PKO Ekstraklasa. Dyrektor sportowy. Człowiek, który wyda twoje pieniądze lepiej od ciebie

Dyrektor sportowy - ta funkcja obrosła w realiach polskiej piłki wieloma negatywnymi skojarzeniami i mitami. Rozprawiają się z nimi Marcin Baszczyński i Tomasz Pasieczny, którzy sami tę rolę w przeszłości pełnili.

Justyna Krupa
Justyna Krupa
Marcin Baszczyński WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Marcin Baszczyński
Niektórzy prezesi polskich klubów krzywią się, gdy tylko słyszą nazwę tego stanowiska. Są kluby, gdzie do zatrudniania dyrektorów sportowych się zrażono. Są takie, gdzie nigdy nie próbowano. O dziwo jednak, obecnie zatrudnianie dyrektorów sportowych staje się w polskim futbolu coraz bardziej popularne. Czy w końcu polska piłka zaczyna przekonywać się do tej funkcji? Powoli obserwujemy taki trend.

Zdaniem Marcina Baszczyńskiego, byłego dyrektora sportowego Bruk-Betu Termaliki Nieciecza oraz komentatora i eksperta piłkarskiego, jest w Polsce kilka klubów, gdzie system organizacji z dyrektorem sportowym zaczyna funkcjonować naprawdę dobrze. - Dariusz Sztylka w Śląsku Wrocław zaczął sobie radzić bardzo dobrze, bo czuje zaufanie władz. Mimo spadku, fajnie pod względem organizacji pracy funkcjonuje ŁKS Łódź z Krzysztofem Przytułą, działacze mają do niego zaufanie. W Legii jest Radosław Kucharski, w Pogoni Szczecin - Dariusz Adamczuk. W Lechu Poznań od dłuższego czasu pracuje też Tomasz Rząsa. W tych klubach, które wyglądają stabilnie, ten system z dyrektorem sportowym jest zachowany.

Nawet u niektórych beniaminków formalna funkcja dyrektora sportowego się pojawia. Tomasz Pasieczny - były dyrektor sportowy Cracovii, obecnie skaut Arsenalu Londyn - przestrzega jednak przed uznawaniem każdego klubu, gdzie oficjalnie widnieje nazwa takiej funkcji za modelowo funkcjonujący przykład. Bywa, że ktoś, kto ma na wizytówce wpisaną taką rolę, w praktyce kompetencje i swobodę działania ma niewielkie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Sergio Ramos pokazał swoich ulubieńców

- Pewien minimalny postęp, jeśli chodzi o sytuację w polskiej piłce, rzeczywiście jest. Jest kilka klubów, gdzie dyrektorzy sportowi faktycznie dostają większe kompetencje. Nie będę jednak wymieniał z nazwy, ale tak naprawdę uważam, że w polskiej piłce są może trzy - cztery kluby, gdzie ta funkcja dyrektora sportowego jest taką "prawdziwie" realizowaną. Rzeczywiście, zrozumienie tej funkcji w polskiej piłce powoli się zwiększa, ale nie powiedziałbym, że to jest jeszcze bardzo szeroki trend - ocenia Pasieczny.

Lepiej wyda twoje pieniądze

Co nadal odstrasza prezesów od zaufania w pełni dyrektorom sportowym i przekazania im odpowiedzialności za dany projekt sportowy? Na czym polegają "patologie" polskiego modelu funkcjonowania klubów, nawet tych, gdzie formalnie istnieje funkcja dyrektora ds. sportowych? Zarówno Pasieczny, jak i Baszczyński mają swoje pomysły na temat tego, jak można byłoby usprawnić zarządzanie w polskich klubach.

- Mamy w piłce prywatnych właścicieli klubów i naturalnym jest, że nikt nie lubi, jak ktoś inny wydaje nasze pieniądze - przyznaje Pasieczny. - Natomiast paru prezesów pewnie już się o tym przekonało na własnej skórze, że jeżeli ktoś naprawdę się dobrze zna na futbolu, to będzie umiał wydawać te pieniądze lepiej, niż sam prezes. Stąd w niektórych klubach ta pozycja dyrektora sportowego jest wzmacniana.

Największym problemem wciąż bywa krótkoterminowość misji polskich dyrektorów sportowych. Jak o realizację długofalowej wizji sportowej klubu ma dbać człowiek, który sam ma krótkoterminowy kontrakt, bądź jest żegnany po pierwszych potknięciach?

