie. W 1994 roku jeszcze stało się na granicy. Bez paszportu nie wyjechałbym z kraju. Wylądowałem w małej mieścinie tuż przy granicy z Niemcami. Po jednej stronie ulicy była Holandia i holenderskie napisy, po drugiej Niemcy i niemieckie napisy. Nie rozumiałem tego. Zastanawiałem się: "To tak można? Bez dokumentu? Przejść na drugą stronę?".

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zrobił to jak z Niemcami! Kapitalne podanie Grosickiego na treningu kadry


I przeszedł pan?

Wszedłem w nowy wymiar. W Warcie grałem na dużym, zarośniętym trawą stadionie bez kibiców. Nagle znalazłem się w kraju, gdzie wszyscy żyją piłką. I każdy mnie rozpoznaje. Wyprowadzając się z Poznania, miałem otwartą głowę. Musiałem jednak oswoić się z nową rzeczywistością. W drużynie miałem sporo ciemnoskórych zawodników, co było dla mnie nowe. Kolejna sprawa - obrazek idących za rękę dwóch kobiet lub dwóch mężczyzn. Uważałem się za osobę tolerancyjną, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć. Szok był, nie ukrywam.

Jak długo?

Od początku podobało mi się, że Holendrzy są otwartym i wyzwolonym społeczeństwem. Nie zwracają uwagi na kolor skóry, orientację seksualną czy wiarę, jaką wyznajesz. To kraj, w którym szanuje się człowieka za to, kim jest, a nie jak wygląda. Piękne wartości. W Holandii w pełni otworzyłem się na różnorodność. Zrozumiałem, że nie można szufladkować ludzi. Chłonąłem tamtejszy sposób myślenia. Oglądałem ich seriale, czytałem ich gazety. To pomogło mi w piłce.

A zioło pan palił?

Nigdy.

Nie wierzę.

Spędziłem tam ponad sześć lat i tak, wiem, to wręcz niemożliwe. Ale jednak.

"Coffee shopy", gdzie można legalnie kupić i wypalić między innymi marihuanę, nie wzbudzały pana ciekawości?

W Holandii widywałem się z poważnymi ludźmi, prezesami, szanowanymi biznesmenami i nikt nie robił problemu, żeby do winka zajarać sobie skręta. Było to dla mnie bardzo ciekawe zjawisko. Ja nie miałem takiej potrzeby, ale nikogo za to nie krytykuję. Nigdy w życiu nie sięgnąłem po używki. Nawet po karierze. Mam swoje zasady i nie chcę ich łamać. Mimo że teraz mógłbym pozwolić sobie na więcej.

Holandia słynie z otwartości i nikt nie robi z tego tragedii. Bardziej niepokoi mnie sytuacja u nas w kraju. Z dopalaczami i innym gównem. Ludzie pod wpływem tego syfu robią straszne rzeczy. Słyszy się, że nastolatek zamordował rodziców. Lepiej, żeby coś było pod kontrolą, niż zakazane i bez kontroli.

Czego możemy się uczyć od Holendrów?

To bardzo serdeczni i uśmiechnięci ludzie. Zarażają radością życia. Obce osoby witały się ze mną na osiedlu. Nie ma zawiści i pytań, czemu powodzi się komuś lepiej niż innemu. Jeżeli chodzi o sport, to na pewno możemy uczyć się zaangażowania. Z Jurkiem Dudkiem mieszkaliśmy w wiosce pod Rotterdamem. Oprócz gry w Feyenoordzie prowadziliśmy tam treningi dzieciaków. To był kompletnie amatorski klub, ale z czterema boiskami. Dodatkowo bardzo wspierany przez rodziców. W Holandii każdy uprawia sport. Żyje nim. Zimą, gdy zamarza woda w kanałach, odbywał się "Elfstedentocht", czyli zawody w łyżwiarstwie szybkim dla amatorów. To największy maraton w kraju. Holendrzy pakują się w kampery i jadą na wyścig. 

A Polacy są tam lubiani?

Różnie. Już za moich czasów sporo rodaków przyjeżdżało do Holandii do pracy. Na owoce, tulipany. Ja robiłem za ambasadora. Nie znosiłem, gdy ktoś źle mówił o moim kraju. Walczyłem ze stereotypami. Chłopaki w PSV Eindhoven o tym wiedzieli i często mnie podpuszczali. Jeden rzucał do drugiego w moim towarzystwie:
- Słyszałeś? Samochód zniknął.
- Aa, pewnie znowu Polacy ukradli.
Moja odpowiedź była bardzo krótka i gasiła towarzystwo.

Co pan mówił?

Byłem wtedy najbardziej techniczny w drużynie. Na rynek wchodziły komputery, różne programy. Miałem to w małym palcu. Ruud van Nistelrooy kupił do domu PC-ta i nie wiedział, jak go włączyć. Musiałem do niego przyjechać i nauczyć obsługi. Pokazać, jak w ogóle działa komputer. Zainstalować programy. Dlatego odpowiadałem: "Nie wiem, jaki macie kraj, skoro nie potraficie komputera włączyć. Kto was wykształcił?!". Dużo było w tym humoru i przekomarzania.

Czym się pan teraz zajmuje?

Mam agencję eventową "MyPlace", jedną z największych w Polsce. Prowadzę ten biznes od trzynastu lat. Ostatnio realizowaliśmy wyścig Bartłomieja Marszałka z Robertem Kubicą. Wymyśliliśmy projekt, przeprowadziliśmy go w całości. Od kilku lat organizujemy również imprezę motoryzacyjną "Verva street Racing". Zajmuję się też fundacją młodych talentów "MyWay". Wspieramy młodych muzyków na początku drogi. Poszliśmy bardziej w stronę muzyki klasycznej.

Nie brakuje panu piłki?

Trochę tak, ale już żyłem bez niej. Po zakończeniu kariery nie wiązałem z piłką dalszych planów. Rozwijałem biznesy, ale pojawiła się propozycja zostania dyrektorem reprezentacji. Wcześniej hobbystycznie działałem przy piłce plażowej, przy reprezentacji. Zostało to zauważone w federacji i pojawiła się oferta. Nie odrzuca się takich propozycji.

I pięć lat zleciało.

Kadra była wtedy na 78. miejscu w rankingu FIFA, najgorszym w historii. Za Sierra Leone czy Haiti. W 2017 roku, cztery lata później, awansowaliśmy na 5. miejsce - najwyższe w historii. Ja wiem, że rankingi nie grają, ale cyfry najbardziej obrazowo pokazują drogę, jaką przeszliśmy. W eliminacjach Euro 2016 i mistrzostw świata 2018 przegraliśmy tylko dwa razy: z Niemcami (1:3) i Danią (0:4). Doszliśmy do ćwierćfinału Euro.

Co było kluczem do sukcesu tej drużyny?

Wszyscy byliśmy w stanie bardzo dużo poświęcić. To była katorżnicza robota.

Krążą legendy, że selekcjoner Adam Nawałka zabraniał swojemu sztabowi spania na zgrupowaniach.

Selekcjoner jest pracoholikiem. Wszystko przerabiał po dwa, trzy, cztery razy. I za każdym znajdował aspekty, które można poprawić. Pamiętamy jego słynne powiedzenie: "Są rezerwy". Powtarzał, że perfekcja nie istnieje, że jedynie można się do niej zbliżyć. Chodziliśmy spać o 4 rano, już o 7 dzwonił telefon. I tak przez kilka dni. Nie mieliśmy się nawet czasu zdrzemnąć w ciągu dnia, tyle się działo. Zresztą, adrenalina tylko nas nakręcała. Do domu wracałem wycieńczony. Po zgrupowaniach spałem po dwa, trzy dni, żeby się w pełni zregenerować.

Takie poświęcenie było konieczne?

Korzystaliśmy z selekcjonerem z wielu programów analitycznych. Wprowadziliśmy badania na nietolerancje pokarmową. Każdy z zawodników miał ułożoną dietę. Te dodatkowe procenty pomagały. Niektórzy mieli z tym do czynienia w klubach, inni nie. Każdy element daje coś ekstra w karierze. To był cały system.

Pojawiły się możliwości technologiczne pozwalające na bardziej precyzyjny trening. Dziś każdy ruch jest zmierzony. A specjaliści decydują, czy jest potrzebny czy nie. GPS-y, nadajniki, badanie krwi, treningi kręcone z dronów, z podnośników. To daje szereg dodatkowych informacji. Jaki dystans pokonał dany zawodnik, czy powinien już zakończyć trening. Kiedyś trener pracował "na nos". Selekcjoner Nawałka korzystał ze wszystkiego. Kriokomora mobilna jeździła z nami i do Francji, i do Rosji. Liczył się każdy szczegół. Podczas mistrzostw Europy, przed dogrywką, zawodnicy ze Szwajcarii leżeli na trawie, a każdy z naszych piłkarzy - na macie. Nieprzypadkowo. Po to, by mięśnie nie stygły na mokrym boisku. W tym meczu liczyły się detale, każda drobnostka mogła zaważyć.