- Praca takiego dyrektora jest wówczas nie do zweryfikowania. Większość zadań znajdujących się w kompetencjach dyrektora to takie, których efekty widać dopiero po dłuższym czasie. To trochę tak jak z akademią piłkarską. Jeśli co dwa lata zmieniasz koncepcję, to nie jesteś w stanie sprawdzić, czy ta koncepcja jest efektywna. Po roku czy dwóch szalenie trudno jest cokolwiek ocenić w kontekście pracy dyrektora sportowego - przekonuje Pasieczny.

Zastrzega jednak, że nie krytykuje tu przesadnie prezesów czy właścicieli. - Ja rozumiem, że ludzie nie mają zaufania, że nie chcą się wiązać długimi umowami. Gdy jednak do mnie ktoś dzwoni i oferuje pracę w tej roli, jednocześnie proponując roczną umowę, to ja się uśmiecham i dziękuję, bo to jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. A parę takich telefonów miałem - przyznaje.

Również Baszczyński mówi o potrzebie zaufania dyrektorowi na dłużej. - Dyrektor sportowy to w założeniu ktoś próbujący układać te "klocki" w dłuższym okresie, a nie tylko sezonowo - jak to bywa z trenerami - podkreśla. - A jeśli już właściciel decyduje się zatrudnić dyrektora sportowego, to nie może być sytuacji, że właściciel zatrudnia sobie trenera, z którym dyrektorowi nie jest po drodze. Inaczej to wszystko mija się z celem. Dyrektor to musi być ktoś, z kim właściciel czy prezes ma wspólną wizję, pomysł na rozwój klubu - nawet w perspektywie dziesięciu lat do przodu.

Rolą dyrektora sportowego jest myślenie również o finansach klubu długofalowo. Nawet jeśli trener chciałby 30-letniego Czarnogórca, to dyrektor ma prawo to ukrócić, mówiąc: nie możemy myśleć jedynie o tym, co tu i teraz. Wolimy postawić na młodych graczy, na których zarobimy w przyszłości. - Jeśli opieramy w danym klubie drużynę na młodych z akademii, to pod to szukamy trenera. I taki trener musi mieć pewność, że jeżeli będzie regularnie wprowadzał do drużyny młodych zawodników, to nie zostanie zwolniony przez chwilowy brak super wyników - tłumaczy Baszczyński.

Uniknąć "kwasów"

Inny problem, to obsadzanie stanowiska dyrektora ludźmi, którzy tak naprawdę chcą się realizować w innej roli, zwłaszcza w pracy trenera. To rodzi potem niezdrowe sytuacje, kiedy to szkoleniowiec pierwszego zespołu widzi w dyrektorze rywala, a nie przełożonego. O "kwasach" między trenerami a dyrektorami sportowymi wspominał kiedyś w wywiadzie prezes Cracovii Janusz Filipiak, argumentując tym fakt, że z funkcjonowania dyrektora sportowego w swoim klubie praktycznie zrezygnował.

Dlatego Baszczyński podkreśla, że potencjalni dyrektorzy powinni sami być przekonani, że chcą długofalowo właśnie tę funkcję pełnić, a nie traktować to jako trampolinę do powrotu na ławkę trenerską. A prócz rozeznania w kwestiach sportowych powinni również mieć umiejętności czysto menedżerskie.

- Właśnie w tym kierunku to powinno iść. Oczywiście, nawet dobrze, gdy dyrektor sportowy ma piłkarską przeszłość czy też "liznął" trenerki. Ale musi być jasne, że w pewnym momencie przechodzi na tę inną stronę - poświęca się na dobre zarządzaniu, kształci się w kierunku menedżerskim - zaznacza były obrońca Wisły Kraków.

To właśnie zrozumienie tego, jakie kompetencje powinien mieć dyrektor sportowy i właściwe zrozumienie jego roli, często bywa problematyczne w polskich realiach. Myli się dyrektora sportowego z kimś w stylu "nadtrenera", czy też traktuje jak zwykłego pracownika pionu administracyjnego.

- Nie mam wrażenia, żebyśmy się w Polsce do tej funkcji bardzo przekonali. My nie mamy zrozumienia roli dyrektora sportowego w takim sensie, że jest to człowiek odpowiedzialny za realizację pewnej długofalowej wizji klubu - stwierdza Pasieczny. - A także, że dysponuje konkretnym budżetem, który wydaje zgodnie ze swoimi pomysłami. Nawet któryś z właścicieli klubu w jednym z wywiadów powiedział, że on nie do końca rozumie, czemu ta funkcja nazywa się "dyrektor", bo powinna się nazywać "administrator działu sportowego". To pokazuje, jak niektórzy tę funkcję widzą.

Nie tylko człowiek od transferów

Sam Baszczyński w okresie, gdy był dyrektorem w klubie z Niecieczy, nie do końca pracował w sposób zgodny z modelową definicją dyrektora sportowego. - Moja praca wyglądała trochę inaczej, bo ja miałem dużo innych obowiązków w Niecieczy. Na początku realizowałem jeszcze obowiązki PR-owe, to nie do końca można było przyrównywać do typowej pracy dyrektora sportowego – tłumaczy.

I zaznacza: - W Niecieczy działaliśmy nieco inaczej, miały być szybkie transfery, dające jakość tu i teraz. Ten plan długofalowy nie był tam tak do końca przygotowany. Ponadto, w większości działań byłem trochę osamotniony. Obecnie kluby mają siatkę skautów i ci skauci również wykonują część pracy. To też ważne zadanie dyrektora sportowego - stworzenie takiej dobrze funkcjonującej siatki skautów.

Kompetencje dyrektora sportowego to nie tylko decydowanie kogo sprzedać czy kupić.
- Kluczowe są umiejętności negocjacyjne potencjalnego dyrektora, ale też umiejętność oceny zawodników, również od strony mentalnej. Pewne rozeznanie, czy dany zawodnik poradzi sobie nie tylko piłkarsko, ale i od strony pozaboiskowej, czy nie "odleci" - wskazuje Baszczyński. A Pasieczny zastrzega: - Prawdziwy dyrektor sportowy nie ogranicza się tylko do realizacji transferów. Choć dla niektórych to jest ta najważniejsza aktywność dyrektora sportowego, a już na pewno najbardziej medialna.

Nikt się nie rodzi dyrektorem

Czy dyrektor sportowy musi być byłym piłkarzem czy trenerem? Zdaniem wielu -powinien mieć doświadczenie z funkcjonowania wewnątrz futbolowego świata, ale nie może być to jego jedyny atut. Nie może być tak, że obsadzamy w roli dyrektora byłą klubową ikonę i liczymy, że samym swoim autorytetem i charyzmą załatwi wszystkie problemy.

- Są osoby, które oczekują od potencjalnego dyrektora sportowego wyłącznie tego, by kiedyś grał w piłkę. Tymczasem to, że ktoś kiedyś nieźle grał w piłkę nie jest moim zdaniem ani wielkim plusem w kontekście funkcji dyrektora sportowego, ani dużym minusem. To może być fajny dodatek, natomiast nie może być to decydujące - ocenia Pasieczny.

Były piłkarz, by odnaleźć się w roli dyrektora sportowego, musi liczyć się z tym, że będzie musiał się dokształcić. A nie tylko bazować na intuicji. Bo zdarza się, że osoby aspirujące do tego stanowiska nie mają wiedzy np. o konstruowaniu kontraktów czy podstawowej wiedzy z zakresu prawa sportowego.

- Najlepiej, by dyrektor sportowy to była osoba związana od pewnego czasu z danym klubem, znająca realia. Może to być też zagraniczny zawodnik, który jednak od dłuższego czasu zna klub i wie, jak on funkcjonuje - wskazuje Baszczyński. - Przydałyby się tutaj pewne kursy - tak jak w przypadku trenerów - bo nie każdy piłkarz kończył studia, ma pojęcie o zarządzaniu finansami.

Pasieczny o takich kursach wspomina w środowisku od dawna. - Od lat o tym mówię i nie ukrywam, że ważnych ludzi w polskiej piłce próbowałem do tego namówić. Takie kursy w jakiejkolwiek formie by się przydały. Niektóre federacje rzeczywiście je organizują, np. hiszpańska czy włoska - podkreśla. - Natomiast to zdaje się jest kwestia dyskusji, kto powinien takie kursy robić - federacja, czy Ekstraklasa. Z tego, co się orientuję to Ekstraklasa organizuje dla dyrektorów klubowych pewne warsztaty doszkalające z prawa sportowego itp.