Ktoś z boku powie - oni oszaleli. 

Czasy się zmieniły. Pamiętam, jak grałem w piłkę i przyjeżdżałem na zgrupowania reprezentacji za własne pieniądze z Holandii. Na kadrze nie było nawet sprzętu do gry, dlatego brałem swój dres klubowy. Wyglądaliśmy jak banda przebierańców. Po treningu jeszcze suszyliśmy ciuchy, żeby w mokrych nie grać następnego dnia.

Był pan człowiekiem orkiestrą w reprezentacji Nawałki. Specem od wszystkiego.

Zdarzały się telefony o godzinie 6 rano, że zawodnik spóźnił się na samolot i trzeba ratować sytuację. Sporo miałem też papierologii, czyli budżetowania wszystkich kosztów reprezentacji za cały rok. Załatwiało się tak naprawdę wszystko. I bilety na mecze kadry dla rodzin zawodników, i eskortę policyjną.

Jak organizuje się eskortę?

Błahostka. Najpierw należy wysłać pismo do komendanta z całym planem. Otrzymuje się potwierdzenie, że eskorta zostanie przydzielona. Później komenda oddelegowuje osobę do kontaktu i zaczynamy działania.

Jazda autokarem otoczonym przez policję musi robić wrażenie. 

Bardzo wzniosłe uczucie. Z okna widzisz ludzi, którzy robią hałas, machają, zjeżdżają na bok. Dookoła biało-czerwone flagi. Czujesz się wyróżniony. Mam dużo zdjęć z takich przejazdów. Choć w Danii nie mieliśmy eskorty. Przysługuje tylko najważniejszym ludziom w państwie.

Dużo było sytuacji kryzysowych w kadrze, które nie wypłynęły?

Kilka na pewno. Jedna podczas mistrzostw Europy. W dniu meczu. Po prostu przepadły stroje wszystkich zawodników. Sporo mnie to stresu kosztowało. W takich sytuacjach trzeba szybko myśleć, jak to załatwić. Czy mówić selekcjonerowi, denerwować go na kilka godzin przed spotkaniem. Ale się udało.

Najtrudniejszy pożar do ugaszenia?

Na pewno przekazanie opaski kapitańskiej Robertowi. No i ta "pseudo" afera alkoholowa.

Pseudo? Łukasz Teodorczyk zwymiotował w drodze do swojego pokoju w hotelu.

Gdybym porównał to do sytuacji, jakie kiedyś działy się w kadrze, to proszę mi uwierzyć: wypalenie cygara i wypicie winka przez grupę zawodników i powrót do pokoju o godzinie 2 w nocy nie jest dla mnie żadną aferą.

Ale kary finansowe były dosyć spore.

Łącznie uzbierało się kilkaset tysięcy złotych, które przekazaliśmy na cele charytatywne. Potrąciliśmy to zawodnikom z premii. Selekcjoner fajnie wybrnął z tej sytuacji kryzysowej.

Wspomniał pan wcześniej o przekazaniu opaski. Proszę rozwinąć.

Mogliśmy stracić Kubę, było to brane pod uwagę. Trener tak to rozwiązał, że Kuba jednak został w drużynie. I wniósł do niej bardzo wiele. To nie była łatwa misja. Wiemy, jakim Błaszczykowski jest człowiekiem. W początkowej fazie targały nim emocje, złość. Kuba w końcu się przemógł. Zobaczył, że w momentach kryzysowych selekcjoner stoi za nim murem.

A jak uspokoić zawodników, którzy się na siebie rzucają? Tak jak w przerwie meczu z Litwą przed Euro 2016? Niemal doszło do bójki Kamila Glika z Grzegorzem Krychowiakiem.

Z boku może się wydawać, że to gorsząca scena. Proszę jednak zrozumieć: to męski sport, w którym pełno emocji. Często dochodzi do ostrej wymiany zdań, sprzeczek na treningach, konfliktów między zawodnikami. Wszystko trzeba umiejętnie łagodzić. Czasem interweniuje trener, w większości przypadków zawodnicy sami się dogadują. Zgrzyt, o którym pan mówi, to w piłce coś zupełnie normalnego. Jest nawet potrzebny. Po takich sytuacjach drużyna się budzi. Grzegorz to nie jest typ, który by się przyjaźnił z Kamilem, ale obaj się szanują. Mają wspólny cel.

Grać dobrze zarówno w ofensywie, jak i defensywie.

Kultowy cytat selekcjonera jest tak naprawdę esencją futbolu. Po czasie nabrał humorystycznego kształtu. Później selekcjoner powtarzał to celowo, bardziej w żartach. Sam miał z tego ubaw. To bystry i inteligentny facet. Potrafił ułożyć sobie dziennikarzy. Na konferencji prasowej odpowiadał na pytania pół godziny i nie mówił nic. A po oficjalnym spotkaniu zbierał wąskie grono i starał się coś dziennikarzom przemycić, podrzucić. Rozgrywał to taktycznie.

Żałuje pan mundialu w Rosji?

W kadrze występują zawodnicy w większości spoza kraju, gdzie w piłkę kopie się trochę inaczej. Cały czas jednak kołdra była bardzo krótka. Z selekcjonerem Adamem Nawałką obracaliśmy się tak naprawdę wśród 10-11 zawodników, którzy prezentowali formę reprezentacyjną. Reszta dostawała szansę. Najlepszym przykładem są właśnie mistrzostwa świata w Rosji. Większość zawodników miała problemy z regularną grą w klubach. Milik był po kontuzji i wchodził z ławki. Szczęsny zmieniał Buffona. Kuba Błaszczykowski wskoczył po kontuzji. Kamil Glik miał uraz. Krychowiak bez formy. Grosicki też występował w kratkę, a miesiąc przed turniejem skończył sezon. Często jestem pytany: "co się wtedy stało?".

To ja powtórzę: co się wtedy stało?

Nie byliśmy po prostu sportowo odpowiednio przygotowani. Wiedzieliśmy już kilka miesięcy wcześniej, że jeżeli zawodnicy nie zaczną występować w klubach, to taki skład nie wystarczy nam na mundial.

Mimo doświadczenia z mistrzostw Europy?

Na Euro 2016 było inaczej. Większość piłkarzy była w swoich szczytowych momentach. Po turnieju wielu z nich zmieniło kluby na lepsze. Dochodziła do tego również dodatkowa mobilizacja. Poświęcenie za drugiego kolegę. Później przyszedł taki moment, że zawodnicy byli znużeni sobą. Pewnie też za bardzo uwierzyli w swoją moc. To normalne mechanizmy, które zachodzą w głowach młodych piłkarzy. O ile Robert Lewandowski jest zawodnikiem, który ciągle chce więcej, zresztą widzimy efekty, o tyle kilku innych graczy zadowoliło się wcześniejszym sukcesem. Patrząc na postawę zawodników, mieliśmy z selekcjonerem negatywne przeczucia. Do końca wierzyliśmy, że się uda. Stawaliśmy na głowie, bo innych piłkarzy nie mieliśmy. Gdybyśmy byli Niemcami i mieli wybór na dwa mocne składy, to większość z tamtych graczy nie pojechałaby na mistrzostwa. Dlatego mieliśmy problem, by powołać 23 zawodników. Była podstawowa jedenastka, maksymalnie piętnastka ważnych ogniw, ale z resztą trzeba było szyć.

Słucham pana i przypominam sobie słowa trenera o blisko siedemdziesięciu obserwowanych zawodnikach. Gdzie oni się wtedy podziali?

Na tej liście znajdowały się nazwiska graczy, którzy dawali sygnał, jakoś się pokazali. Sztab oglądał każdy mecz ekstraklasy, wystawialiśmy noty. Ale grupa zawodników do gry była wąska.

W 40-milionowym kraju. Brzmi to przerażająco.

Cały czas widać dużą dysproporcję pomiędzy zawodnikami z ekstraklasy, a tymi grającymi w ligach zagranicznych. Mentalną i fizyczną. Leżą podstawy, czyli podania, przyjęcia. Nawet styl zagrania piłki jest zły. Niechlujny, bez odpowiedniej siły. Zdarzało się jednak, że trener Nawałka potrafił zauważyć coś, czego na początku reszta nie widziała. Tak było w przypadku Michała Pazdana czy Bartosza Kapustki. I oni później nie odstawali na tle najlepszych. Tego typu odkrycia wymagały jednak żmudnej pracy.

Dlatego nie ma pana w piłce?