Wskazuje też inne sposoby zdobycia niezbędnej wiedzy: - Są pewne międzynarodowe programy kształcenia, może nie nakierowane dokładnie na pozycję dyrektora sportowego, ale na zarządzanie w sporcie. I one w pewnym stopniu przygotowują do podobnych stanowisk.

Trzeba sięgnąć do kieszeni

Są tacy, którzy uważają, że w polskiej piłce brakuje ludzi odpowiednio merytorycznie przygotowanych do pełnienia funkcji dyrektora sportowego. I tym tłumaczą fakt, że w niektórych dużych polskich klubach obecnie nie zatrudnia się dyrektorów sportowych. - Nie wiem, na jakiej podstawie ktoś wydaje takie osądy, że w Polsce mało jest ludzi nadających się na to stanowisko. Po prostu stosunkowo mało jest przypadków, kiedy ktoś u nas taką szansę i zaufanie dostaje - kontruje Baszczyński.

Również Pasieczny uważa, że problem jest nie w nikłej liczbie odpowiednio przygotowanych do tej pracy ludzi, a w tym, czy ktoś decyduje się ich obdarzyć odpowiednim zaufaniem. - Uważam, że część ludzi w polskiej piłce mających sporą wiedzę i kompetencje jest niezagospodarowanych. Nie akceptuję argumentacji, że jest ich za mało - ocenia.

Baszczyński wskazuje też na inny powód, dla którego często nie udaje się polskim klubom znaleźć odpowiedniej osoby na stanowisko dyrektorskie. Powód prozaiczny -pieniądze.

- Chciałoby się, aby w Polsce pracowali super-wykwalifikowani dyrektorzy sportowi. Ale też weźmy pod uwagę stronę finansową - taki dyrektor musi dobrze zarabiać. Możliwe, że piłkarzom z bogatym, międzynarodowym doświadczeniem, po prostu nie opłaca się po karierze decydować na pracę w roli dyrektora sportowego w polskim klubie. To jest zawód, który wymaga zaangażowania, bycia pod telefonem nawet 365 dni w roku - przyznaje. - Nawet na urlopie trzeba ten telefon odbierać. Dlatego prawda jest taka, że aby mieć dobrego dyrektora sportowego, trzeba mu po prostu dobrze zapłacić.

Zagraniczne rozczarowania

Zdarza się, że właściciele czy prezesi, gdy już sięgają głębiej do kieszeni, to chętniej oferują wyższą pensję zagranicznemu dyrektorowi sportowemu, niż krajowym jego odpowiednikom. Być może wychodząc z założenia, że tacy dyrektorzy z zagranicy łatwiej odnajdują się w tej roli.

Tak było niegdyś choćby ze Stanem Valckxem, Holendrem zatrudnionym na tym stanowisku dekadę temu w Wiśle Kraków. Teoretycznie miało być modelowo, od razu pojawiły się jednak pewne problemy. Takie, jak zatrudnianie za zbyt duże pieniądze holenderskich graczy, którzy ostatecznie nie zagwarantowali powodzenia całej misji, czyli awansu do Ligi Mistrzów.

- Najwyraźniej w Wiśle szefostwo nie miało zaufania do rodzimych dyrektorów sportowych. Prezes Wisły wybrał Stana Valcxa, który był oczywiście doświadczony w roli dyrektora, ale w zagranicznych klubach. Zatrudniając takiego dyrektora władze Wisły musiały się liczyć z tym, że będzie robić drogie transfery, wydając spore sumy, bo wcześniej w taki sposób też pracował za granicą - wskazuje Baszczyński. - Natomiast w polskich warunkach to nie do końca się sprawdzało, bo nikt nie ma w Polsce ochoty rzucać dziesiątkami tysięcy euro na lewo i prawo. W Polsce polityka transferowa musi być inaczej konstruowana, bardziej oszczędnie. Z nastawieniem bardziej na promowanie zawodników i ich sprzedaż, niż ściąganie za duże sumy.

Po latach w Wiśle zdecydowano się wrócić do pomysłu z zagranicznym dyrektorem sportowym, stawiając na Manuela Junco. I znów trudno mówić o sukcesie. Skończyło się m.in. na zbyt dużej liczbie zatrudnionych graczy, głównie z krajów hiszpańskojęzycznych i przepłaceniu sztabu szkoleniowego rodaka Junco. - Naturalną rzeczą było, że jako dyrektor Junco sięgał po hiszpańskich trenerów i z nimi tworzył pewną układankę. Ale środowisko odebrało źle te działania, bo gdy ta szala jest za bardzo przechylona, gdy dyrektor nastawia się za bardzo na zagraniczny kierunek ściągania zawodników, plus nie idą za tym wyniki, to może to prowadzić do katastrofy i konfliktów - ocenia Baszczyński.

Po czym dodaje: - Gdyby oni swoje działania przełożyli na grunt hiszpański, gdzie znają środowisko, to pewne rzeczy mogłyby lepiej "wypalić". Ale tutaj wyszło, jak wyszło. Dyrektor sportowy musi też możliwie jak najszybciej odnaleźć się w danym środowisku i w jego wymaganiach. A to się do końca Manuelowi Junco nie udało.

Wtóruje mu w tej kwestii Pasieczny. - Każdy dyrektor z zagranicy, który nie zna tej naszej ligi, specyfiki kulturowej, będzie się z pół roku wdrażał. Klub będzie więc pół roku "w plecy". Warto to wziąć pod uwagę. W Legii też eksperyment z zagranicznym dyrektorem sportowym nie zakończył się jakimś spektakularnym sukcesem, łagodnie rzecz ujmując - wspomina, nawiązując do czasów Ivana Kepciji.

Podsumowując, krajowy dyrektor sportowy nie musi się okazać gorszym pomysłem, niż zagraniczny, natomiast i tu, i tu mogą zdarzyć się "niewypały", jak przy transferach. - Tak, jak w każdym innym zawodzie zdarzają się ludzie mniej lub bardziej kompetentni. Dotyczy to tak samo prezesów, czy właścicieli klubów. Jeżeli ktoś będzie niekompetentny, to będzie swoją funkcję wykonywał źle - kwituje Pasieczny.

Nie ma co zrażać się jednak do samej funkcji dyrektora sportowego, nawet jeśli dany klub czy właściciel mieli negatywne doświadczenia z przeszłości. Ostatnio głośno było o negatywnym przykładzie działania pionu sportowego w Stomilu Olsztyn, ale Pasieczny przestrzega, by w takich sytuacjach nie generalizować.

- W przypadku Stomilu działy się różne dziwne rzeczy, przynajmniej z tego, co czytam. Jednak bardziej jest to dla mnie kamyczek do ogródka tych, którzy dobierali tu ludzi na stanowiska w klubie, niż problem z funkcją dyrektora sportowego jako taką. Dotychczasowego prezesa Stomilu po tym wszystkim też już nie ma, więc jak się domyślam, też popełnił pewne błędy. Natomiast to nie stanowisko popełniło błędy, a konkretny człowiek je piastujący - wskazuje. - Jeżeli ktoś się obawia funkcji dyrektora sportowego przez to, że w danym klubie działy się jakieś nieprawidłowości, to powinien się też obawiać każdej innej funkcji. W Stomilu podziękowano również prezesowi, w innych klubach zwalnia się trenerów, menadżerów, czy administratorów - na każdym poziomie zdarzają się błędy czy brak kompetencji.

"Wypaczenia" systemu bywają różne. Bywa, że mimo zatrudnienia dyrektora sportowego, o transferach w danym klubie decydują tak naprawdę znajomości czy "widzimisię" trenera, krewnych prezesa czy zaprzyjaźnionych menedżerów. - Takie sytuacje zdarzają się, ale jest ich coraz mniej - podkreśla Baszczyński.

Pasieczny zaznacza przy tym, że aby być fair, trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie w każdym klubie na Zachodzie funkcja dyrektora sportowego też wygląda modelowo. -To zależy od struktury klubu, pozycji trenera - podsumowuje.

Widać jednak, że polska piłka zaczyna się powoli oswajać z myślą, że dyrektor sportowy w klubie to nie fanaberia, a szansa na wyraźne usprawnienie działania klubu. - Być może niebawem dojdzie do tego, że w Polsce kluby będą sobie podbierać nawzajem nie tylko piłkarzy, trenerów, ale i dyrektorów sportowych? Gdy ktoś będzie świetnie pracował, zwróci na siebie uwagę - przewiduje Baszczyński.

Czytaj również:
Transfery. PKO Ekstraklasa. Adi Mehremić: Semir Stilić polecał mi Wisłę Kraków
PKO Ekstraklasa. Pogoń Szczecin - Wisła Kraków. Yaw Yeboah: Urodziłem się po to, żeby grać. Dostałem talent od Boga

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×