Po przygodzie z reprezentacją najpierw potrzebowałem odpocząć. Później nie było zapotrzebowania na moją osobę. Nawet zapytania. Na siłę nie będę się nigdzie wpychał. Może to dziwnie zabrzmi, ale widocznie w naszym kraju jest przesyt fachowców.

Kręci pan głową.

Często gramy z Jurkiem Dudkiem w golfa i mamy okazję porozmawiać. Też o piłce. Dziwi mnie, że taka osoba jak Jurek nie robi nic dla polskiej piłki. A pewnie by chciał. Kuriozalna sytuacja. Jedna z wybitniejszych postaci w historii, zwycięzca Ligi Mistrzów. A teraz? Gra w golfa. Nie mamy przecież piętnastu czy dwudziestu utytułowanych graczy, którzy co roku kończą kariery. U nas są jednostki, a mimo wszystko nikt ich nie wykorzystuje.

Potrafi pan odpowiedzieć, dlaczego tak jest?

Sam się nad tym zastanawiam. Wydaje mi się, że struktury w klubach są tak poukładane, by nie dopuszczać ludzi z zewnątrz. Nie wiem, może prezesi obawialiby się takich ludzi jak ja czy Jurek? Na pewno boli, gdy polska drużyna, której niczego nie brakuje, odpada w drugiej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów. Możemy się oszukiwać, dalej nakręcać pozytywną atmosferę wokół ekstraklasy i trąbić, jaka jest wspaniała. Nadal trenerzy mogą się obrażać za pokazywanie kiksów w telewizji. Ale fakty są brutalne: przykro na to patrzeć.

To kwestia mentalności czy feralnego przygotowania fizycznego?

Przygotowanie nie jest wytłumaczeniem, a śmieszną wymówką. To kwestia mentalności, szkolenia. Pomysłu na drużynę. Wolimy kupować graczy z niższych lig zagranicznych, niż trenować.

Nie ma u nas dalszej wizji, na kilka lat do przodu. Myśli się o najbliższym półroczu, może roku. Nie wiadomo, jaka jest polityka klubu, kto ma grać, w jaki sposób. Na kim opierać drużynę. Przychodzi menadżer i proponuje swoich zawodników narzucając tym samym sposób funkcjonowania klubu. Każdy kolejny trener narzuca własną wizję, ściąga swoich graczy. Wszystko tu i teraz. A powinno być odwrotnie. Trochę skupiłem się na Legii, ale to klub, który powinien być wizytówką kraju w Europie. Ma świetnych kibiców, historię, piękny stadion. Zawodnicy zarabiają bardzo dobre pieniądze. Brakuje tylko wyników. Jakaś refleksja musi nadejść. W innych zespołach też.

Tylko od czego zacząć?

Trochę mi się ulało, ale nie mogę tego zdzierżyć. W naszej lidze zarobki są na takim poziomie, że może niektórym nie opłaca się starać i wyjeżdżać. Skoro u nas zarabiają po 100 tysięcy złotych miesięcznie. A gdy słyszę, że teraz młodzieżowcy zarabiają po kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie... zatyka mnie. Po wynikach w pucharach widać, że nie przynosi to korzyści.

Pamiętam swoje początki w Holandii. Zdobyliśmy z Rodą wicemistrzostwo kraju, tuż za mocnym Ajaksem - z Patrickiem Kluivertem, Edgarem Davidsem, Frankiem Rijkaardem, Edwinem van der Sarem, braćmi de Boer. Byłem zajarany samą grą w tej lidze. Traktowałem to jako formę szansy i wybicia się. Przyjechałem tam grać za malutkie pieniądze. Dostałem skromny kontrakt na kilka tysięcy euro miesięcznie, a i tak część tej kwoty pochłaniał fundusz emerytalny. Pamiętam, jak bardzo cieszyłem się z otrzymania klubowego samochodu - malutkiej Toyoty Starlet. Ale człowiek miał cel do osiągnięcia. Transfer do większego klubu.

I to się panu udało.

Dziwi mnie, że w Polsce byłych piłkarzy często chowa się do szafy. Niedawno wszedłem na stronę internetową PSV. Dziesięciu moich kolegów z boiska pracuje w klubie. U nas brakuje utożsamiania się z ludźmi i kontynuowania jakiegoś planu.

Takiego podejścia, jakie mieliście w reprezentacji?

Z ogromnym sentymentem wspominam ostatnie lata. Było to coś niezwykłego. Teraz wykonuję swoje obowiązki, a jako że mam co robić w życiu, to nie uderzam w żadne drzwi. Na szczęście zachowałem pasję i energię.

Nie chciał pan dalej współpracować z trenerem Nawałką?

Mam nadzieję, że do tego jeszcze dojdzie.

Coś jest na rzeczy?

Trener rozmawiał ze mną, gdy objął Lecha Poznań. Nie widziałem tam dla siebie roli, ponieważ świetną pracę na stanowisku dyrektora sportowego wykonuje Tomek Rząsa. Doszliśmy do wniosku, że tym razem nie, ale jesteśmy w kontakcie. Ostatnio zdzwoniliśmy się przed meczem Jagiellonii z Legią. W Białymstoku jest Boguś Zając i kilku chłopaków z reprezentacji.

Nastąpił rozłam. Trener dał pozwolenie?

Chłopaki dostali szansę, musieli z niej skorzystać. Trener Nawałka może sobie pozwolić na odpoczynek. Choć moim zdaniem robi to trochę za długo. Szkoda marnować takiego fachowca na siedzenie w domu. Lata lecą.

Trener Nawałka chciałby wrócić do zawodu?

Myślę, że pewnie tak, ale głośno o tym nie mówi. Piłka to jego życie. Jego miejsce jest w machinie, w której coś się dzieje, gdzie są emocje. Szkoda, że tak długo to trwa.

A pan nie chciał dalej pracować w kadrze?


Selekcjoner namawiał mnie, żebym pozostał na stanowisku, ale czułbym się nielojalnie wobec trenera, dlatego po rozmowie z prezesem Bońkiem zrezygnowałem. Po pierwszym spotkaniu selekcjonera z prezesem wydawało się, że działamy dalej w niezmienionym składzie. Ale następnego dnia trener Nawałka podziękował za dalszą współpracę. Formuła się wypaliła, zawodnicy byli pod kreską. Selekcjoner stwierdził, że tylko ktoś nowy wznieci ogień.

Jak się panu podoba drużyna Jerzego Brzęczka?

Nie było takich meczów, może oprócz tego z Izraelem wygranego 4:0, w których kadra grałaby tak, jakbyśmy chcieli. Ale jestem optymistą. Jurek jest młodym trenerem, w klubach nie miał dużego doświadczenia. Przez pierwsze miesiące musiał się dużo nauczyć w samym kontakcie z otoczeniem. Zetknął się z zawodnikami z wielkich klubów. Do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić.

Co jest najtrudniejsze?

Brak czasu. Są tylko 2-3 na treningi i zaraz trudne mecze do rozegrania. W klubie jest kilka miesięcy na przygotowania, można wypracować schematy, ale z drugiej strony w reprezentacji masz najlepszych. Dlatego bardzo istotne jest dotarcie do piłkarza. Przekazanie w jak najlepszy sposób tego, co chce się uzyskać. Co ma się w głowie. Trener Nawałka w pierwszej kolejności stawiał na indywidualne rozmowy.

Nawałka potrafił dotrzeć do człowieka?

Miał swoje metody. Przykład Roberta i sytuacji z opaską kapitańską. Trener wymyślił sobie, że opaska da Robertowi większą moc. Zbudował wokół niego zespół. "Lewy" już wtedy był czołowym zawodnikiem na europejskich boiskach, ale to wyróżnienie na pewno pomogło mu w reprezentacji. Nawet rozmowy z żonami zawodników potrafiły selekcjonerowi pomóc.

Żony kadrowiczów były trenerem zachwycone. Przyznała to na przykład Dominika Grosicka, żona Kamila.

Trener dbał o relacje z małżonkami, zapraszał je z dziećmi na zgrupowania. Często z nimi rozmawiał i dzięki temu dowiadywał się o różnych sytuacjach. Czasem problem w domu może przeszkadzać na boisku. Nieraz żona wspomniała o prostej sprawie, a później po jej rozwiązaniu zawodnik grał lepiej. Kłaniają się słynne "rezerwy".

Co by pan powiedział obecnemu selekcjonerowi?


U nas też początki były trudne. Trzeba wierzyć w trenera i zawodników. Jurek na pewno ma pomysł na reprezentację.

A erę Nawałki jak pan podsumuje?

Patrząc z perspektywy czasu, całościowo występy naszej kadry to był ogromny sukces. Myślę, że moje pokolenie już takiego nie dożyje.

Liga Narodów. Reprezentacja. Wielki atut Jerzego Brzęczka

Robert Lewandowski: Złotą Piłkę dałbym sobie

Źródło artykułu: